Prawica chce z kobiet zrobić podręczne. Dlatego przestały rodzić
Jadąc dziś przez Polskę, zobaczycie tysiące billboardów „Gdzie są TE dzieci?”. Dwie dziewczynki jak z pisemek świadków Jehowy oraz pytanie z podkreśleniem zaimka „TE”. Dziwactwo tej grafiki miesza nam nieco w głowach. Chodzi o odnalezienie tych dwóch dziewczynek? A może o zwrócenie uwagi na to, że jeśli już się martwimy o brak dzieci, to martwmy się o dziewczynki, bo chłopcy są mniej użyteczni społecznie (co prawda mają ambicje, umieją konkurować, są narcystyczni, ale nie zadbają o ciebie na starość)?
Może też obraz dziewczynek ma znaczenie polityczne: one nie tylko zadbają o ciebie na starość, lecz także są bardziej postępowe w poglądach, otwarte i empatyczne, co sprzyja zarówno wzmocnieniu kapitału społecznego, jak i trosce o Ziemię (to kobiety bardziej interesują się sprawami ekologicznymi, a młodzi mężczyźni zwijają się ze strachu przed LGBT).
W lewym dolnym rogu billboardów są liczby. Mają przerażać, choć tylko dają do myślenia. W latach 50. mianowicie było statystycznie sześcioro dzieci na rodzinę, w latach 80. – czworo, a dziś jest tylko półtora dziecka.
Jaki z tego wniosek? Jeden – skoro billboardów jest tak dużo, to fundacja, która je zainstalowała, musi być bogata, a więc prawicowa i zapewne powiązana z władzą lub Ordo Iuris, bo dziś w Polsce tylko narodowo-konserwatywno-religijne fundacje mają kasę. Fundacja pragnie przekonać Polaków, że jesteśmy w zapaści demograficznej i musimy z niej wyjść. A przecież rząd tyle robi w tej sprawie! Daje 500 plus, kobiety traktuje jak probówki, by mogły zrealizować swoje powołanie, opłaca rodzenie martwych dzieci, nie opłaca in vitro, nie reaguje na domową przemoc (bo reagowanie rozbija rodziny). I nic. Polityka Republiki Gileadu (tak sugestywnie opisana przez Margaret Atwood, że wygląda na reportaż z Polski) nie daje wyników.
Inny wniosek z billboardów jest taki, że kobiety chętniej rodziły i rodzą w świecie, gdzie są wolne i mają prawa. W czasach Polski stalinowskiej przymus rodzenia był podobny do dzisiejszego (do 1953 roku), co prawda nie było, jak za rządów Vichy, kary śmierci za aborcję, ale była ona zabroniona. W Polsce czasów Gomułki kobiety odzyskały prawa reprodukcyjne i rodziły (również dlatego, że nie było środków antykoncepcyjnych). Dzietność spadła w trakcie rządów autorytarnych w latach 80. (przypomnijmy, że były to lata niedostatku). Od czasów „wolnej Polski”, której jednym z celów jest sprowadzenie kobiet do ról podręcznych, kobiety przestają rodzić albo rodzą w krajach, gdzie są traktowane podmiotowo (np. w Wlk. Brytanii). Tych prostych zależności nasza władza nie ogarnia. Ani tego, że kobiety się emancypują i nie zamierzają poświęcić życia tylko na rodzenie i wychowywanie. Taki jest już cywilizacyjny trend, co powinien rozumieć prezes Kaczyński, który dla wypełnienia politycznej misji wyrzekł się rodzicielstwa, a teraz stara się tę cywilizację powstrzymać. Nie tędy droga, panie prezesie!
Polityka Republiki Gileadu (tak sugestywnie opisana przez Margaret Atwood, że wygląda na reportaż z Polski) nie daje wyników