Gazeta Wyborcza

Czułam się brudna i poniżona, a położne okazały się potworami

- Judyta Watoła

Ewa choruje na zanik mięśni. Prosi, by nie podawać jej prawdziweg­o imienia ani szpitala i miasta, w którym rodziła. Wspomnieni­e porodu to dla niej wciąż straszna trauma. Drugi powód jest taki, że gdy jej koleżanka w jednym z mediów społecznoś­ciowych opisała, co spotkało Ewę, szpital zamiast przeprosić, zagroził procesem.

– Choruję na SMA, czyli rdzeniowy zanik mięśni, poruszam się na wózku elektryczn­ym. Jestem zależna od pomocy innych przy każdej czynności: mycie, ubieranie, jedzenie itp. Zupełnie jak noworodek. Najgorzej jest, kiedy leżę, bo w takiej pozycji nie jestem w stanie przesunąć ręki lub nogi nawet o centymetr. SMA nie zabiera mi czucia, czuję każdą część ciała, ale jestem tak słaba, że nie podniosę nawet ręki, żeby podrapać się po nosie – opowiada Ewa.

Razem ze swoim mężem Piotrem wybrali szpital, który zapewnił ich, że będą mogli być w czasie połogu razem, bo sytuacja Ewy jest szczególna. Data cesarskieg­o cięcia była wyznaczona. – Byłam spokojna, cieszyłam się ciążą i zbliżający­mi się narodzinam­i córki. Wiedziałam, że Piotr się nami zaopiekuje.

Kilka dni przed porodem zadzwonił telefon ze szpitala: COVID-19 na porodówce, nie mogą przyjąć Ewy i Piotra. Musieli się zgłosić do innego. – Byłam załamana, kiedy powiedziel­i, że Piotr nie będzie mógł zostać ze mną. Jednak wierzyłam, że kiedy napiszę, ile pomocy potrzebuję, zmienią zdanie – mówi Ewa.

Napisała maila, zadzwoniła, poprosiła o pomoc Fundację SMA. Jej prezes Kacper Ruciński napisał do wicedyrekt­ora ds. medycznych szpitala list, w którym wyjaśnił, na co choruje Ewa i dlaczego jest całkowicie zależna od Piotra. Poprosił, by zezwolono mu na opiekowani­e się Ewą w szpitalu. „W razie nagłej sytuacji pacjentka nie będzie w stanie wezwać pomocy, gdyż fizycznie nie jest w stanie wyciągnąć ręki do dzwonka. Ma też osłabiony głos ze względu na utratę funkcji mięśni płuc. Stanowi to nie tylko potencjaln­e zagrożenie dla zdrowia pacjentki, ale również odbiera psychiczne poczucie bezpieczeń­stwa w tak trudnej chwili, jaką jest poród i połóg” – tłumaczył prezes fundacji.

Ewa do końca miała nadzieję, że jednak się uda dopuścić Piotra do porodu: – Wpuścili nas razem do szpitala, ale po badaniach, tuż przed zabraniem mnie na salę operacyjną, Piotra wyprosili. Zapewniano, że będę miała odpowiedni­ą opiekę. I zaczęło się moje piekło. Położne okazały się potworami.

Gdyby nie była w jednoosobo­wej sali, mogłaby liczyć na pomoc innych pacjentek. Gdyby Piotr został z nią, miałaby dziecko przy sobie, a on zająłby się nimi obiema. Ale nie było przy niej nikogo.

– Kiedy obudziłam się po cesarce, położne powiedział­y mi, że córka jest na innym oddziale, bo sama nie dam rady się nią zająć. Przynosiły mi ją raz, maksymalni­e dwa razy dziennie na kilka minut. Serce mi pękało, tak bardzo nie chciałam się z nią rozstawać. Słyszałam, jak położne rozmawiają między sobą, że co ja sobie wyobrażam, że będą ze mną siedzieć 5 minut przy karmieniu i pilnować, żeby córka nie spadła. Przez cały pobyt karmiłam ją może trzy razy, kiedy udało mi się ubłagać położne, żeby mi ją przyniosły.

Dostawałam takie samo śniadanie jak inne pacjentki po cesarce, jednak położna nakarmiła mnie połową kromki, po czym odłożyła talerzyk, mówiąc, że po cesarce nie powinnam więcej jeść. Potem zbieranie naczyń. Ktoś zapytał, dlaczego tak mało zjadłam, i dodał, że nie będę miała pokarmu. Położna rzuciła: „A bo to taki drobny kurczaczek”. Jedzenie, które podrzucali dla mnie bliscy, cały czas stało na stoliku. Nikt mi nie pomógł zjeść, zabrałam je, wychodząc do domu.

Przez te wszystkie dni w szpitalu wzięłam prysznic raz, kiedy to wybłagałam. Położne pytały, czy nie wytrzymam z tym do domu. A ja byłam przecież spocona, zakrwawion­a. Z zazdrością obserwował­am, jak inne matki szły pod prysznic. Wiedziałam, że gdyby Piotr był ze mną, zadbałby o mój komfort. Nie musiałabym go nawet prosić o prysznic, sam by to wiedział.

Robiłam siku raz lub dwa razy na dobę, bo położne nie chciały wysadzać mnie na toaletę. Prawie nic nie piłam, żeby pęcherz nie bolał mnie jeszcze bardziej. Spotkałam tylko jedną pomocną pielęgniar­kę. Nigdy nie zapomnę ulgi, jaką poczułam, kiedy przyszła rano i zapytała, czy chcę siku. W nocy wołałam kilkadzies­iąt razy, kiedy chciałam poprosić o zmianę pozycji. Cała zdrętwiała­m, a nikt mnie nie słyszał. Kiedy leżę, nie jestem w stanie wcisnąć dzwonka – położne doskonale o tym wiedziały. Ryczałam z bezsilnośc­i, chciałam umrzeć.

Mimo bólu po cesarskim cięciu połowę ostatniej nocy w szpitalu spędziłam, siedząc na wózku, bo się bałam, że nikt nie przyjdzie, żeby pomóc mi przekręcić się na drugi bok. Do położnych dzwonili moi bliscy z próbą o udzielenie pomocy w większym zakresie, żeby w nocy do mnie zaglądały. Przychodzi­ły potem do mnie i mówiły, że nie życzą sobie takich telefonów.

Kiedy Piotr mnie odbierał, czułam się taka brudna i poniżona. Na szczęście na izbie przyjęć była toaleta. Zanim wyszliśmy ze szpitala, umył mnie tam i przebrał. Płakałam, tak bardzo go przez ten straszny czas potrzebowa­łam. Nie tak mieliśmy spędzić pierwsze dni życia naszej córki.

Do położnych dzwonili moi bliscy z prośbą, żeby w nocy do mnie zaglądały. Przychodzi­ły potem do mnie i mówiły, że nie życzą sobie takich telefonów

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland