Będziemy największym przegranym kryzysu
Nasz rząd gra va banque – nie robi nic, by walczyć z przyczyną inflacji, rozdaje leki przeciwbólowe na lewo i prawo, co szkodzi naszym nerkom i wątrobie. I niestety obawiam się, że do wyborów nie odważy się na prawdziwą walkę z inflacją. Presja polityczna jest oczywista – mówi w rozmowie z Wyborcza.biz ekonomista dr Sławomir Dudek. PATRYCJA MACIEJEWICZ: Inflacja w końcu wyhamowała. Według wstępnych danych GUS w lipcu wyniosła tyle co w czerwcu – 15,5 proc. Cieszyć się? SŁAWOMIR DUDEK:
Z tej jaskółki, która wiosny nie czyni? Możemy odetchnąć lekko, że nie wzrosła bardziej, ale nie widzę tu żadnej ulgi. Inflacja nadal jest ogromna. Jesień i zima powiedzą nam, co z cenami gazu, ogrzewania, zobaczymy, czy uda się kupić opał i jak rynek zareaguje na bieżącą sytuację. Wtedy będzie można ocenić, czy sprawy będą się miały nieco lepiej.
Na razie węgla nie ma, a rząd rozsypuje pieniądze z helikoptera. To tylko wzmacnia inflację.
W niektórych krajach Unii inflacja wynosi już ponad 20 proc. Mogło być gorzej?
Słyszę ten przykład Estonii, gdzie inflacja jest rekordowo wysoka, ale wszyscy, którzy go podają, zapominają, że tam ceny energii nie są regulowane, a ich roczna dynamika wyniosła 90 proc. U nas ten wzrost był trzy razy mniejszy, bo był nieco powstrzymany regulacjami taryfowymi na początku roku, ale przecież ten efekt nie zniknął. Nie ma nic za darmo. Firmy energetyczne nie będą inwestować w konieczne remonty, w moce produkcyjne, nowe źródła energii. I co się odwlecze, to nie uciecze – poczujemy to w nowych taryfach pod koniec roku.
A do tego, gdy oczyścić inflację z efektu wzrostu cen energii, ale też żywności, bo to podobnie podażowy czynnik, to okaże się, że mamy dramatycznie gorszą sytuację niż strefa euro.
Mówi pan o inflacji bazowej, która odzwierciedla obraz inflacji wynikający z koniunktury. Jeśli turbina gospodarki kręci się szybko, jest popyt na towary i usługi, to one drożeją z powodów wewnętrznych.
Pamiętam takie wypowiedzi prezesa Adama Glapińskiego, że inflacja bazowa – wyliczana zresztą przez sam bank centralny – to bardzo dobre narzędzie i należałoby patrzeć właśnie na tę miarę, realizując cel inflacyjny. Oczywiście tak było wygodnie, bo inflacja bazowa była wtedy niska.
Dziś nie jest?
A skąd?! Według moich szacunków sięga już 10 proc. w porównaniu z lipcem 2021. W strefie euro – tylko 4 proc.
Namawiam też na spojrzenie w dłuższej perspektywie. Inflacja nie pojawiła się u nas wczoraj ani rok temu. To problem, który narastał od kilku lat przez zaniedbania. I gdy sprawdzimy, jak się ma ta inflacja na przykład od początku 2020 roku, to okaże się, że w tym czasie wyniosła w sumie aż 18,6 proc. Dla porównania – w strefie euro 5,4 proc. Tam w pandemii ceny spadały, u nas nawet wtedy nie było takiego zjawiska.
Różnica pomiędzy 18,6 a 5,4 proc. to skala popełnionych błędów w polityce gospodarczej. Tego rozdźwięku nie da się zwalić na wojnę, na Putina, Tuska i Unię. To nasz własny dorobek – złej polityki pieniężnej, katastrofalnej polityki fiskalnej, rozdmuchanych transferów, które nie rozwiązują problemów z inflacją, ale ją wzmacniają.
Tym bardziej musimy być wrażliwi dziś na wzrost cen, bo pożar został wzniecony i wymyka się spod kontroli. Nie patrzmy na to, że u innych pali się podobnie, więc nie ma problemu, tylko zauważmy, że inni będą w stanie swój pożar ugasić szybciej. W efekcie przyniesie mniej strat.
Jak to sprawdzić?
Pokazała to Komisja Europejska w swoich najnowszych prognozach. Polska będzie w przyszłym roku liderem europejskiej inflacji. Inne kraje będą mieć już 3-5 proc. wzrostu cen, a my prawie 10.
Zżymam się na te obłudne pocieszenia ze strony premiera Morawieckiego, minister finansów czy szefa banku centralnego, że właśnie osiągamy inflacyjną górkę i od teraz ten wskaźnik będzie spadał. Spadał? – pytam. A do ilu? Z 16 do 13 proc.? To jest powód do radości?
Spadająca inflacja – powiem to, bo może nie wszyscy sobie uświadomili – nie oznacza spadku cen, tylko wolniejszy ich wzrost. Pali się, ale trochę słabiej. Ale dalej zżera nam oszczędności, pochłania wartość pieniędzy w portfelu. Od 2020 do 2023 roku pochłonie jedną trzecią wartości naszych zaskórniaków. To efekt dolewania oliwy do ognia, jak bolesnego w skutkach, to sobie uświadomimy dopiero w przyszłym roku.
Patrzę, co robi się w innych krajach, by osłabić skutki wzrostu cen nośników energii, i widzę podobne pomysły: obniżka podatków, w tym tych nakładanych na paliwa, dopłaty, wypłata dodatków. Czyli gotówka, gotówka, gotówka.
Ale przecież jesteśmy w zupełnie innej sytuacji, co tłumaczyłem. Poza tym widzę pewne różnice. Nasz rząd gra va banque – nie robi nic, by walczyć z przyczyną inflacji, rozdaje leki przeciwbólowe na lewo i prawo, co szkodzi naszym nerkom czy wątrobie. I niestety obawiam się, że do wyborów nie odważy się na prawdziwą walkę z inflacją. Presja polityczna jest oczywista.
Poza tym u nas to nie jest pomoc na kształt tej udzielanej w Europie Zachodniej, ale rozrzucanie pieniędzy z helikoptera. To znaczy: dajemy wszystkim i dużo. Każda odsłona tarczy antyinflacyjnej to 10 mld zł, do wyborów wydamy kilkadziesiąt miliardów złotych! I co? Tak potężny koszt nie uchronił nas przed 16-procentową inflacją.
Dla porównania – na program dopłat do fotowoltaiki wydaje się 500 mln zł, a zdaje mi się, że ten program lepiej ochroniłby nas przed drożyzną prądową.
Należy pomagać tym, których dotyka ubóstwo energetyczne, którzy nie mają pieniędzy na przeżycie. Tymczasem u nas najwięcej zyska ten, kto ma duży kredyt na wielki dom z basenem z podgrzewaną wodą i jeździ SUV-em na wakacje. I jeszcze rząd to pokazuje jako atut. Absurd!
Ktoś może powiedzieć, że inflacja napełnia budżet ponad założone poziomy. Jest więc więcej pieniędzy do wydania.
A jak się jeszcze powylicza wskaźniki względem tak napompowanego inflacją PKB, to już w ogóle raj na ziemi. Sarkazm.
Przyrost deficytu sektora finansów publicznych [wszystkich długów zaciąganych przez rząd, samorządy, państwowe instytucje itp.] w Polsce będzie najmocniejszy w całej UE. A wzrost wydatków bieżących w latach 2022-23 wyniesie 22 proc. To prognozy Komisji, nie moje. Dla porównania – w UE ten wzrost ma wynieść poniżej 5 proc.
To jest skala przeholowania przedwyborczego. A jeszcze do tego trzeba doliczyć przedłużenie 14. emerytury czy nowe 3000 plus dla użytkowników pieców węglowych.
Nie mamy przestrzeni na błędy w polityce gospodarczej i liczenie na łut szczęścia. Mamy spowolnienie na całym świecie, gdzieniegdzie nawet recesję. I nie ma co się tym pocieszać, bo im gorzej na świecie, tym gorzej dla Polski. Będziemy przegranym tego kryzysu, tej recesji światowej, bo nie mamy atutów, które by nas przed tym chroniły. Jesteśmy skonfliktowani z Unią, nie gwarantujemy rządów prawa, mamy coraz wyższy dług publiczny i nieatrakcyjne obligacje rządowe, finanse publiczne są niestabilne, a ich obraz zaciemniany. Na dodatek jesteśmy krajem przyfrontowym z niewiarygodną polityką gospodarczą i ośmieszającym się szefem banku centralnego.
Rząd odłożył walkę z inflacją na po wyborach, nie chcąc mówić ludziom prawdy.
Spadająca inflacja – powiem to, bo może nie wszyscy sobie uświadomili – nie oznacza spadku cen, tylko wolniejszy ich wzrost. Pali się, ale trochę słabiej. Ale dalej zżera nam oszczędności, pochłania wartość pieniędzy w portfelu