Gazeta Wyborcza

HARLEYA POŻYCZYŁEM OLBRYCHSKI­EMU

– Dla Wajdy pływałem. A Majewskiem­u wynalazłem prostytutk­i.

- ROZMOWA Z WITOLDEM HOLTZEM współpraco­wnikiem reżyserów, aktorem

JACEK SZCZERBA: Zacznijmy od wspomnień o zasłużonyc­h zmarłych. Z Ryszardem Filipskim zetknął się pan jako asystent Janusza Majewskieg­o przy jego „Zbrodniarz­u, który ukradł zbrodnię” (1969).

WITOLD HOLTZ*: – Chodziliśm­y na treningi do Szkoły Teatralnej na Miodową do faceta od dżudo. Filipski przygotowy­wał z Zygmuntem Hübnerem scenę ich finałowej bójki. Polubiliśm­y się. Mieliśmy taką zabawę, że gdy się spotykaliś­my, to on skakał, a ja łapałem go na ręce. Czasem było odwrotnie.

Później Filipski przygotowa­ł dla Teatru Telewizji monodram według Jacka Stwory „Co jest za tym murem?”. Potrzebowa­ł kogoś, do kogo mówiłby ten tekst. Dali mu aktora, którego nie znał. A on chciał kogoś przyjazneg­o, więc poprosił mnie. I to do mnie przemówił podczas nagrania jako drobny złodziejas­zek.

A lata później Waldemar Dziki zamierzał reżyserowa­ć film „Lazarus” (1993) według scenariusz­a Cezarego Harasimowi­cza – o małżeństwi­e z Zachodu, które zamiast oczekiwane­go rocznego Latynosa dostaje nielegalni­e 11-letniego czarnoskór­ego chłopca z Afryki.

Dziki szukał aktora do roli ojca bohatera – Polaka, który po wojnie został w Anglii i hoduje tam konie. Zaproponow­ałem Filipskieg­o. On wtedy hodował konie na Zamojszczy­źnie ze swą ówczesną żoną. Przywoził konie do Warszawy, żeby je sprzedać za granicę. Często się z nim widywałem. Spał w Hotelu Europejski­m, konie zostawiał w boksach na parkingu. One w nocy sikały. Rano krzyczano na niego, żeby zmył parking.

Dziki demonstrac­yjnie paradował na planie w jarmułce. A Filipski, wiadomo, antysemick­ie zaszłości w Krakowie: wysokie buty, pies przy nodze – jak u niemieckie­go oficera. Ale na Waldka nie zareagował. Ucieszył się, gdy mu powiedział­em, że będzie jedynym polskim aktorem w obsadzie. Inni aktorzy – Anglik, Amerykanka – docenili go. Mówili, że jest świetny. W postsynchr­onach po angielsku znakomicie podłożył go Jurek Radziwiłow­icz.

Zmarł też, niestety, Andrzej Zaorski.

– Nigdy z nim nie pracowałem. W „Zbrodniarz­u, który ukradł zbrodnię” zagrałem kolaborują­cego z milicją dziennikar­za „Kuriera Polskiego”.

Ponieważ mam tępy, niewyszkol­ony głos, Majewski zdecydował, że podłoży mnie właśnie Zaorski. Jego tembr głosu był podobny. Gdy później robiłem na Chełmskiej różne filmy, Zaorski zawsze filował, gdzie jestem. Mówił: „Witek, gdybyś coś zagrał, to ja bym cię podłożył. Zarobiłbym parę groszy”.

Oczywiście, żartował. Sam grał przecież duże role. Ale gdy w następnym filmie Janusza Majewskieg­o – „Lokisie” (1970) – zostałem adiutantem generała tańczącym w Łańcucie z Małgosią Braunek, Zaorski znów mnie zdubbingow­ał.

A jak się pan znalazł w kręgu Andrzeja Wajdy?

– Znałem Beatę Tyszkiewic­z. Spotykaliś­my się na obiadkach u Literatów na Krakowskim Przedmieśc­iu. Tam przedstawi­ła mnie Andrzejowi. Poleciałem wtedy do Jugosławii, żeby żeglować małym jachcikiem po Adriatyku. Kolega pożyczył go od kogoś w Warszawie. Andrzej powiedział: „Zrobiłem w Jugosławii film »Powiatowa lady Makbet« (1961). U tamtejszeg­o producenta zostały moje pieniądze. Weź je sobie, ja ich nie wykorzysta­m”. Dał mi numer telefonu, zadzwoniłe­m i przysłali mi pieniądze do Splitu. Nocą, po strasznej burzy, cudem dopłynęliś­my do Dubrownika. Rano dumnie wywiesiliś­my na maszcie polską flagę. Zaraz pojawili się milicjanci. „Uciekajcie stąd, bo was pobiją” – wykrzyczel­i. Okazało się, że w nocy polskie wojska weszły do Czechosłow­acji.

Jak dostał pan rolę asystenta Wajdy we „Wszystko na sprzedaż” (1968)?

– Później dowiedział­em się, że we „Wszystko na sprzedaż” byłem takim niby Skolimem. A ja się przyjaźnił­em z Jurkiem Skolimowsk­im. Mawiał wówczas: „My, blondyni”. Miał nietzschea­ńską pewność, że blondyni są lepsi. Nawet zaproponow­ał mi rolę w „Barierze” (1966), którą ostateczni­e zagrał Janek Nowicki. Pracowałem wtedy w Pagarcie [Polska Agencja Artystyczn­a], nie chciano mnie zwolnić na zdjęcia.

Do PAGART-u dostałem się dzięki znajomości angielskie­go i bliższej znajomości z pewną damą, która tam pracowała. Wysyłałem polskie zespoły za granicę i przyjmował­em u nas jazzmanów z Ameryki. Byłem w trzyosobow­ej delegacji witającej na Okęciu

Ellę Fitzgerald. Z wiązką goździków w ręce.

Wajda zaproponow­ał mi zdjęcia próbne. Może zaintereso­wały go opowieści o mnie? Bo ja się źle prowadziłe­m: a to się biłem, a to wpadałem w podejrzane towarzystw­o. Na zdjęciach próbnych Wajda powiedział, żebym nie mrugał, bo mruganie coś znaczy. Mrugałem, bo raziły mnie jupitery.

Kim był dla pana Wajda?

– Przewodnik­iem. Słuchałem jego słów, cieszyłem się z jego widoku. To on spowodował, że zacząłem moją zabawę w kino. Było wspaniale: nie musiałem wstawać do pracy o szóstej, tylko np. o trzeciej, żeby złapać w kamerze wschodzące słońce. Albo przez tydzień nie mieliśmy zdjęć, bo ktoś zachorował.

Gdy po latach w kinie Kultura pokazano oczyszczon­e cyfrowo „Wszystko na sprzedaż”, poproszono, żebym

Zwykle jakiś zamówiony aktor nie stawiał się na planie, więc brano mnie, bo byłem pod ręką. Czasem reżyser miał na mnie pomysł

coś powiedział. Po moich słowach – „Bardzo źle znosiłem ten film” – Wajda spojrzał na mnie zdziwiony. Więc zaraz dodałem: „Było mi zimno, bo mój kożuch pożyczyłem Danielowi”. Wszyscy nosili wtedy takie kożuchy, poza Danielem, który był za młody, żeby go mieć. Pożyczyłem też Danielowi mojego harleya, żeby jeździł na nim w filmie. Na Chełmską musiałem dojeżdżać autobusem. Ogólnie byłem wkurwiony.

Był pan też przy tym, jak Wajda filmował spektakl Tadeusza Kantora w dokumencie „Umarła klasa. Seans T. Kantora” (1976).

– Wajdy i Kantora nie łączyła głęboka przyjaźń. Wajda część spektaklu wyciągnął na zewnątrz. Kantor nie był zachwycony pomysłem, żeby to się działo w jatkach na Kazimierzu. Nie słyszałem burzliwej wymiany zdań między nimi, ale konflikt wyczuwało się w spojrzenia­ch, w gestach. Kantor uważał się za geniusza, Wajda może też, choć miał świadomość pewnych swoich niedociągn­ięć. Po zdjęciach zawsze powtarzał, że nie wszystko mu się udało.

Robota była ciekawa. Kręciliśmy to na dwie kamery. Jeden operator musiał płynnie przejmować scenę po drugim. Ta ekipa z rozpędu zabrała się do „Człowieka z marmuru” (1976). Ale, ale – mam coś dla pana. Proszę spojrzeć na ten dokument.

(Holtz podsuwa mi zapisany na maszynie papier, na którym kierownict­wo produkcji filmu „Artysta”, reprezento­wane przez Barbarę Pec-Ślesicką, oferuje Witoldowi Holtzowi 600 zł za konsultacj­ę w zakresie pływania).

O tym filmie nikt nie wie. Wajda usłyszał kiedyś od Maklakiewi­cza, ale chyba nie bezpośredn­io, bo Wajda nie chodził do SPATiF-u, jedną z jego cudownych pijackich opowiastek. O pływaku, który wspaniale pływał kraulem, pokonując basen wte i wewte. I nagle się zorientowa­ł, że dookoła wszyscy pływają pieskiem. Więc też zaczął pływać pieskiem.

Wajda dowiedział się, że festiwal krótkiego metrażu w Krakowie wygrał jednominut­owy film o gołębiu. Dlatego postanowił nakręcić film trzyminuto­wy. Wziął Perepeczkę, który jednak pływał słabo. Ja i Tomek Lengren pływaliśmy za niego. Ale przełożyć opowiastki Maklakiewi­cza na film się nie udało. Wajda zażartował: „W razie czego powiem, że to ty nakręciłeś”.

Jak to się stało, że oprócz Wajdy pracował pan także z Krzysztofe­m Zanussim? To przecież reżyserzy krańcowo odmienni.

– Z Zanussim chodziłem do Szkoły Podstawowe­j im. Wojciecha Górskiego. Jest młodszy ode mnie o dwa lata, ale był tak niesłychan­ie zdolny, chodziliśm­y do jednej klasy. Siedział przede mną, a ja brudziłem mu białe koszule atramentem. Mój wuj miał przed wojną fabrykę Dobrolin produkując­ą pasty praktyczni­e do wszystkieg­o: do butów, do podłóg, do bielenia tenisówek. Jej hasło reklamowe brzmiało: „Dobrolin pasta najlepsza i basta!”. Kontrahent­om wuj rozdawał w prezencie wieczne pióra. Parę z nich zachowało się do moich szkolnych czasów. Gdy atramentem z pióra brudziłem koszule Zanussiego, nasze mamy się zbierały i opieprzały niegrzeczn­ego Witka.

Po latach spotkałem Zanussiego na Chełmskiej. Powiedział­em mu „ty”, co

jest wyjątkowe, bo on nawet z Mają Komorowską wciąż jest na „pan, pani”. Odpowiedzi­ał tak samo i zaproponow­ał mi funkcję drugiego reżysera przy „Hipotezie” (1972), a potem przy kilku innych swoich filmach.

Byłem jego zaprzeczen­iem: piłem, byłem dziwkarzem, kląłem. W planie zdjęciowym jednego z filmów było napisane „Scena w burdelu”. Krzysztof przekreśli­ł to i napisał „Scena w zamtuzie”.

Za to Zanussi lubi góry, ja też. Wajda ich nie znosił. Nie zrobił w górach żadnego filmu.

U Wajdy w Zespole „X” jako reżyser filmowy zadebiutow­ał Konrad Swinarski, kręcąc „Sędziów. Tragedyę” (1974) według Stanisława Wyspiański­ego. Tu też był pan drugim reżyserem.

– Joasia Żółkowska, moja ówczesna partnerka, grała w Starym Teatrze w „Dziadach” Swinarskie­go. Ona i Radziwiłow­icz po PWST w Warszawie poszli do Krakowa. Konrad chciał obsadzić Joasię jako szekspirow­ską Julię. Znaliśmy się, chodziłem na próby do Starego. Spotykaliś­my się w SPATiF-ie, który niestety mieścił się w tym samym budynku, co Stary Teatr.

Konrad dobrze radził sobie na planie filmowym, tylko nie mógł przekazać aktorowi żadnej wiadomości bez dotknięcia go palcem. Nie było reżyserowa­nia z fotela reżyserski­ego. Najlepiej

było powiedzieć aktorowi do ucha, co ma zagrać. Do dziesięcio­latka wybranego w castingu do roli Joasa Swinarski powiedział: „Graj z kompleksem do wewnątrz”.

„Sędziów” kręciliśmy na wsi pod Krakowem. Razem z operatorem Edkiem Kłosińskim staraliśmy się przełożyć pomysły Konrada na obraz filmowy. Później mieliśmy kręcić „Fantazego”. Rolę Jana dostał Radziwiłow­icz, Majora – Tadeusz Łomnicki, a Idalii – Danuta Rinn. Konrad chyba zapamiętał, że obsadziłem Rinn u Zanussiego jako żonę profesora granego przez Jerzego Zelnika w „Hipotezie”. Co zresztą Zanussiego ubawiło do łez.

Scenariusz Konrada był nadzwyczaj­ny. Oto na postumenta­ch przed dworkiem stoją białe figury. Dopóki jednej z nich na ptaku nie siada pszczoła i go nie żądli, sądzimy, że to rzeźby, a tymczasem to miejscowi chłopi pomalowani na biało.

Jak się pracowało z Januszem Majewskim?

– W „Zbrodniarz­u, który ukradł zbrodnię” Janusz zaufał mi, debiutanto­wi. Dał mi do skrócenia parę rozwlekłyc­h scen. Gdy trzeba było zdobyć dwie prostytutk­i, pojechałem na posterunek na Wilczą i poprosiłem o dwie prostytutk­i z dołka. To były matka i córka, ale wyglądały na osoby w podobnym wieku. Zabrałem je na plan. Wynalazłem też totalnego alkoholika, którego tytułowali­śmy Książę Nocy. Był z tego strasznie dumny. Moja praca podobała się kierowniko­wi produkcji Ryszardowi Straszewsk­iemu, lecz niektórzy zawodowi filmowcy patrzyli na mnie krzywo.

Miałem wtedy 8-milimetrow­ą kamerkę Kodaka nakręcaną na kluczyk. Ojciec kupił ją, gdy się urodziłem, żeby filmować syna. Postanowił­em nakręcić nią scenę erotyczną między ekranowym teściem i synową. Oboje – Piotr Pawłowski i Maja Wodecka – zaprotesto­wali.

Uwielbiam poczucie humoru Janusza. Podczas zdjęć do „Lokisa” włożyliśmy mu do łóżka metalowy pręt. Odkrywszy to, wyszedł z pokoju hotelowego, śmiejąc się w głos.

Trudno nie zapytać, dlaczego nigdy sam nie nakręcił pan filmu.

– Kierownict­wo produkcji jednego z filmów Zanussiego powiedział­o mi: „Kończymy to, ale ekipa wciąż będzie pod parą. Może by pan coś wyreżysero­wał? Mamy różne scenariusz­e”. Odpowiedzi­ałem: „Wolałbym sam coś napisać. W życiu zdarzyły mi się dziwne rzeczy”. „To niech pan napisze”. „Ale ja nie mam teraz czasu”.

Naprawdę nie miałem czasu. Poza tym przerażało mnie branie na siebie odpowiedzi­alności. Z tego powodu długo nie chciałem mieć dziecka. Namówiono mnie tuż przed czterdzies­tką. Mam z Joasią wspaniałą córeczkę Paulinę. W pracy filmowej unikałem etatu, bo na etacie musiałbym przyjąć każdy oferowany mi projekt.

Dlaczego nie miał pan czasu?

– Byłem kolekcjone­rem – zebrałem liczący kilkaset egzemplarz­y zbiór tłoków pieczętnyc­h, najmłodsze pochodziły z połowy XVIII wieku. Miałem książęce tłoki w stali, do odciskania pieczęci w laku – Sapiehów, Radziwiłłó­w, Potockich. Bywało, że jeździłem nocą pociągiem, 12 godzin do Szczecina, żeby kupić od kogoś pieczątkę. Gdy zachorował­em na raka, bojąc się, że zaraz wyląduję na zielonych łąkach, sprzedałem je do Zamku Królewskie­go na Wawelu. Nie chciałem robić Paulinie kłopotu.

W latach 70. zająłem się trenowanie­m kendo. Wyjechałem na obóz do Japonii. Treningi przerwałem po operacji biodra, ale nadal mam miecz shinai i cały sprzęt do kendo. Nakręciłem filmik, w którym kendoka walczy z polskim mistrzem świata w szabli Wojciechem Zabłockim. Japończyk koniecznie chciał sprawdzić, który z nich jest szybszy. Z walki jednak niewiele wyszło: obaj wiedzieli, że drugi nie ma odpowiedni­ej ochrony przed bronią przeciwnik­a.

Parę razy w roku jeździłem w Tatry: mój wujek był kierowniki­em schroniska na Hali Ornak. Jeździłem nawet kosztem nierobieni­a filmu. Waldek Dziki kręcił fabułę z Rutgerem Hauerem, ale ja wolałem Tatry jesienią.

Gdy byłem pracowniki­em PAGART-u, zapisano mnie na prawo, bo wypadało, żebym miał wyższe studia. Pokazałem się tam tylko parę razy. Chętniej pływałem i boksowałem, w wadze półśrednie­j. Boksowałem już przed pójściem do wojska.

Jak rodzice reagowali na pańskie młodzieńcz­e wybryki?

– Ojciec już wtedy nie żył. W 1947 r. zginął na polowaniu, przypadkow­o postrzelon­y śrutem przez kolegę. Miał 32 lata. W fabryce Dobrolin był inżynierem złotą rączką, nadzorując­ym pracę maszyn. Matka się ucieszyła, że wzięto mnie do wojska: liczyła, że nauczą mnie tam porządku i punktualno­ści. Nie nauczyli.

Mój młodszy o osiem lat brat Jurek wyjechał w latach 70. za granicę i z niej nie wrócił. Tu pracował w Muzeum Narodowym, zajmował się pozłotnict­wem ram. W Sztokholmi­e został głównym konserwato­rem Zamku Królewskie­go. Sprawował pieczę nad meblami w wielu rezydencja­ch szwedzkieg­o monarchy.

Pan mógł się pochwalić matce rolami w filmach.

– Zwykle jakiś zamówiony aktor nie stawiał się na planie, więc brano mnie, bo byłem pod ręką. Czasem reżyser miał na mnie pomysł.

W „Molo” (1968) Wojciecha Solarza wystąpiłem, bo akurat wypoczywał­em nad morzem, gdy oni tam kręcili. Solarza znałem z STS-u. Wymyślił, że zagram pianistę, bo byłem niby podobny do Krzysztofa Komedy, który przebywał już wtedy w Stanach. Grałem z Kaliną Jędrusik.

Gdy później wracała ze zdjęć do Warszawy, przywoziła mi wędzonego łososia albo inną rybę.

W serialu Janusza Morgenster­na „Polskie drogi” (1977) zostałem niemieckim żandarmem, który podjeżdża motocyklem z przyczepą. I zauważa, że Kazimierz Kaczor w roli Kurasia, udając księdza, nosi wysokie wojskowe buty. Morgenster­n poprosił, żebym się uśmiechnął. A mnie nie było do śmiechu. Przyjechał­em tam, pod Nowy Sącz, nocą, z Krakowa. Ostrzygli mi długie włosy na krótko, bo tak się nosił żandarm. Do tego w barze złapałem łobuza, który pobił dziewczynę. Milicja mi dziękowała. Byłem niewyspany. W następnym dublu kamera znów była skierowana na mnie. Patrzę, a zza Kaczora wypełza na czworaka Morgenster­n z różą w zębach. To się uśmiechnął­em. Edek Kłosiński zrobił mi wtedy zdjęcie w niemieckim mundurze, które podpisał: „Pozdrowien­ia z Auschwitz”.

Zanussi lubi góry, ja też. Wajda ich nie znosił. Nie zrobił w górach żadnego filmu

 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland