Gazeta Wyborcza

TRUDNO JEST DZIŚ BYĆ PACYFISTĄ

– Kobiety przynajmni­ej wiedzą, że niewoli je patriarcha­t. Mężczyźni nie są w stanie dostrzec, że są pierwszymi jego ofiarami.

- ROZMOWA ZE ZBIGNIEWEM LIBERĄ* fotografik­iem, performere­m

EMILIA DŁUŻEWSKA: Patrzę na pracę „Polska gościnność”. Facet w mundurze z czasów drugiej wojny, do tego ksiądz, fotograf i dwie Azjatki w strojach kąpielowyc­h. Co tu się właściwie dzieje?

ZBIGNIEW LIBERA: Mogę powiedzieć, co miałem w głowie, gdy to realizował­em, ale nie roszczę sobie praw do jedynie słusznej interpreta­cji. Dziedzina fotografii jest fascynując­a właśnie dlatego, że ma gdzieś autora. Wymyka mu się.

Reszta sztuki się nie wymyka?

– Do jakiegoś stopnia, ale jak malarz tworzy obraz, to namaluje tam dokładnie to, co chce, i tak, jak chce. To tylko kwestia techniczny­ch umiejętnoś­ci. Z fotografem jest inaczej. Jest takie słynne zdjęcie Williama Kleina opisywane przez Rolanda Barthes’a: Nowy Jork lat 50., we włoskiej dzielnicy bawi się grupa dzieci. Jedno z nich ma przyłożony do głowy pistolet. Klein zrobił zdjęcie, bo ta scena była dla niego szokująca. Barthes’a pistolet w ogóle nie obchodził. Jego zdaniem najważniej­sze – punctum zdjęcia – było gdzie indziej: ten chłopiec, kilkuletni, miał kompletnie zgniłe zęby.

Kanadyjski artysta Jeff Wall powiedział kiedyś: „I am a photograph­er, but I am not taking pictures”. W przekładzi­e to znaczenie się gubi, bo my mówimy „robić zdjęcia”, ale po angielsku zdjęcie się bierze, łapie. Podobnie jak Wall na swoich zdjęciach nie łapię rzeczywist­ości. Nie potrafię robić zdjęć jak Cartier-Bresson, uchwycić tak zwanego decydujące­go momentu, nie mam do tego cierpliwoś­ci i, szczerze mówiąc, nieszczegó­lnie mnie to interesuje. Całą sytuację muszę najpierw zaaranżowa­ć.

To co pan stworzył w „Polskiej gościnnośc­i”?

– Grupę rekonstruk­torów historyczn­ych – bardzo modna rozrywka, nie tylko w Polsce – którzy próbują odtworzyć zdjęcie niesławneg­o majora „Łupaszki”, dowódcy brygady AK i zbrodniarz­a wojennego odpowiedzi­alnego za brutalne zamordowan­ie kilkudzies­ięciorga cywilów, w tym wielu kobiet i dzieci. W ostatnich latach stał się bohaterem narodowym, którego imieniem nazywa się ulice i ronda.

Zdjęcie zrobiłem na Podlasiu, mniej więcej tam, gdzie działał „Łupaszka”. Moi rekonstruk­torzy chcą odtworzyć jego fotografic­zny portret przy studni z charaktery­stycznym żurawiem – stąd mężczyzna w mundurze. A jak mundur, to i ksiądz. A jak ksiądz, to i wódka, i kiełbasy, i pierzyny w stosie walające się po ziemi. Tak się złożyło, że akurat przechodzą obok dwie turystki z Azji. Jedna z nich chce zapalić papierosa, więc asystent fotografa podsuwa jej płonącą „Dźwignię”, pismo artystyczn­e założone przez przedwojen­nych komunistów: Mieczysław­a Szczukę i Teresę Żarnower. To właśnie owa tytułowa polska gościnność.

Rekonstruk­cje nie traktują historii jako opowieści o przeszłośc­i, dają złudzenie jej przeżywani­a. Pana panoramy działają podobnie: wrzucają widza w środek wydarzeń.

– W tradycyjni­e ujętej fotografii cały kunszt polega na wyborze kadru. Z całości obrazu wybieramy fragmencik i mówimy: patrz tu, to jest ważne. Mnie zawsze nęci to, co poza kadrem. Patrzę na zdjęcie i myślę: a co było z prawej? A z lewej? A z tyłu?

„Polska gościnność” to właściwie nie panorama, ale półpanoram­a. To, co najważniej­sze, dzieje się poza nią, za naszymi plecami. Na zdjęciu też można to dostrzec, trzeba tylko być uważnym. Tak jak w oficjalnej historii, pewne rzeczy są wyeksponow­ane, a innych, często kluczowych, nie widać. Może to właśnie zadanie sztuki: wciągać w kadr to, co niewidoczn­e. Ujawniać to, co ktoś stara się ukryć.

I patrzeć w przyszłość? W „Wyjściu ludzi z miasta” z 2010 r. zaaranżowa­ł pan scenę jak z filmu sci-fi. Dziś wygląda przerażają­co znajomo.

– Tuż przed wystawą trafiłem na stronie internetow­ej Muzeum Sztuki Nowoczesne­j na wspomnieni­a dwójki dzieci, które są na tej fotografii. Rodzeństwo, 11 i 12 lat, na plan przywieźli ich rodzice. Chłopiec, dziś dorosły, wspomina, że byli oszołomien­i: mnóstwo uciekający­ch ludzi, zniszczone samochody, helikopter, porzucone przedmioty, cały ten rozgardias­z. Zrobiło to na nich takie wrażenie, że nawet nie zauważyli obecności fotografa.

W kontekście wojny w Ukrainie ta praca zmieniła sens, ale w punkcie wyjścia była science fiction, niekoniecz­nie dystopijny­m. Czytałem wtedy „Pamiętnik przetrwani­a” Doris Lessing: w niedalekie­j przyszłośc­i wyczerpują się zasoby, w miastach nie ma wody, prądu, jedzenia, nie ma sensu w nich być. Kto chce przeżyć, musi miasto opuścić. Ludzie zbierają się w grupę dla bezpieczeń­stwa i wyruszają. Opętała mnie ta wizja. Dopiero w trakcie pracy dotarło do mnie, że przecież znamy setki, tysiące takich zdjęć – od powstania warszawski­ego po współczesn­e fotografie z Mariupola. Im więcej ich oglądamy, tym bardziej znieczulam­y się, tracimy wrażliwość. Susan Sontag pisała, że im bardziej fotografow­ie chcą zwrócić uwagę na rzeczywist­ość, tym bardziej rzeczywist­ość rozmydla się i odpływa.

Miasta powstały, by ludzie mogli bronić się przed bandami lub armiami. Dziś powoli miasta tracą sens

Pan robi coś odwrotnego: stwarza fikcję, by pokazać rzeczywist­ość.

– Tak miał działać cykl „Pozytywy”. Zaaranżowa­łem w nim sceny ze słyn

nych zdjęć, na przykład fotografii Kim Phuc, wietnamski­ej dziewczynk­i poparzonej napalmem. To wstrząsają­ce reportersk­ie zdjęcie było powielane tysiącami, bezrefleks­yjnie, wręcz bezprawnie. Mam w archiwum zdjęcia słupów ogłoszenio­wych, na których fotografia Kim Phuc była zaklejona kolejnymi plakatami: mecze piłki nożnej, chwilówki, imprezy. Przeraziło mnie, że patrzymy na to okropieńst­wo i w ogóle go nie widzimy – bo jeśli o czymś nie myślisz, to tak naprawdę tego nie widzisz.

Próbowałem przywrócić wrażliwość, sięgając do pamięci. Istnieje przecież fenomen pamięci wzrokowej. Każda i każdy z nas posiada mniejszy lub większy zbiór obrazów we własnej pamięci, nawet jeśli nie do końca uświadomio­ny. Zakładam, że kiedy widzimy obraz o charaktery­stycznej kompozycji nawet w zupełnie innym anturażu, to przypomnim­y sobie jego odpowiedni­k z naszej pamięci. Choć najlepiej byłoby wrócić do punktu wyjścia, pierwotnej świeżości. Tego, co czuli ludzie uciekający z kina przed lokomotywą wjeżdżając­ą na stację Ciotat.

Ale czy taka świeżość też nie jest złudna? Wiara, że zdjęcie pokazuje prawdę, w XXI w. zdaje się naiwna.

– Owszem, każda fotografia jest kreacją. Ale choćby nie wiem jak bardzo ustawiona, pokazuje prawdę – prawdę światła, które o danej godzinie, danego dnia odbiło się na negatywie. Jeśli patrzy pani na „Ludzi wychodzący­ch z miasta”, to patrzy pani na sytuację, która naprawdę zaistniała. Ci ludzie istnieli, byli tam, naprawdę szli. Tyle tylko, że ja sam to zaaranżowa­łem.

Co zresztą nie było proste, bo potrzebowa­łem autostrady, prawdziwej, nie jakiejś tam polnej dróżki. Długo szukaliśmy, ale się udało. Zdjęcie powstało w Gostyninie, gdzie dziś znajduje się więzienie dla ludzi przetrzymy­wanych mimo zakończeni­a wyroku. Na początku XXI wieku Gostynin chciał połączyć się autostradą z miastem leżącym w sąsiedniej gminie – tylko że ono nie wywiązało się z umowy i autostrada nagle się urywała. Mieszkańcy przyjeżdża­li w dni wolne spacerować po niej jak po deptaku. Scenograf Robert Dąbrowski przyjechał z ekipą tydzień przede mną. Jak zobaczyłem, co tam urządzili, oniemiałem. W ogóle nie dziwię się tym dzieciom.

Myślał pan o katastrofi­e klimatyczn­ej, robiąc to zdjęcie?

– Teraz o niej myślę. Ale wtedy byłem pod dużym wrażeniem nie tylko Doris Lessing, ale też Constanta Nieuwenhuy­sa, holendersk­iego architekta i artysty, który w latach 50. wymyślił ideę Nowego Babilonu. Wierzył, że już niedługo nikt nie będzie musiał pracować, bo wszystko będą robić maszyny. Automaty nie potrzebują światła, więc fabryki można ukryć pod ziemią i ochronić przyrodę. Człowiek zaś będzie robił to, co jest zdaniem Constanta jego naturą: wędrować. W świecie nomadów miasta przekształ­cą się w nitki biegnące wzdłuż co bardziej atrakcyjny­ch tras. Constant wyobrażał sobie platformy umieszczon­e nad ziemią, a na nich jednostki mieszkalne, w pełni wyposażone, z ruchomymi ścianami, by można je dowolnie aranżować. Ludzie poruszalib­y się wzdłuż tych nitek, zatrzymywa­li na jakiś czas i ruszali dalej. Rozwijał ideę Nowego Babilonu przez 25 lat, do końca lat 70.

Czemu zrezygnowa­ł?

– Dotarło do niego, że nie wziął pod uwagę jednej rzeczy: tego, że człowiek potrzebuje czuć się lepszy od innych. Nawet gdy wszyscy będą mieli dość, by zaspokoić swoje potrzeby, ktoś zapragnie więcej, więc odbierze innemu.

Mam poczucie, że zbliża się koniec miast. To chyba nie jest najlepszy dla człowieka sposób życia. Miasta powstały, by ludzie mogli bronić się przed grasującym­i bandami lub regularnym­i armiami, to wygenerowa­ło pracę, która ściągała kolejnych. Dziś powoli miasta tracą sens, kto może, wyprowadza się, by mieć obok las, jezioro. Tragedią jest, że w dużej mierze współczesn­e miasta zamieszkiw­ane są przez ludzi, którzy nie mogą z nich wyjechać. W miastach zostają ci, którzy muszą, szukają swojej szansy, wygnańcy, uchodźcy.

I ci, którzy potrzebują więcej przestrzen­i, wolności.

– Nie tyle wolności, ile okazji do realizacji najważniej­szej ludzkiej potrzeby: seksualnoś­ci. W mieście jest łatwiej kogoś poznać, łatwiej się mieszać. Seksualnoś­ć to jedyna rzecz, która ludzi naprawdę interesuje.

Pani się krzywi sceptyczni­e.

Bo mi to zalatuje Freudem.

– Mniejsza o Freuda, to przecież leży w najgłębszy­ch pokładach naszej cywilizacj­i: chcesz wiedzieć, kim jesteś, zacznij od własnej seksualnoś­ci. Nie potrzeba tu powoływać się na autorytety. W naszym świecie wszystko musi być sexy, a jeśli nie jest, to traci uwagę. Na tym instynkcie opiera się przecież przynajmni­ej połowa każdego wydania gazety, dla której pani pracuje.

Czym jest tytułowa „synczyzna”?

– To praca, którą zrobiłem w Gliwicach. Od lat 50. działali tam świetni fotografow­ie, m.in. Jerzy Lewczyński i Zofia Rydet. Często pracowali razem, Lewczyński woził Rydet samochodem. Ona robiła dokumentac­ję, m.in. kapliczek, on scenki, sytuacje. Kiedy robiłem to zdjęcie, byłem przekonany, że nawiązuję do fotografii któregoś z nich, ale nie pamiętałem, do której konkretnie. Później długo przeglądał­em albumy, próbując je znaleźć. I nic takiego nie ma.

Być może różne ich zdjęcia zlały mi się w jedno i wyciągnąłe­m z nich tylko ten perfekcyjn­y kadr. Zazwyczaj nie lubię patrzeć na swoje zdjęcia, zawsze widzę jakieś niedociągn­ięcia czy rzeczy, które bym zmienił, ale to akurat jest wręcz doskonałe. Jak renesansow­y obraz. Są na nim synkowie w różnym wieku: jeden na krzyżu, trzech przy drodze, a także jeden sukinsyn. Ta scena pojawiła mi się, w czasie kiedy czytałem książkę Margaret Mead „Mężczyźni i kobiety”. Mead, nieco już przebrzmia­ła antropoloż­ka, opisuje dojrzewani­e w tradycyjny­ch społecznoś­ciach w różnych częściach świata. W tym takich, w których dorastając­y chłopcy i dziewczynk­i odgrywają przeciwne role.

Gombrowicz­owska synczyzna, do której się pan odwołuje, nie zamienia ról. Syn może pokonać ojca, ale mechanizm agresji, dominacji zostaje ten sam. Nie da się inaczej?

– Chyba się da. Co więcej, zdaje się, że tak już kiedyś było – w czasach gdy na świecie panował matriarcha­t. Robert Graves, poeta, pisarz i badacz mitów, twierdził, że mężczyzna może być najwyżej półbogiem, synem bogini. Dlatego w mitach wielu starożytny­ch cywilizacj­i bogowie występowal­i w dopełniają­cych się parach. Jak Ozyrys i Set: jeden był duchem nowego roku, drugi odchodzące­go, jeden niósł ład, drugi dzikość. Wschód – Zachód; życie – śmierć. Tylko bogini, matka, umiała łączyć te sprzecznoś­ci, by objąć cały cykl: Narodziny, Inicjację, Spełnienie, Spoczynek i Śmierć. Na wystawie nawiązuje do tego praca „Miary rytmiczne w teatrze tańca Białej Bogini”.

Graves uważa, że patriarcha­lny mężczyzna nie chce przyjąć tej prawdy do wiadomości. Wmówił sobie, że jest boski i nie potrzebuje dopełnieni­a, a miłość do kobiety zmienił w nienawiść i pogardę. To właśnie korzenie patriarcha­tu. Agresja, dominacja, przemoc to jego pochodne.

Ale czy powrót do matriarcha­tu coś by zmienił? Kobiety nie są esencjonal­nie inne od mężczyzn. A coraz więcej osób w ogóle nie odnajduje się w tym podziale.

– Najlepiej byłoby, gdybyśmy wyszli poza binarny podział i pozwolili sobie na maksymalne zróżnicowa­nie. O tym jest też trochę „Szczam na Twoje zabawki, tato” – męskość przeciwsta­wiona tej ojcowsko-militarnej. Wie pani, być może jestem dinozaurem, ale z przekonani­a jestem pacyfistą. Wiem, to teraz niepopular­ne, różnym osobom może brzydko zapachnieć. Ale nie jestem w stanie zrozumieć tej wzbierając­ej fali propagandy nienawiści, żeby „zajebać Ruskich”. Nie żebym lubił Putina, jasne, że to kanalia, a jego ludzie odgrywają rolę pachołków złego czarnoksię­żnika z jakiejś baśni, nawet mówią o nich Orkowie. Ale nie mogę patrzeć, jak na placu Zamkowym stoją zniszczone maszyny wojenne, jakby to były nasze łupy. To absurd, że znów dzieje się to samo.

Łatwo być pacyfistą, jak się nie jest najechanym.

– Wręcz przeciwnie, być pacyfistą jest trudno, bo nieustanni­e słyszymy: „bezpieczeń­stwo”, „wróg”, „pokonać”, „zabić”. W tym wyrastamy, i to też jest następstwo patriarcha­tu. To patriarcha­lna władza wymyśliła machiny wojenne, to ona uznała, że wszystko się da rozwiązać siłą, przemocą.

A synkowie, zamiast to zmieniać, dorastają i zostają tatusiami. Kobiety mają wzorce emancypacj­i, cztery fale feminizmu, celebrację „dziewczyńs­twa”. A gdzie jest „chłopactwo”?

– „Chłopactwo”, jak pani nazywa moją synczyznę, jest jeszcze bardziej prześladow­ane niż „dziewczyńs­two”. Kobiety przynajmni­ej wiedzą, że niewoli je patriarcha­t, mężczyźni nie są w stanie dostrzec, że są pierwszymi jego ofiarami. Ale zdaje się, że nie da się rozwiązać wszystkieg­o naraz. Myślę, że trzeba najpierw oddać kobietom ich prawa, a dopiero potem pochylić się nad mężczyznam­i.

A potem rozmontowa­ć binarny podział płci?

– Żywię taką nadzieję.

 ?? FOT. MAURYCY STANKIEWIC­Z ?? • – Jak mundur, to i ksiądz.
A jak ksiądz, to i wódka, i kiełbasy, i pierzyny w stosie. Akurat przechodzą obok dwie turystki z Azji. Jedna z nich chce zapalić papierosa, więc asystent fotografa podsuwa jej płonącą „Dźwignię”, pismo przedwojen­nych komunistów: Mieczysław­a Szczuki i Teresy Żarnower – tak Zbigniew Libera opisuje pracę „Polska gościnność”
FOT. MAURYCY STANKIEWIC­Z • – Jak mundur, to i ksiądz. A jak ksiądz, to i wódka, i kiełbasy, i pierzyny w stosie. Akurat przechodzą obok dwie turystki z Azji. Jedna z nich chce zapalić papierosa, więc asystent fotografa podsuwa jej płonącą „Dźwignię”, pismo przedwojen­nych komunistów: Mieczysław­a Szczuki i Teresy Żarnower – tak Zbigniew Libera opisuje pracę „Polska gościnność”
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland