TO NIE SĄ CZASY DYSTA
„Niepokój przychodzi o zmierzchu” w Zachęcie. Wiem, jak złudne jest budowanie wspólnoty na podstawie numeru PESEL. A jednak dawno nie widziałam wystawy, która byłaby dla mnie tak intuicyjnie zrozumiała i bliska.
N Emilia Dłużewska
ic bardziej zwodniczego niż kategoria pokolenia. W sześciu przypadkach na dziesięć będzie workiem, do którego można wrzucić całe spektrum postaw i doświadczeń, głównie tych dla wrzucającego niezrozumiałych. W trzech przypadkach – narzędziem dyscyplinowania, pałką do okładania po głowie przeciwnika albo szpadlem do okopania się na swojej pozycji („To wasze pokolenie” – narzekają starzy, „OK, boomer” – odpowiadają młodzi).
W jednym przypadku „pokolenie” jest kategorią roboczą. Obszarem, w którym można próbować szukać wspólnych wątków, wartości – z całą świadomością, jak ryzykowna to próba. „Niepokój przychodzi o zmierzchu” w Zachęcie to właśnie taki przypadek.
CO POZA PESEL-em?
Wystawa w Zachęcie prezentuje prace niemal 90 artystów i artystek urodzonych w latach 80. i 90., czyli – przynajmniej według kryteriów polskiej kultury – młodych. Jak na świat sztuki to próba liczna, w kategoriach socjologicznych – bezużyteczna. Tym bardziej że trudno mówić o reprezentatywności: artyści i artystki mogą pochodzić z różnych miejsc, klas społecznych i roczników, ale ostatecznie i tak stają się częścią jednej społecznej bańki.
Kuratorka Magdalena Komornicka zdaje sobie z tego sprawę. W tekście towarzyszącym wystawie kluczy – z jednej strony pisze strony o przeżyciach i językach pokoleniowych, z drugiej zastrzega, że „Niepokój...” nie ma być prezentacją najważniejszych twórców,
zjawisk i postaw, a jedynie dostrzeżeniem pewnej wspólnej wrażliwości.
Rozumiem tę niepewność – sama ją czuję. Wiem, jak złudne jest budowanie wspólnoty na podstawie PESEL-u, jak łatwo jest projektować na innych własne przekonania, zasłaniając się pokoleniowym doświadczeniem. A jednak trudno mi oprzeć się wrażeniu, że dawno nie widziałam wystawy, która byłaby dla mnie tak intuicyjnie zrozumiała i bliska.
Czy tę intuicję da się przekuć w jakieś wnioski? Cóż, można próbować.
WSZYSTKIE NASZE STRACHY
Mało naukowa, choć publicystycznie zgrabna teza głosi, że każde czasy mają swoje szaleństwo. W XIX w. była nim histeria – choroba uznawana za kobiecą do tego stopnia, że przez długi czas główną podejrzaną o jej powodowanie była macica. Zmieniła to dopiero teoria Freuda, który histerię uznał za wynik wypieranych traum i popędów, przede wszystkim seksualnych. Ściśnięte gorsetami panie domu tłumiły żądze nieprzystające do mieszczańskiej moralności; te kłębiły się w nich jak para,
która, nie znajdując ujścia, potrafi rozsadzić maszynę.
Gdy gorsety opadły, czasy histeryczek minęły. Przyszedł za to czas totalitaryzmów, a z nim filozoficzne rozprawy o uległości, która miała być czymś więcej niż zwykłym konformizmem. Po latach 60. i kontrkulturowej przerwie na antypsychiatrię – tezie, że choroba psychiczna to tylko etykieta służąca wykluczaniu – przyszedł czas narcyzów.
W tej publicystycznej diagnozie przełom drugiej i trzeciej dekady XXI w. byłby czasem lęku. Boimy się pandemii, wojny, niestabilności świata, zmarnowania swojej szansy, rosnących w siłę prawicowych autorytaryzmów lub, na drugą nóżkę, lewicy chcącej zapanować nad światem przez „cancel culture”. Boimy się (za późno i za mało) dziejącej się na naszych oczach katastrofy klimatycznej. Boimy się tyle, że z czasem strach przekształca się w lęk, pozbawiony konkretnego przedmiotu i tym trudniejszy do opanowania.
BARDZO DALEKO OD OK
Tytuł swojej wystawy Komornicka pożyczyła od Marieke Lucasa Rijnevelda, używającego męskich
zaimków niebinarnego pisarza z Holandii. „Niepokój przychodzi o zmierzchu” to powieść o dziecku wychowywanym w rodzinie religijnych rolników, które po śmierci brata, mierząc się z traumą, żałobą i zaniedbaniem, przestaje zdejmować kurtkę, by „nic już z siebie nie wypuszczać”. W 2020 r. 29-letni Rijneveld dostał za nią prestiżową Nagrodę Bookera.
Lęk nie jest, rzecz jasna, uczuciem zarezerwowanym dla dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków. Poprzednie pokolenia miały poważne powodu do niepokoju: konflikty, przesiedlenia, widmo wojny atomowej. Bohaterkę książki Rijnevelda i artystów pokazywanych w Zachęcie wyróżnia co innego – są zmęczeni udawaniem, że wszystko jest w porządku.
Na wystawie znajdziemy wiele prac poświęconych zdrowiu psychicznemu. Od konfesyjnego malarstwa z hasłami o niewykorzystanym potencjale, depresji, lęku i złudności wiary w siebie po dywanik Karoliny Balcer, która dopiero co skończyła wystawę w Miejscu Projektów Zachęty. Jej punktem wyjścia były doświadczenia artystki, której brat z powodu problemów psychicznych bywał okresowo bezdomny. Utrzymany w wesołych barwach dywanik Balcer leży na progu sali jak wycieraczka – tyle że zamiast napisu „Welcome” („Witaj”) ma „Help” („Pomocy”). Tydzień po wernisażu napis był już mocno zadeptany.
Do swojej biografii sięga też Karol Palczak, laureat Bielskiej Jesieni w 2019 r., w 2020 r. nominowany do Paszportu „Polityki” – z tym że zamiast o historii rodziny opowiada o przeżyciach całej społeczności. Palczak pochodzi z Krzywczy
na Podkarpaciu, jednej z najuboższych gmin w Polsce. Po studiach w Krakowie wrócił do rodzinnej wsi, w przerwach między malowaniem jeździł do Holandii zbierać truskawki. Jego hiperrealistyczne obrazy, przydymione, niekiedy rozbłyskujące ogniem, pokazują pejzaże z miejsc, których mieszkańcy mają do wyboru apatię lub wściekłość.
Jeśli nie lęk i depresja, to może ucieczka od rzeczywistości? W Zachęcie widać wracającą modę na ezoterykę, symbolizm, surrealizm. Fotografka Milena Liebe fotografuje pary swoich przyjaciół jako centaury, część baśniowego świata, który wyśniła w pandemii, gdy zamiast wiadomości czytała mity i fantastykę. Agata Słowak maluje siebie jako wiedźmę, Kinga Michalska przepisuje doświadczenie migracji na wciągającą i zabawną opowieść o wampirzycy z kanadyjskiej wioski Wilno, gdzie w początkach XX w. osiedlali się Kaszubi. Kacper Lecnim idzie w mniej subtelny eskapizm – swoją rzeźbę zatytułował „Świat się wali, a ja walę konia”.
ZDEJMIJ MUNDUR, ZRÓB TRANSPARENT
Ale poczucie, że ze światem jest coś nie tak, nie musi kończyć się ani depresją, ani eskapizmem. Może też być początkiem zmiany. Dekadę temu łączenie działalności artystycznej z aktywizmem było w świecie sztuki traktowane podejrzliwie, dziś jest pełnoprawną i mile widzianą strategią.
Jedną z najbardziej poruszających prac na wystawie jest wideo urodzonej w Ukrainie Mar
Boimy się pandemii, wojny, niestabilności świata, zmarnowania swojej szansy, rosnących w siłę prawicowych autorytaryzmów lub, na drugą nóżkę, lewicy chcącej zapanować nad światem przez „cancel culture”
ty Romankiv. W ramach pracy dyplomowej artystka przed pierwszą turą wyborów prezydenckich w 2020 r. jeździła po Polsce z przenośną kabiną do głosowania, zachęcając migrantów do wybrania jednego z kandydatów. W Zachęcie poza wideo z akcji można zobaczyć urnę wyborczą. Zapieczętowaną, bo głosów nie ma co liczyć – coraz liczniejszej grupy migrantów nikt w Polsce nie ma zamiaru pytać o zdanie.
O relacje polsko-ukraińskie pyta też Yulia Krivich, artystka i fotografka najbardziej znana z upominania się o formę „w Ukrainie”, podkreślającą niezależność kraju. O wojnie toczącej się za naszą wschodnią granicą przypomina portret zrobiony przez filmowca i dokumentalistę Jana Jurczaka – trzyletnia uchodźczyni Katia patrzy w obiektyw wielkimi, poważnymi oczami spod nierówno przyciętej grzywki. O drugiej granicy – obraz Anny Grzymały zatytułowany „Zdejmij mundur, przeproś matkę”. Z kolei Mikołaj Sobczak sięga po formę malarstwa historycznego, by opowiadać queerową historię Polski.
Uderza niemal zupełny brak odniesień do Kościoła. Nie ma tu do niedawna obowiązkowych opowieści o zmaganiu z opresyjną religią, ani emancypowania się z katolickiej tożsamości. Może wynika to z przyjętych przez Magdę Komornicką ram czasowych? Większość prac pokazywanych w Zachęcie powstała na przestrzeni ostatnich trzech lat. Na tle pandemii, wojny, pushbacków i topniejących lodowców opresyjność Kościoła staje się problemem niższego rzędu.