Uciekają, ale nie na zawsze
W Krzywym Rogu wojenni uciekinierzy pomagają innym uciekinierom. Mają nadzieję, że ukraińska armia wypędzi wroga z ich wiosek i miast, więc wkrótce będą mogli wrócić do siebie.
Według Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców od czasu rosyjskiej inwazji Ukrainę opuściło już 6 mln obywateli. Ale wielu wcale nie chce wyjeżdżać za granicę i czeka na możliwość powrotu do własnych domów.
Położony kilkadziesiąt kilometrów od linii frontu Krzywy Róg stał się dużym centrum tranzytowym dla wewnętrznych migrantów. Ci, którzy tu przybyli i zostali na dłużej, nazywani są nie uciekinierami, ale „nowymi mieszkańcami”.
– Zakładaliśmy, że prędzej czy później wybuchnie wielka wojna. Nikt w to nie wierzył, my też nie chcieliśmy, ale przygotowywaliśmy się – opowiada Serhij Miljutin, zastępca mera odpowiedzialny za pomaganie uciekinierom.
I dodaje: – Mieliśmy rozpisane algorytmy, że sztab dla uchodźców powinien zacząć działać już pierwszego dnia wojny. Wiedzieliśmy, ile powinno być wody, jakie jedzenie i gdzie wszystko, co potrzeba, można szybko kupić w mieście. Współpracowaliśmy z organizacjami nie tylko lokalnymi, ale też międzynarodowymi. Na wsparcie naszych projektów otrzymaliśmy w ostatnich latach kilka milionów euro.
Jeden naród
Miljutin dobrze wie, co znaczy uciekać przed wojną ze swojego domu. Sam pochodzi z Doniecka, który był zmuszony opuścić z rodziną w 2014 r. Kiedy wybuchła wojna na wschodzie Ukrainy, do Krzywego Rogu przyjechało 50 tys. uciekinierów, w mieście pozostało ich ok. 17 tys. Nie tylko zintegrowali się z miejscowymi, ale też postanowili pomagać innym. Tak powstała organizacja Centrum Egida.
– Najważniejsze w pomocy uchodźcom to pierwszy kontakt. Kiedy 24 lutego rozpoczęła się wojna, już wieczorem wszystko było u nas gotowe do ich przyjęcia. Wcześniej znaleźliśmy dla nich stosowne miejsce i ustaliliśmy, gdzie będzie centrum medyczne, gabinet psychologa, pokoje dla dzieci z matkami – mówi Miljutin.
Np. namioty przed budynkiem sztabu są w różnych kolorach – niby drobiazg, ale teraz łatwiej wyjaśnić ludziom, gdzie mają się zebrać. Na drzwiach plakaty z instrukcjami, co gdzie można otrzymać.
– To podstawowa paczka od miasta, którą wydajemy każdemu. Kilogram kaszy, ryż, makaron, olej, mleko skondensowane, konserwa mięsna – pokazuje Łarysa, jedna z głównych działaczek Centrum Egida, która również uciekła z Donbasu, ale osiem lat temu.
Osobno jest rozdawana żywność dla dzieci, przybory higieniczne.
– Dla poprawy nastroju częstujemy ich też czekoladkami – mówi Łarysa.
To, co się dzieje w sztabie, to o wiele więcej niż zwykła pomoc. Zamiast nazwać to miejsce centrum dla uchodźców, ochrzcili je mianem „Dom Narodowy”. Bo zarówno stali mieszkańcy, jak i uciekinierzy są jednym narodem.
Konserwy i kamizelki kuloodporne
Wojna zmieniła miasto, które jest dużym ośrodkiem przemysłu ciężkiego. Teraz zaczęto tu produkować na dużą skalę konserwy mięsne, szyte są kamizelki kuloodporne, mundury. A do pracy zapraszani są również uchodźcy.
– Większość jest tutaj tranzytem, ale jeśli jesteś na przykład lekarzem, od razu proponujemy ci pracę. I niektórzy zostają. To samo dotyczy nauczycieli, wykładowców, inżynierów. Mamy listy wolnych etatów we wszystkich przedsiębiorstwach – dodaje Miljutin.
– Koronawirus nie zniknął, dlatego obowiązkowo wydajemy też maski, pastę, mydło, żele, szampony, dezodoranty, papier toaletowy. Rzeczy elementarne – mówi Łarysa.
Teraz Dom Narodowy zapewnia również materace, pościel, poduszki, ręczniki, bo ludzie często wynajmują mieszkania, w których nie ma nic. Dla starszych dzieci przygotowano komputery, a instruktorzy z domów kultury prowadzą zajęcia. Dyżuruje również psycholog dziecięcy.
– Główny problem to gwałtowne wahania nastroju: dzieci płaczą albo się złoszczą, są przygnębione. Pomagamy im się uspokoić i poczuć, że są już bezpieczne – mówi Wiktoria.
Teraz dziennie są dwa-trzy takie przypadki. Dlatego, że zjawia się mniej uchodźców. Z Mariupola większość już wyjechała. Z Chersonia było wielu, ale Rosjanie przestali wypuszczać. Z okupowanych terytoriów docierają teraz ludzie, którzy szli pieszo po 8-10 godzin albo płynęli pontonami, ryzykując często życie.
Ale wszyscy wolontariusze pozostają na miejscu, bo w każdej chwili znów mogą być
kolejne duże fale, tak jak na Wielkanoc, kiedy jednej nocy przyjechało 2 tys. osób.
Na piętrze dyżurują przedstawiciele policji i wojskowej komisji uzupełnień.
– Wojny nikt nie skasował. Rejestrujemy tutaj przybyłych – tłumaczy Łarysa.
Obok przechowuje się odzież, która jest wydawana potrzebującym, bo ludzie często uciekają, tak jak stoją, bez żadnych rzeczy osobistych. Wszystko jest posegregowane i rozwieszone jak w sklepie. Tym magazynem opiekuje się przesiedleniec z Chersonia. Kiedy wybuchła wojna, był za granicą i nie mógł już wrócić do własnego domu.
– U niego jest zawsze idealny porządek, nie mam takiego w domu – śmieje się Łarysa.
Na piętrze zorganizowano też strefę odpoczynku oraz gabinet pomocy medycznej.
– Przede wszystkim ludzie nie wytrzymują nerwowo, mają podwyższone ciśnienie. Dzisiaj zaś dotarło dwóch rannych wolontariuszy. Mamy wszystko, żeby udzielić pomocy – opowiada dyżurująca lekarka.
Jest tu też mobilny rentgen oraz karetka pogotowia. To ważne, bo wiele osób przybywa do Krzywego Rogu z terenów będących wciąż pod ostrzałami.
Wrócić do siebie
Nowych uciekinierów jest mniej, ale do sztabu ciągle zwracają się ludzie potrzebujący pomocy.
Nadija trzyma zwinięty materac – dla matki. Razem z mężem uciekli z Siewierodoniecka w obwodzie ługańskim już 11 marca – po pierwszych trzech dniach artyleryjskich ostrzałów.
– Mieszkaliśmy na dziewiątym piętrze, pięciocentymetrowy odłamek wleciał przez okno w kuchni do korytarza. Opuściliśmy miasto samochodem, sześcioro dorosłych i dziecko – opowiada jej mąż Wołodymyr.
Do Krzywego Rogu trafili przypadkowo, gdy nie znaleźli lokum w Dnieprze.
– Nasz dom jeszcze jakiś czas temu był cały, ale teraz nie wiemy – mówi Nadija.
Nie chcą jechać dalej. Mają nadzieję, że ukraińska armia utrzyma miasto i przejdzie do kontrataku, a oni będą mogli wrócić do siebie.
– Siewierodonieck był taki ładny, zielony. Byliśmy bardzo zadowoleni, gdy żyliśmy tam. I wszystko to w jednym momencie się skończyło – dodaje Nadija.
Siostry Maryna i Ira również przyszły po pomoc. Maryna jest w ciąży. Pod koniec marca uciekły z Nowoworoncowki w obwodzie chersońskim przy granicy z dniepropietrowskim, Rosjanie jej nie okupowali.
– Zajechali do nas tylko raz, szukali siedziby policji. Potem nasi zaczęli kontratakować. Wioska do dziś znajduje się w strefie działań bojowych, połowa jest zniszczona. Byłam tam przedwczoraj, z ziemi sterczą pociski. Trafiłam pod ostrzał, dwie godziny spędziłam w piwnicy. Przed chwilą tam dzwoniliśmy i teraz też trwa ostrzał – mówi Maryna.
Na miejscu pozostał jej mąż, ratownik służby ds. sytuacji nadzwyczajnych. Zostali też rodzice, bo nie chcą opuszczać domu.
Przyjadą do nas z ministerstwa, żeby się uczyć
– Byłam wczoraj w ministerstwie ds. reintegracji terytoriów okupowanych. Powiedzieli, że przyjadą tu, żeby się od nas uczyć – mówi, nie skrywając dumy, Łarysa.
Zdaniem Miljutina przepis na sukces jest prosty: – Po pierwsze, my znamy te problemy, bo sami jesteśmy uciekinierami. Po drugie, miejscowa władza dobrze współpracuje z organizacjami pomocowymi – zarówno miejscowymi, jak i zagranicznymi.
Jedną z wolontariuszek w Domu Narodowym jest kobieta z obwodu charkowskiego. Kiedy opuszczała z rodziną swój dom, w samochód uderzył pocisk.
– Na jej oczach zginęła wnuczka i kierowca, a ona została ranna. Podleczyli ją, ale dzieci wciąż leżą w szpitalu. Bardzo ją lubimy i cenimy, ale nigdy nie mówimy, jak nam jej szkoda z powodu tych przeżyć. Bo to uczucie, które prowadzi donikąd – podkreśla Łarysa.