Szachiści powalczą o medal
Ale nie tylko dlatego Polacy mają prawo marzyć o medalu.
Naszej reprezentacji lideruje Jan-Krzysztof Duda, który potrafi wygrywać nawet z genialnym Magnusem Carlsenem.
Imprezę – będącą w istocie drużynowymi mistrzostwami świata – pierwszy raz w historii zorganizują Indie i jeszcze przed jej czwartkowym otwarciem stało się jasne, że to gospodarz idealny.
Arcymistrzowie i posiadacze tytułów niższej rangi zjechali do spalonej słońcem, położonej nad Oceanem Indyjskim ośmiomilionowej metropolii Madrasu, a ściślej – do jej satelickiego miasteczka Mamallapuram. Porywalizują w szachowej stolicy (w okolicy istnieje ponad 50 akademii) kraju owładniętego ognistą namiętnością do królewskiej gry, który olimpiadę traktuje z niespotykaną dotąd nigdzie nabożnością.
Uroczysta inauguracja odbędzie się na stadionie piłkarskim, z jej okazji na jeden dzień pozamykano szkoły i urzędy, najważniejszy lokalny most został pomalowany na biało-czarną szachownicę (patrz pod tekstem), zawodników witają chłopcy i dziewczynki poprzebierani za skoczki, gońce i wieże. Nowością jest też olimpijski znicz – ogień zapalił premier Narendra Modi, przekazał go jedynemu hinduskiemu mistrzowi świata Viswanathanowi Anandowi, uczestnicy sztafety odwiedzili 75 miast. Szachiści, którzy na co dzień w wielu miejscach czują się anonimowymi pion(k)ami, tym razem będą hetmanami, nawet królami. W Madrasie porozkoszują się statusem gwiazd. Już na lotnisku ich bagaże sunęły osobnymi pasami, a w drodze do hoteli wyminęli korki, bo w potwornie zatłoczonym centrum wydzielono dla nich całe ulice.
Zarazy nad szachownicą
Gospodarze należą do głównych faworytów. Każdą reprezentację tworzy czterech zawodników (plus rezerwowy), ich pod względem średniego rankingu graczy wyprzedza tylko kwartet z USA. Hindusi uchodzą za supermocarstwo przyszłości, wśród 11 najwyżej klasyfikowanych w globalnej tabeli juniorów mają aż cztery nazwiska – i na olimpiadzie pozwolono im wystawić trzy drużyny. Każda będzie groźna dla wszystkich rywali, w głównej nie zmieścili się obaj zjawiskowi 16-latkowie, Rameshbabu Praggnanandhaa oraz Dommaraju Gukesh.
Rekordową obsadę turnieju Open tworzą reprezentacje 186 państw, obok których w rywalizacji kobiet wezmą udział szachistki z 160 krajów (w tym Polki). Bezprecedensowa liczba 1773 zawodników i zawodniczek stanowi logistyczne wyzwanie, dlatego w weekend zwołano próbę generalną – zgłosiło się 1414 lokalnych amatorów i zawodowców, a wszystkie szachownice podpięto pod internet, by można było je śledzić na żywo na całym świecie. Tak jak podczas olimpiady.
Sprawdzian się powiódł, więc zanosi się, iż turniej będzie miał tylko jedną wadę, zresztą
zasadniczą – został okaleczony sportowo, przede wszystkim przez obie śmiertelne zarazy toczące współczesność. Chińczycy, którzy mieli bronić złota – wywalczonego w 2018 roku (nie bierzemy pod uwagę pandemicznych substytutów olimpiad rozgrywanych online) – nie przybyli z powodu ekstremalnie surowych restrykcji koronawirusowych narzucanych przez reżim. Rosjanie, którzy broniliby brązu, zostali zdyskwalifikowani po agresji na Ukrainę. Zrezygnowali też Alireza Firouzja oraz Maxime Vachier-Lagrave, którzy wynieśliby do grona faworytów Francję. Wymówili się wycieńczeniem po udziale w turnieju pretendentów (walczyli o prawo do meczu o mistrzostwo świata z Carlsenem), podobnie jak Tejmur Radżabow, usprawiedliwiający się ponadto ciężkim przechorowaniem COVID-19.
Jedna partia od złota
Ten ostatni nieobecny wywołał oburzenie rodaków, bo Azerbejdżan też planował skok na podium. To kolejny kraj z szachową obsesją, finansujący narodowy program rozwoju dyscypliny, gra się tam obowiązkowo na lekcjach w szkołach – dlatego Radżabow nasłuchał się o postawie wręcz niemoralnej, wymyślano mu od niewdzięcznika, który zapomniał, że państwo zainwestowało w jego sukces miliony.
Wskutek rejterady lidera Azerowie osunęli się w przedturniejowym rankingu z drugiej na szóstą pozycję – ciut niżej od Polaków, którzy mają powody wierzyć, że poprawią znakomity wynik sprzed czterech lat. Wygłówkowali wówczas miejsce tuż za podium, dając najlepszy popis od 1939 roku, gdy w Buenos Aires na srebrno wystrojona została drużyna na czele z Mieczysławem Najdorfem i Ksawerym Tartakowerem – nazwiska magiczne, najsłynniejsi obok Akiby Rubinsteina arcymistrzowie współtworzący złotą erę naszych szachów, udekorowaną przed wojną na aż sześciu olimpiadach.
Jednak nie perspektywa historyczna uczyniła tamten turniej nadzwyczajnym, lecz ich porywający przebieg. Choć Polacy zasiadali do gry z przeciętnym rankingiem dającym im ledwie 11. pozycję w hierarchii, to byli najdłużej niepokonani, a porażka zdarzyła im się jedna, podobnie jak wszystkim medalistom – z Chin, USA i Rosji. Co więcej, w ostatniej rundzie wszyscy czterej zremisowali z rywalami z Indii, a gdyby choć jedną partię wygrali, wzięliby nie brąz, lecz... złoto. Byli tyci, tyci od szczytu.
Teraz teoretycznie silniejsi od ekipy złożonej z Dudy, Radosława Wojtaszka, Kacpra Pioruna i Wojciecha Morady (w rezerwie Mateusz Bartel) są tylko Amerykanie, Hindusi, Norwegowie (u nich średnią radykalnie zawyża Carlsen, a w każdym meczu rywalizują czterej kadrowicze) oraz Hiszpanie. Wszystkich poza USA faworytów dzielą minimalne różnice i Polacy mają realną szansę na sukces, jakiego nie oklaskiwaliśmy od przedwojnia.
Szachiści, którzy na co dzień w wielu miejscach czują się anonimowymi pion(k)ami, w Madrasie będą hetmanami, a nawet królami