GIGANTYCZNE ZAKUPY
Będziemy mieli więcej czołgów niż Niemcy, Wielka Brytania i Francja razem wzięte.
ostatnich dniach minister obrony narodowej, wicepremier Mariusz Błaszczak podpisał z koreańskim przemysłem umowy na tysiąc czołgów K2 (z czego około 820 ma zostać „spolonizowanych” – będą wyprodukowane w Polsce), 672 sztuki haubicy samobieżnej K9A1 i jej spolonizowanej wersji rozwojowej K9PL (oprócz tego nadal ma być produkowana armatohaubica Krab) i 48 samolotów FA-50 oraz ich „spolonizowanej” wersji rozwojowej.
ROZMOWA Z
GEN. PAWŁEM F. NOWAKIEM byłym dyrektorem Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych
PAWEŁ WROŃSKI: Czy jest pan dumny, że Polska będzie niebawem miała najwięcej czołgów wśród europejskich państw, poza Turcją?
GEN. PAWEŁ F. NOWAK:
Każdemu żołnierzowi leży na sercu, aby polska armia była jak najnowocześniejsza i jak największa, podobnie jak każdemu polskiemu patriocie zależy na tym, aby polska służba zdrowia była jak najlepsza, oświata kształciła kompetentnych obywateli, a nauka się rozwijała. Rzecz w tym, że to wszystko kosztuje. Zawsze jest pytanie, na co w pierwszej kolejności wydawać. Spoglądam na ministra Mariusza Błaszczaka, który co rusz podpisuje kolejne kontrakty i kolejne akwizycje, i zaczynam się zastanawiać, skąd się na to weźmie pieniądze. Należę do tego pokolenia, które pamięta jeszcze czasy, gdy Polska miała 3,7 tys. czołgów i 5,7 tys. transporterów opancerzonych. Czy to był wówczas jakiś szczególny powód do dumy? Nie wiem, szczególnie że wśród tych czołgów były nawet T-34. Za kilka lat będziemy mieli więcej czołgów niż Niemcy, Wielka Brytania i Francja razem wzięte.
Minister Błaszczak wskazuje na doświadczenia wojny w Ukrainie i twierdzi, że naszemu krajowi jest jak najszybciej potrzebna artyleria dalekiego zasięgu i czołgi, m.in. po to, by zastąpić te, które zostały przekazane Ukrainie, czyli T-72 i przynajmniej PT-91.
– Najpierw chciałbym usłyszeć z ust kompetentnych przedstawicieli wojska i ekspertów przemysłu obronnego, jakiego faktycznie sprzętu potrzebujemy. Bo ja mam wrażenie, że wojskowi w trakcie podpisywania kontraktów przez ministra Błaszczaka spełniają funkcje scenografii. Pojawiają się informacje ze sztabu generalnego, że wojsko bywa zaskakiwane tym, co MON chce kupić, natomiast jeden z członków zarządu zakładu przemysłu obronnego żartował, że o tym, co ma produkować, dowiaduje się z Twittera ministra. Nie wiem, czy to moje wrażenie, ale część tych działań sprawia wrażenie chaotycznych albo propagandowych.
W wyniku wojny w Ukrainie w większości krajów europejskich pojawiła się refleksja o konieczności powrotu do zakupów ciężkiego uzbrojenia.
– I właśnie o tym powinniśmy dyskutować. Bez wątpienia wojna w Ukrainie ukazała znaczenie artylerii dalekiego zasięgu, lufowej albo rakietowej. Kluczowa stała się możliwość dezorganizacji zaplecza przeciwnika, jego magazynów paliwowych i amunicyjnych, miejsc koncentracji. Z tego punktu widzenia zrozumiała jest decyzja o zakupie armatohaubic czy zapytanie dotyczące możliwości dalszych zakupów wyrzutni HIMARS. Natomiast czołgi? Nie wiem, czy ten rodzaj uzbrojenia ma kluczowe znaczenie w tym konflikcie. A tu mamy jakąś niekonsekwencję w działaniu. Minister w kwietniu ogłasza, że kupujemy 250 najnowocześniejszych czołgów A1M2 w wersji SEPv3, a następnie przeprowadza negocjacje dotyczące zakupu 180 czołgów koreańskich K2 i możliwości produkcji 800 kolejnych. Przez lata powtarzaliśmy, jak bardzo istotna jest kompatybilność, unifikacja, interoperacyjność, a my będziemy mieli ok. 240 niemieckich Leopardów 2 w wersjach A4, A5 i PL, przeszło 366 czołgów Abrams, w tym 250 w wersji A1M2 i 166 w wersji A1M1, do tego dochodzą koreańskie K2, których 180 ma pochodzić z Korei, a 800 produkowanych w kraju w zmodyfikowanej wersji PL. Zapewne pozostanie jeszcze część czołgów PT-91 Twardy, czyli zmodernizowanych T-72. Z punktu widzenia logistyka to koszmar. Musimy pamiętać, że cena zakupu to zwykle mniej niż jedna trzecia kosztów życia sprzętu. Dwie trzecie to koszty użytkowania, napraw, serwisowania, modernizacji itd.
Jak bardzo te czołgi, które kupuje obecnie MON, różnią się między sobą?
– Abramsy i K2 to bardzo dobre konstrukcje. Mają działa 120 mm na tę samą amunicję, podobnie jak Leopardy 2. Trzeba jednak pamiętać, że to inne konstrukcje. K2 ma automat i trzech członków załogi. Abrams to czołg z załogą czteroosobową, z tradycyjnym ładowniczym. To oznacza, że inny jest system szkolenia. Abramsy są budowane w systemie imperialnym, czyli calowym. Mają inne silniki, bo Abrams to turbina, zresztą paliwożerna, która boi się wody. Konieczne są osobne symulatory, stacje diagnostyczne, inne narzędzia, inne platformy do transportu, inne niemal wszystko. W czasach pokoju to duża uciążliwość, w czasie wojny ma pierwszorzędne znaczenie, bo zdarza się, że to, czy czołg ruszy do boju, jest uzależnione od tego, czy logistyka przyśle na czas właściwe zestawy naprawcze, czy pojedyncze części zamienne. A proszę sobie wyobrazić, że jakąś decyzją dywizja na czołgach Abrams zostanie wzmocniona brygadą czołgów K-2 albo Leopard. Logistycznie fatalnie.
W odmienny sposób szkoli się załogi?
– Oczywiście, że tak. To nie są samochody, do których można wsiąść i pojechać, choć są różnych typów. A i tu wielu kierowców ma problem z pewną odmiennością w budowie i umieszczeniu chociażby różnych włączników. Czołgi są nasycone elektroniką, którą trzeba umieć obsłużyć. Czołgiści siedzą w każdym z tych czołgów inaczej i po omacku muszą wiedzieć, co i kiedy włączać. Trzeba trenować, by wiele czynności wykonywać automatycznie.
Czy uważa pan, że niepotrzebnie kupujemy aż tyle różnych czołgów?
– Niemcy mają około 400 czołgów, Francja i Wielka Brytania podobnie. Teraz większość armii koncentruje się raczej na modernizacji czołgów, tak aby były bardziej odporne na polu bitwy. Przyznaję, ja i wielu moich znajomych wojskowych i cywilów nie wyobrażaliśmy sobie, że w XXI wieku jakiś kraj ot tak napada na drugi. Nie wiem, czy Rosja będzie chciała zaatakować NATO przy użyciu sił konwencjonalnych, szczególnie po doświadczeniach i stratach w Ukrainie. Jednak jeśli doszłoby do ataku, z naszego punktu widzenia najniebezpieczniejszy będzie rakietowy, w tym atak jądrowy. Moim zdaniem w pierwszym rzędzie powinniśmy inwestować w sprzęt wczesnego ostrzegania, rozpoznania i walki radioelektronicznej, obronę powietrzną, głównie obronę przed pociskami balistycznymi. Inwestować w drony uderzeniowe, zwłaszcza że mamy w kraju znakomitego producenta, środki przeciwpancerne, czy artylerię dalekiego zasięgu. U nas, niestety, potęgę armii mierzy się liczbą czołgów, a przypadek Ukrainy pokazał, że niekoniecznie tak jest. Powinniśmy pieniądze przeznaczać jak najbardziej efektywnie. Zresztą do tej pory nie wiemy dokładnie, ile to będzie kosztowało. Odnoszę wrażenie, że ta wielość kontraktów zakupowych i ich wartość przerosną możliwości naszej gospodarki, że może się okazać, iż nie udźwigniemy tego obciążenia. Oby tak nie było, ale apetyty MON są ogromne. Tu rozmawiamy o kilku kontraktach, którymi MON się szczyci, a przecież jest masa innych, które są równie kosztowne. Rozmach jest ogromny, a trzeba pamiętać, że nie tylko sprzęt wojskowy kosztuje. Armia ma być liczniejsza, bo 300-tysięczna.
Powinniśmy inwestować w sprzęt wczesnego ostrzegania, rozpoznania i walki radioelektronicznej, obronę powietrzną, w drony uderzeniowe czy artylerię
Wstępne wyliczenia mówią, że ma to być około 150 mld złotych jedynie na ostatnie zakupy.
– Budżet na 2022 roku zakłada 57,8 mld zł, z tego na tak zwane wydatki majątkowe – ok. 18 mld zł. W przyszłym roku budżet MON wzrośnie do 3 procent PKB, czyli 80 mld zł. Do tego powstał Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych, który ma wspierać modernizację wojska. To są ogromne środki finansowe, za które MON kupuje i będzie kupował sprzęt wojskowy. To pieniądze podatników, którzy chcieliby się czuć w kraju bezpiecznie i mieć pewność właściwych decyzji. Pytanie, czy te zakupy, zwłaszcza masowe czołgów, zapewnią to? Czy wobec postępu w tworzeniu nowych środków walki są akurat trafne? Automatyzacja i robotyzacja w środkach walki postępuje, państwa wydają duże pieniądze na rozwój, my na zakupy. Zrezygnowaliśmy ze współczynnika 2,5 proc. na badania i rozwój, bo nie potrafimy takiej kwoty wydać. To o czymś świadczy.
Pan przeprowadził przetarg m.in. na transportery Rosomak, który uważany jest za jeden z bardziej udanych projektów „polonizacji”. Co dalej?
– Nie wiem. Do 2023 roku obowiązuje licencja i nie słyszałem, żeby była przedłużona. Ostatnio MON zakupił wieżę 30 mm zintegrowaną z wyrzutniami pocisków PPK Spike. Nie wiem, dlaczego to wszystko tak długo trwało. W międzyczasie powstało wiele rodzajów pojazdów na podwoziu Rosomaka, m.in. moździerze Rak. Warto podkreślić, iż ze względu na brak stosownego porozumienia między zakładami w Siemianowicach Śląskich a fińską Patrią nie zostały wykorzystane możliwości eksportowe Rosomaków. Obecnie mówi się o „możliwości eksportu” sprzętu powstającego w polsko-koreańskiej kooperacji. Jeśli mowa o „możliwości”, to może oznaczać, że sprawa reeksportu chyba nie została w odpowiedni sposób jeszcze wynegocjowana. Kwestie ewentualnego eksportu trzeba załatwiać na samym początku. Nadal nie wiemy dokładnie, jakie będą losy polskiego transportera opancerzonego Borsuk, którego produkcja ma się rozpocząć na przełomie 2023/24 roku, i czy MON będzie wprowadzał dwa typy transporterów – jeden polski, drugi koreański.
Nikt nie ma pretensji do strażaków o to, że zalewają pomieszczenia, wywalają drzwi i rąbią ściany działowe. Jak mus, to mus. Gdyby jednak ktoś wstawił do prawa karanie strażaków za dokonaną dewastację, byłby to kretynizm prawniczy, stosowanie słusznej skądinąd litery prawa zupełnie niepasującej do wyjątkowej sytuacji. Z kolei gdyby ktoś się domagał, aby stale zalewać pomieszczenia, bo woda to życie, orzeźwia i zapobiega wysychaniu, zaś ściany i drzwi hamują cyrkulację powietrza, byłby to kretynizm polityczny.
Czynione są porównania do sytuacji z przełomu XX i XXI wieku. Polityka wydatkowa rządzącej koalicji AWS i Unii Wolności doprowadziła do inflacji, przyhamowania wzrostu i do dużego bezrobocia. Wybory 2001 wygrała koalicja SLD-PSL i musiała się borykać z kosztami naprawy. Po jednej kadencji SLD stała się partią drugiego rzędu, PSL ponownie zmniejszył stan posiadania. Tu padnie przypomnienie, że w 2005 roku wygrał PiS, lecz o tym dalej.
Na przełomie wieków Polska była demokratycznym państwem prawa. Sądy może nie były zbyt sprawne, lecz były niezależne. Niezależna Rada Polityki Pieniężnej składała się z fachowców i wyznaczała stopy w zależności od sytuacji gospodarczej, a nie zamówienia władz. Niezależny od nich był Narodowy Bank Polski. Nieporównywalna była sytuacja w środkach masowego przekazu, które obecna władza zawłaszcza, dokarmia kosztem podatników sobie przychylne i gnębi jej nieposłuszne. Sprawujący władzę byli lepsi lub gorsi, lecz prawie nie było wśród nich absolutnie niekompetentnych. Aparat państwowy zasilany był przez szkolonych funkcjonariuszy Służby Cywilnej.
Gospodarka raz była w lepszym stanie, raz w gorszym, lecz spadki nie były, jak dziś, katastrofalne, a w skali kilku lat sytuacja zdecydowanie się poprawiała. Władza zgodnie z konstytucją przechodziła od jednych partii do drugich. Byliśmy postrzegani jako demokratyczne państwo sukcesu, coraz bardziej szanowane, z rosnącymi możliwościami w świecie. Już należeliśmy do NATO, zbliżało się nasze przyjęcie do UE. W ustabilizowanej sytuacji geopolitycznej nie mieliśmy wokół siebie wrogów i nikt nam bezpośrednio nie zagrażał. Były nawet podstawy, by sądzić, że Rosja staje się państwem demokratycznym i pokojowym. Przynajmniej w Europie.
To nie był raj utracony, jakby z krótkiego opisu mógł wnioskować ktoś, kto tych czasów już nie pamięta. Nie było, bo nigdy nie jest, idealnie. Było NORMALNIE, a jak dzisiaj jest, każdy widzi. Tylko niektórzy nie chcą tego przyjmować do wiadomości.
Ciężka i dotkliwa sytuacja gospodarcza, bliska krwawa wojna, ale jeszcze nie w naszych granicach, to nie są warunki, w których polityk może uzyskać poparcie, zapowiadając „krew, pot i łzy”. I do tego Churchill, w czerwcu 1940 r., mówił do społeczeństwa, które miało za sobą trudne wieki walki o demokrację, rozumiało, co władza może.
Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, czy wyborcy chcą poznać prawdę. Nie tylko u nas. Są tacy, którzy nie chcą, i głosują pod wpływem impulsu. Są tacy, którzy za prawdę uznają tylko to, co im się podoba. I to wcale nie są tylko nieuki. Wielu wołających o program nawet na niego nie patrzy. Idą za pasującym im przywódcą, a nie za politykiem statystą, jak się kiedyś mawiało. Oraz za nośnym hasłem, choćby za „dobrą zmianą”, dzisiaj szyderstwem. Rozumni wyborcy wiedzą, jaka jest prawda, i niczego im mówić nie trzeba.
Na wojnie robi się tylko to, co służy zwycięstwu. Adwokatowi w postępowaniu wolno robić tylko to, co służy jego klientowi. A polityk z prawdziwego zdarzenia w czasie kampanii, trwającej u nas na stałe, robi tylko to, co zapewnia zwycięstwo. (W granicach prawa, rzecz jasna.) Jak już pisałem o Tusku – wie, co mówi, czyli wie, czego akurat nie mówić.
Znający się na ekonomii krytycy polityki obietnic Tuska mają rację. Czy jednak, mając rację, koniecznie trzeba zawsze korzystać z prawa jej głoszenia? Jeśli pragną odsunięcia katastrofy, jaką jest kolejna kadencja PiS, niech się poczują jak piłkarze. Kiedy jeden zawodnik prowadzi atak na bramkę, inni chronią go i podają mu piłkę. A już na pewno nie podstawiają mu nogi.
Oczywiście, że kadencja dzisiejszej opozycji będzie więcej niż trudna. Zapewne powstanie nowa sytuacja polityczna. Zwycięscy liderzy mogą być odsunięci. Czy jednak wtedy w chwale powróci PiS? Teoretycznie zawsze możliwe. Lecz tym razem już za obecnej władzy trwa degrengolada i będzie się pogłębiać jeszcze przez rok z okładem. Większość społeczeństwa ma krótką pamięć. Dwie kadencje PiS nie będą tym, co się pamięta przez pokolenia. Ale na dwie kadencje po roku 2023 powinny wystarczyć.
Churchill, w czerwcu 1940 r., mówił do społeczeństwa, które miało za sobą trudne wieki walki o demokrację, rozumiało, co władza może