Dlaczego w ogóle widzimy te zdjęcia?
Winniśmy przyjąć najprostsze wyjaśnienie: Rosjanie w Buczy postępowali tak, bo tak chcieli. I chcieli, byśmy to widzieli.
Zdjęcia z Mariupola i innych zbombardowanych ukraińskich miast przypominają nam rzeczywistość wojny. Tak wygląda Aleppo, tak wyglądał Grozny, tak wyglądałoby Sarajewo, gdyby Serbowie mieli lotnictwo i artylerię rakietową. Tak wyglądały podczas II wojny światowej Warszawa, Coventry, Drezno. Dokumentacja fotograficzna zdruzgotanych wojną miast jest ogromna – i porażająca. Ale takich zdjęć jak te z Buczy, z leżącymi na ulicy ciałami pomordowanych przez okupantów cywili, na ogół nie widzieliśmy. Tak mogła wyglądać powstańcza Warszawa po przejściu oddziałów Dirlewangera albo niemieckie miasta zdobyte przez Armię Czerwoną. Ale zbrodniarze na ogół dbali o to, by ich zbrodnie nie były utrwalane na kliszach: tych zdjęć nie zobaczyliśmy, bo nie powstały.
Jedynym wyjątkiem są fotografie z Zagłady. Robiono je wbrew formalnemu zakazowi władz niemieckich, i to masowo, nadal pozostają w powszechnym obiegu. Niemcy niezbyt kryli się z tą zbrodnią, bo nie uważali jej za zbrodnię, lecz za czyn słuszny i konieczny. Jeśli widzimy na zdjęciu z II wojny ciała pomordowanych leżące na ulicy, to najprawdopodobniej będą to pomordowani Żydzi. Być może dlatego w reakcji na zdjęcia z Buczy nie tylko prezydent Zełenski, ale także premier Morawiecki i niektóre dzienniki zachodnie orzekły, że mamy do czynienia z ludobójstwem.
To błąd, i to znaczący. Ludobójstwo nie oznacza po prostu zabijania ludzi, ale zabijanie ludów: prawna definicja zawarta w stosownej konwencji ONZ mówi o czynach popełnionych „w zamiarze wymordowania, w całości lub części, grupy narodowej, etnicznej, rasowej bądź religijnej”. Nic nie wskazuje na to, by pomordowani w Buczy byli dobierani ze względu na swoją przynależność do jednej z tych grup. Z kolei mordowanie tych cywili, którzy się akurat w danym miejscu znaleźli, nie jest ludobójstwem, lecz zbrodnią wojenną.
Słowa są ważne: jeśli w Buczy dokonano ludobójstwa, to ludobójstwem były też np. wszystkie alianckie naloty na niemieckie miasta. Wówczas los mieszkańców Drezna w niczym się nie różnił od losu gazowanych w Oświęcimiu. „Źle nazywać rzeczy – powiedział Albert Camus – to dodawać do nieszczęść świata”.
Użycie w odniesieniu do zbrodni w Buczy terminu „ludobójstwo” jest nie tylko poznawczym błędem, ale także aktem emocjonalnej rozpaczy. Wiemy, że słowa „masowy mord” czy „zbrodnia przeciw ludzkości” spowszedniały; jedynie „ludobójstwo” zdolne jest jeszcze wstrząsnąć naszymi sumieniami. Trudno doprawdy mieć do Zełenskiego pretensje, że próbuje to zrobić.
Od definicyjnej kontrowersji ważniejsza jest jednak próba zrozumienia tego, co na zdjęciach z Buczy widzimy. Podczas gdy zagłada miast stała się stałą cechą wojny, to masakra cywili nią nie jest. Owszem, zbrodnie te popełniane są stale, ale pozostają one jednak czymś wyjątkowym. Większość żołnierzy cywili nie morduje, większość dowódców do takich rzezi nie dopuszcza. Nie tylko dlatego, że bycie żołnierzem nie oznacza automatycznie
Tak mogła wyglądać powstańcza Warszawa po przejściu oddziałów Dirlewangera
pozbycia się wszelkich moralnych skrupułów. Także dlatego, że dopuszczenie do tego, by wojsko zamieniło się w bandę uzbrojonych morderców, jest katastrofalne dla dyscypliny, bez której nie ma armii. Potwierdzają to także wyjątki: oddziały Dirlewangera formowano z kryminalistów, Armia Czerwona mordowała Niemców po czterech latach prowadzonej przez nich barbarzyńskiej wojny, która spowodowała powszechne zdziczenie. Nie jest zrozumiałe, co spowodowało takie zdziczenie okupantów Buczy.
Niemniej niezrozumiałe jest, dlaczego pozwolili oni na to, by ich zdziczenie zostało udokumentowane. Ciała zabitych się zabiera, nie tylko z – na ogół nie mieszczącej się przecież w wyobraźni morderców – obawy przed karą i nie tylko z szacunku dla zmarłych, ale przede wszystkim dlatego, że ich rozkład stwarza zagrożenie sanitarne. Nie jest zrozumiałe, dlaczego w Buczy okupanci tego nie zrobili, nawet jeśli zimowe temperatury opóźniały rozkład ciał; nie jest przecież tak, że zaskoczyła ich zwycięska ukraińska ofensywa. Nie jest też zrozumiałe, dlaczego – miast użyć kłamliwych, lecz dających chwilowe alibi słów o „wszczęciu postępowania wyjaśniającego” – Rosja kategorycznie stwierdziła, że zdjęcia to fałszywki, a od jej okupacji „nie ucierpiał ani jeden cywil”. Takich gwarancji nie może przecież dać żadna armia na świecie.
Jeżeli jednak czegoś nie rozumiemy, to winniśmy przyjąć najprostsze tego wyjaśnienie. Rosjanie w Buczy postępowali tak, bo tak chcieli. I chcieli, byśmy to widzieli. Można sobie nawet wyobrazić korzyści, jakie mogą z tego płynąć dla Rosji: przy próbie zdobycia następnego ukraińskiego miasta efekt Buczy może spowodować paniczną ucieczkę cywili dezorganizującą wysiłki obronne. Można wręcz założyć, że cały exodus ukraińskiej ludności był przez Moskwę zakładany, w nadziei, że te miliony uchodźców skutecznie sparaliżują państwa sąsied
nie; na to liczył Milošević podczas wojny w Kosowie. Nie to jest jednak najważniejsze.
Dotychczasowe propozycje wzmocnienia obrony Ukrainy poprzez dostawy samolotów bojowych lub czołgów były przez NATO odrzucane ze względu na sensowny argument, że podnoszą one ryzyko rozpętania przez Putina III wojny światowej. Ale zdjęcia z Buczy zmieniają te oceny. Ryzyko wprawdzie pozostaje to samo, ale koszt bezczynności dramatycznie wzrósł: z tym, co zrobiono w Buczy, po prostu współistnieć nie można. Jest to ryzyko nie mniej nieakceptowalne niż groźba poszerzenia wojny. Nie tylko dla kolejnych miast ukraińskich, które mogłyby się znaleźć pod rosyjskim butem, ale dla wszystkich, którzy żyją z Rosją na tym samym kontynencie czy na tej samej planecie. Ta rzeź nie była wyjątkiem, lecz normą (o podobnych zbrodniach donoszą też z Irpinia czy Mariupola) – i Rosja chce, żebyśmy o tym wiedzieli. Teraz czeka na naszą odpowiedź.
Nie może ona brzmieć: „z tym też da się żyć”, bo z tym żyć się nie da. Z tym można jedynie umrzeć.
●