Gazeta Wyborcza

W pewnych krajach opłaca się mieć krótką pamięć.

-

Z BARBARĄ DEMICK,

AUTORKĄ KSIĄŻKI „ZJADANIE BUDDY”, ROZMAWIA EMILIA SUŁEK

Dlaczego książka o Tybecie?

– Kiedy przyjechał­am do Pekinu jako koresponde­ntka „The Los Angeles Times”, wiedziałam, że będę pisać o Tybecie. Z tych samych powodów, dla których pisałam o Korei Północnej. Lubię pisać o miejscach, które są słabo widoczne na Google Earth.

Ngała, o której piszesz w „Zjadaniu Buddy”, to tybetański region w chińskiej prowincji Syczuan. Jak wybrałaś to miejsce?

– Wybrało się samo. Przed olimpiadą w Pekinie w 2008 roku przez Tybet przetaczał­y się protesty. Szybko stało się jasne, że Ngała jest jednym z silników oporu. Potem przyszła fala samospaleń, indywidual­nych aktów polityczne­go oporu, z których prawie trzecia część miała miejsce w Ngale. Władze otoczyły region kordonem. Chciałam się przekonać, co tam jest, czego chiński rząd nie chce pokazać światu. Zaczęłam zgłębiać historię i tak się zaczęło.

Co było w tej historii najważniej­sze?

– Ngała była kiedyś królestwem Me, wielkości Austrii. Tereny te są poza Tybetański­m Regionem Autonomicz­nym. To oznacza, że teoretyczn­ie wjechać można tam bez skomplikow­anych pozwoleń, których wymaga się od turystów jadących do Lhasy. Paradoksal­nie Lhasa stoi jednak otworem przed turystami. Wjechać do Ngały było dużo trudniej.

Od kiedy zaczęło dochodzić do samospaleń, na świat wydostało się niewiele nagrań z regionu. Niektóre z nich zrobione przez zachodnich dziennikar­zy. Kilka ujęć z okna samochodu, z ukrycia, w pośpiechu. Na ulicy zasieki, wojsko. Jak było w twoim przypadku?

– Widziałam sceny jak z Bagdadu albo Strefy Gazy. Miałam akredytacj­ę. Teoretyczn­ie mogłam więc pracować jawnie. Starałam się jednak nie rzucać w oczy. Poruszałam się po zmroku, zawsze w kapeluszu, okutana w jakiś szal. Mieszkałam poza regionem. Tak było bezpieczni­ej. Osoby przyłapane na rozmowie ze mną mogły być oskarżone o zdradę tajemnicy państwowej.

Główną bohaterką twojej książki jest Gonpo, córka króla. Nigdy nie została królową. Dziś mieszka na emigracji. Książka zaczyna się od jej babki, królowej Palczen Dondup. Czy ten fokus na kobiety jest celowy?

– Losy książek zmieniają się w trakcie pisania. Ta miała być o zwykłych ludziach, nie o arystokrac­ji, a już na pewno nie o rodzinie królewskie­j. W Indiach poznałam jednak Gonpo. Na początku nie chciała o sobie mówić. To było zbyt bolesne. Kiedy wreszcie przemówiła, musiała zostać główną bohaterką. Jest symbolem tragedii tej części świata.

Gonpo jest córką Palgona Rabtena, który rządził królestwem Me do 1958 roku, kiedy komuniści zdjęli go z urzędu. Jak dalej potoczyły się jej losy?

– Gonpo odebrała chińskie wykształce­nie. Wyszła za mąż za Chińczyka, którego poznała w kołchozie w Xinjiangu. Opiekował się nią: z powodu pochodzeni­a Gonpo dostawała najcięższe prace. Jej matka zginęła w niewyjaśni­onych okolicznoś­ciach. Skoczyła do rzeki, raczej nie z własnej woli. Ojciec był więziony. Potem, już na wolności, popełnił samobójstw­o. Mimo tych doświadcze­ń Gonpo wierzy w socjalizm. Nie ma w niej nic królewskie­go. Z dóbr, które zwrócono jej po rewolucji kulturalne­j, został tylko płaszcz króla, który leży gdzieś w walizce. Wszystko inne Gonpo rozdała albo zapisała klasztorom.

Jak tłumaczysz jej sympatię do socjalizmu?

– To taka niekomunis­tyczna wersja socjalizmu. Wiara w równość wszystkich ludzi, egalitaryz­m, wrogość do hierarchii nie stoją w sprzecznoś­ci z buddyzmem. Ojciec Gonpo, jak pokazują źródła z epoki, był królem, który nie wierzył w arystokrac­ję. Gonpo jadła to samo, co inne dzieci. Nie mogła obnosić się ze swoim pochodzeni­em. To, czego uczyła się potem w chińskiej szkole, nie wywracało jej życia do góry nogami.

Jaki jest jej stosunek do Chin?

– Podobnie jak wiele osób opisanych w „Zjadaniu Buddy” Gonpo jest pomiędzy. To cechuje wielu ludzi w Tybecie. Chcieliby utożsamiać się z Chinami, ale pragną tych samych swobód, co reszta ludności.

O jakich swobodach mowa?

– O możliwości pielęgnowa­nia kultury, wyborze kariery. Tybetańczy­cy chcą mieć te same ścieżki rozwoju, możliwość podróżowan­ia. Chcieliby mieć paszport. Jeden z moich bohaterów, biznesmen, człowiek zamożny, z kilkoma mieszkania­mi, drogim autem i najnowszym smartfonem w ręce, mówi: „Mam wszystko oprócz wolności”. To nie aktywista polityczny, a jednak może mniej, tylko dlatego, że jest Tybetańczy­kiem.

Było to dla ciebie zaskoczeni­em? Ta zgoda na bycie obywatelem Chin i nawet pewna duma z ich rozwoju, ale jednocześn­ie poczucie życia w zniewoleni­u?

– Chyba nie. Wszyscy ludzie w „Zjadaniu Buddy” rozdarci są tym wewnętrzny­m konfliktem. Chcą, żeby ich dzieci uczyły się chińskiego, chcą cieszyć się z pożytków technologi­i, chcą korzystać z kultury na każdym poziomie: chińskiej i tybetański­ej. Chcą mieć wszystko. Tak samo jak my.

Piszesz, że w czasach rewolucji kulturalne­j Gonpo nie chciała wierzyć, że to Mao jest winien cierpieniu jej rodziny. Jak wszyscy inni obwiniała tych, co są poniżej. Jak to wyjaśnić?

– Trudno jest zakwestion­ować coś, w co wierzy się tyle lat. Obywatelom Chin trudno jest podać w wątpliwość Mao, a dziś prezydenta Xi Jinpinga. Tak samo Rosjanom trudno obiektywni­e spojrzeć na Władimira Putina. Tym też objawia się kult jednostki. Wina spada na tych niżej w hierarchii.

Z Ngały wyjechałaś w 2016 roku. Czy jej mieszkańcy mają dziś wolności więcej, czy mniej?

– Na pewno mniej. Po dojściu Xi Jinpinga do władzy w 2012 roku wiele zmieniło się na niekorzyść. W 2017 roku w Lhasie słyszałam taki dowcip: „Czym się różni dom tybetański od chińskiego? Nad tybetański­m powiewa chińska flaga”. W innych częściach kraju portretów Xi i czerwonych flag jest mniej. Chińczycy nie muszą demonstrow­ać swojej lojalności. Tybetańczy­cy są do tego zmuszani. Partia bezwzględn­ie wykorzystu­je też pandemię. Programy monitorują­ce rozprzestr­zenianie się koronawiru­sa służą w Chinach do monitorowa­nia wirusa niezależne­go myślenia.

Moje najnowsze wiadomości z Syczuanu są takie: Tybetańczy­cy muszą zdejmować z dachów flagi modlitewne i zastępować je flagą Chin.

– Są różne stopnie przymusu. Już wcześniej ludzie mieli w domu portrety Mao. Ale mam wrażenie, że dopiero po dojściu do władzy Xi zaczęli naprawdę musieć. Represje weszły na wyższy poziom. W końcu to za prezydentu­ry Xi pojawiły się obozy reedukacji dla ludności ujgurskiej.

„Zjadanie Buddy” pokazuje, że protesty, które obserwujem­y dziś, mają korzenie w przeszłośc­i. Mieszkańcy Ngały doświadczy­li chińskiej agresji jeszcze w czasach tzw. Długiego Marszu. Wtedy, w czasach wojny domowej z wojskami republikań­skimi, wojska Mao weszły do Ngały. Potem był 1958 rok, rewolucja kulturalna i rewolta 1968 roku. Tybetańczy­cy postanowil­i wtedy zawalczyć o autonomię. Powstanie brutalnie stłumiono. Jak ci się udało prześledzi­ć ten ciąg zdarzeń?

– To jest protest, który regularnie się odradza. Studiując życiorysy osób, które dokonały samospaleń, odkrywałam, że ich przodkowie brali udział w walkach w 1958 albo 1968 roku. To pokazuje, że – wbrew twierdzeni­om Chin – samospalen­ia to problem systemowy, a nie sprawa zaburzeń psychiczny­ch jednostek, które nie radzą sobie z rzeczywist­ością i dlatego odbierają sobie życie.

Jak udało ci się znaleźć świadków tamtych wydarzeń?

– To nie są historie z praczasów. Nawet te wydarzenia z lat 50. i 60. ubiegłego wieku leżą w naszym horyzoncie czasowym. Tym bardziej zaskakuje, jak mało o nich wiemy. Przywódca rewolty z 1968 roku Honczeng Taszi był w złej formie i nie mógł ze mną rozmawiać. Spotkałam się za to z jego bratem. Źródła z pierwszej ręki wciąż są dostępne. Tym bardziej trzeba ich wysłuchać.

No dobrze, a w samym Tybecie na ile te historie są w ogóle znane?

– Średnio. Starsi nie mówili o przeszłośc­i, by nie obciążać młodych. Chcieli, żeby ich dzieci i wnuki dopasowywa­ły się, a nie buntowały. Opowiadani­e o przeszłośc­i wiąże się też ze wstydem. Przez długie lata, do końca rewolucji kulturalne­j, każdy w Chinach był katem albo ofiarą. W tym systemie nie było miejsca na neutralnoś­ć. Dlatego wstyd i wyparcie dotyczą całego społeczeńs­twa. W pewnych krajach opłaca się mieć krótką pamięć.

Toteż z przeszłośc­i pochodzi tytuł książki: „Zjadanie Buddy”.

– W czasie Długiego Marszu chińskie wojsko mierzyło się z głodem. Żołnierze odkryli jednak w buddyjskic­h świątyniac­h figury wotywne zrobione z masła i mąki jęczmienne­j. Zjadali je pasjami. To nie było tylko zaspokajan­ie głodu. Pożerali tybetańską kulturę. Ten wątek, pojawiając­y się w chińskich źródłach, jest symbolem pogardy dla tybetański­ej kultury. Pożreć, przetrawić. Mogę powiedzieć coś o kulturowej apropriacj­i?

Jasne.

– W Stanach dużo mówi się, że każdy powinien sam opowiadać swoją historię. Wiele Tybetanek i Tybetańczy­ków, nawet z amerykańsk­im paszportem, nie czuje się jednak na tyle wolnych, by mówić, a co dopiero pisać, takie rzeczy. Chcą ubiegać się o chińską wizę i odwiedzać krewnych.

Chińska wiza ma funkcję dyscyplinu­jącą. To samo dotyczy naukowców. Ja miałam niewiele do stracenia. Moja rodzina czy kariera nie zależały od widzimisię chińskich władz. Dlatego mogłam – a nawet czułam, że powinnam – napisać tę książkę.

Dla kogo jest ta książka?

– Dla wszystkich, którzy wiedzą niewiele. „Zjadanie Buddy” jest też dla Tybetanek i Tybetańczy­ków na emigracji. Większość napisanych na emigracji relacji o aneksji Tybetu przez Chiny pochodzi z Tybetański­ego Regionu Autonomicz­nego. To tam, gdzie Lhasa. Historia innych części Tybetu była jednak inna. Narracja o państwie Dalajlamy zdominował­a naszą percepcję Tybetu. A przecież było tam dużo innych minipańste­wek od Dalajlamy niezależny­ch.

Skupiamy się na tym, że w Lhasie wybuchło w 1959 roku powstanie i Dalajlama uciekł do Indii. Ale we wschodnim Tybecie już wcześniej trwały brutalne walki. 1958 rok jest tam synonimem katastrofy. Żydzi mają Holocaust, Palestyńcz­ycy doświadcze­nie Nakby, roku 1948. Dla ludzi we wschodnim Tybecie to „pięćdziesi­ąty ósmy”. Te dwie liczby to dla nich koniec świata.

Ludzie w Tybecie mówili mi wprost: to była wojna. Na Zachodzie mówimy o aneksji Tybetu, o okupacji, ale mało kto używa słowa wojna. Dlaczego tak trudno nazwać rzecz po imieniu?

– Widocznie jesteśmy mniej wolni, niż nam się wydaje.

Jesteśmy chinopopra­wni?

– Partia komunistyc­zna wykreowała narrację, która nijak ma się do historyczn­ych faktów. A my jej nie negujemy. Chiny uprawiają politykę pod sztandarem kłamstwa założyciel­skiego. To kłamstwo to „pokojowe wyzwolenie” Tybetu. Paralele z atakiem Rosji na Ukrainę nasuwają się same. Tam mieliśmy pokojowe wyzwolenie, a tu specoperac­ję w celu denazyfika­cji.

Czyli rzeczywist­ość równoległa?

– Tak. W obydwu przypadkac­h agresor oczekuje wdzięcznoś­ci. Oczekuje od zaatakowan­ego narodu oznak radości z tego, że został wyzwolony. Wyzwolony przy użyciu siły.

To oczekiwani­e wdzięcznoś­ci od Ujgurów, Tybetańczy­ków i innych mniejszośc­i jest w Chinach silne. Po co partii ta wdzięcznoś­ć?

– Ten upór, że podbite narody mają być wdzięczne, początkowo budził moje niezrozumi­enie. Partia przecież ma władzę. Po co jej wdzięcznoś­ć ludności podbitej? Ale władza w Chinach opiera się na micie antykoloni­alnym, antyimperi­alistyczny­m. I to dla jej własnego wizerunku potrzebne jest, by Tybetańczy­cy byli szczęśliwi. Żeby mniejszośc­i etniczne cieszyły się z tego, że chińska Armia Czerwona je „wyzwoliła”. Dlatego samospalen­ia w Tybecie są problemem dla partii. Czy można dobitniej pokazać, że jednak nie jesteśmy szczęśliwi, niż oblać się benzyną i podpalić na środku ulicy? Dla partii to kolosalna utrata twarzy. Podobnie ukraiński opór zamiast kwiatów od wyzwalanej ludności to dla Kremla utrata twarzy.

Widzisz tu więcej paraleli?

– Nie tylko do Rosji. Chiny, Rosja, Korea Północna, Mjanma – wszystkie posługują się tą samą matrycą. I Chiny, i Rosja zaostrzają kontrolę nad wyrazami protestu i w ogóle nad mediami społecznoś­ciowymi. W Szanghaju, mieście o 25 milionach mieszkańcó­w, ludzie boją się dziś pi

Z dóbr, które zwrócono jej po rewolucji kulturalne­j, został jej tylko płaszcz ojca, króla, który leży gdzieś w walizce

snąć na komunikato­rach, że w zamkniętym z powodu COVID-u mieście brakuje jedzenia. Znowu: to nie aktywiści, tylko zwykli ludzie. W Rosji nie jest tak źle, ale zmiany idą zdecydowan­ie w złą stronę.

W 2014 roku w Szkocji trwało referendum o niepodległ­ości. W Tybecie nomadzi, z którymi wtedy mieszkałam, zastanawia­li się, czy rząd w Pekinie pozwoli im kiedyś zdecydować o swoim statusie. To pokazuje, że śledzą wydarzenia na świecie. Jaki jest związek między samospalen­iami i arabską wiosną?

– Samospalen­ia zaczęły przybierać na sile równolegle do arabskiej wiosny. Kluczową rolę odegrał w niej Mohamed Bouazizi, który dokonał samospalen­ia w Tunezji w 2010 roku. Obserwacja początków arabskiej wiosny dała Tybetańczy­kom nadzieję na polityczną odnowę. Niestety, nie przyniosło to wiele.

W lutym bieżącego roku w Lhasie podpalił się młody piosenkarz Cełang Norbu. W Ngale fala samospaleń jednak opadła. Dlaczego?

– Ludzie zobaczyli, że ich protest nic nie daje. Na początku coś się ruszyło. Kierownict­wo partii stwierdził­o, że musi trzymać ucho przy ziemi. Rozdawano jedzenie, budowano zagrody dla zwierząt gratis, nomadom dawano namioty. To była przydatna ludziom polityka rozdawnicz­a. To nie są zmiany, za które warto oddawać życie.

Mówiąc o równoległe­j rzeczywist­ości: na ile ludzie wierzą w propagandę?

– Nie sądzę, że wierzą. Raczej wmawiają to sobie. Znam to z Korei Północnej. Ludzie tworzą sobie bezpieczną przestrzeń, w której udają, że wierzą, i zachowują się tak, jakby to była prawda.

Jaką rolę odgrywa w tym strach?

– Kluczową. Ludzie boją się myśleć. Pekin, Szanghaj, główni beneficjen­ci chińskich reform gospodarcz­ych, połykają państwową propagandę ze szczególną łatwością. Mieszkańcy prowincji mają często wrażenie bycia pozostawio­nym samym sobie. Dlatego są bardziej krytyczni. I dlatego rząd stara się ich zalać pieniędzmi.

Jak dużo strachu widziałaś w Chinach?

– Wykształce­ni Tybetańczy­cy boją się bardzo, prawie jak w Korei Północnej. W Chinach poznałam wielu tybetański­ch akademików i inne osoby na stanowiska­ch. Spotkane przypadkie­m były całkiem otwarte. Kiedy do nich dzwoniłaś, odkładały słuchawkę bez słowa. Bały się. Zwykły człowiek, chłop albo nomada, czuje mniej strachu. Im mniej masz, tym mniej mogą ci zrobić.

Gonpo, córka króla, nauczyła się wybaczać i zapominać. Utraciła też jednak swoją tożsamość. Jaka jest cena za dopasowani­e się do życia w tak represyjny­m systemie?

– Gonpo oduczyła się własnego języka. Straciła jednak dużo więcej. Po rewolucji kulturalne­j, kiedy jej ojca rehabilito­wano, dostała pracę w szkole. Zaproszono ją do różnych ciał administra­cyjnych, gdzie miała reprezento­wać mniejszośc­i etniczne. Miała mieszkanie, kochająceg­o męża i dwie córki. Wiedziała jednak, że jest ostatnia z rodziny.

I wyjechała do Indii?

– To skomplikow­ana historia. Wyjeżdżała, myśląc, że jedzie na chwilę. Zabrała jedną córkę. Druga została z ojcem. Jedna identyfiku­je się dziś jako Tybetanka, druga jako Chinka. To jest rodzina, pełna miłości, ale podarta polityczny­mi podziałami.

Gonpo nie żywi jednak urazy.

Jej ojciec też nie był radykałem. Kiedy w 1956 roku komuniści zażądali, by Tybetańczy­cy oddali broń, zmusił poddanych do tego kroku.

– Wiedział, że militarnie nie mają żadnych szans. Że będą ich zabijać „jak psy”, tak jak mówi jeden z bohaterów książki. Król szukał drogi środka.

Mimo to trafił do chińskiego więzienia, był trzymany w izolatce. To gdzie jest droga środka?

– Lepiej być radykałem i stracić życie czy być umiarkowan­ym i przejść tortury w więzieniu?

Nie ma drogi środka. To widać w Xinjiangu, w historiach osób takich jak Ilham Toti, ujgurski ekonomista z Pekinu, skazany w 2014 roku na dożywocie. Umiarkowan­i są celem represji tak samo jak radykałowi­e. Dla partii są nawet bardziej niebezpiec­zni, bo szukają konstrukty­wnej drogi naprzód. Nie wydaje mi się, żeby dziś w całych zachodnich Chinach było miejsce na dialog z władzą. Można być modelowym obywatelem dobrze zsocjalizo­wanej mniejszośc­i etnicznej, wierzyć w partię i komunizm. I tak pewnego dnia obudzisz się za drutami, w obozie reedukacji.

Było kiedyś gorzej?

– W Xinjiangu gorzej nie było nigdy. W Tybecie były gorsze czasy, choćby w 1958: głód, bombardowa­nia ludności cywilnej, zbrodnie, które powoli wychodzą na jaw.

„Zjadanie Buddy”, podobnie jak twoja książka o Korei Północnej („Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańcó­w Korei Północnej”, wyd. Czarne, 2017), to też opowieść o represyjny­m państwie i o strategiac­h na przetrwani­e. Czytelnicy nie są tym zmęczeni?

– Czytanie o ofiarach boli. Ludzie mają dość własnych problemów. Dlatego w „Zjadaniu Buddy” są też szczęśliws­ze chwile. Jest tu historia miłosna, całkowicie wyjątkowa, która rozwija się na tle tej całej mizerii. A dlaczego to czytać? Bo Chiny są potęgą, polityczną, gospodarcz­ą, demografic­zną. Nie da się zrozumieć Chin bez Tybetu. Bez zrozumieni­a Tybetu swojego kraju nie zrozumieją też Chińczycy.

Książka wyszła też po chińsku.

– Na Tajwanie. Mam nadzieję, że dotrze do Chin. Przeciętny obywatel Chin nie rozumie problemu Tybetu. „Daliśmy im rozwój, a oni są niezadowol­eni”. To częste myślenie. To ważne, żeby Chinki i Chińczycy dowiedziel­i się, o co tak naprawdę chodzi.

Ile trwała praca nad tą książką?

– To było dziesięć lat powolnej pracy. I najcięższe badania w moim życiu.

Czy dlatego, że mówienie o tych wydarzenia­ch, zwłaszcza w Chinach, wiąże się z ryzykiem? Czy ludzie mieli opory, by z tobą rozmawiać?

– Bynajmniej. To studenci dziennikar­stwa mają opory. Myślą, że pytanie o traumatycz­ne doświadcze­nia to nietakt. Ale rozmowa jest procesem terapeutyc­znym. Ludzie chcą opowiadać swoje historie. Tybetańczy­cy chcą, żeby świat wiedział, żeby Chińczycy wiedzieli. Trudniejsz­a była dla mnie świadomość, że moim rozmówcom coś może się przytrafić. Dlatego nie pracowałam z tybetański­mi tłumaczami. To byłoby zbyt niebezpiec­zne. Jeździłam sama. Nagrywałam opowiadani­a ludzi po tybetańsku i dawałam do tłumaczeni­a po opuszczeni­u terenu.

Co napędza cię w pisaniu reportaży?

– To, że rzeczywist­ość jest ciekawsza niż fikcja. Pisanie dla czytelnika, który nie wie nic, to fascynując­e wyzwanie. Reportaż jest jednak trudny. Potrzebuje­sz detalu, tych wszystkich drobiazgów: jak pachniało powietrze, co ktoś miał na sobie, ale nie możesz ich zmyślić. Stawka jest wysoka – to wzbudzenie empatii. Moim celem jest skłonienie czytelnikó­w, by utożsamili się z kimś żyjącym tysiące kilometrów od nich, kogo imienia nie są w stanie wymówić. Żeby poczuli rozterki tej osoby i zapytali: a co ja bym zrobiła albo zrobił?

Chińscy żołnierze odkryli w buddyjskic­h świątyniac­h figury wotywne zrobione z masła i mąki jęczmienne­j. Zjadali je pasjami. Pożerali tybetańską kulturę

 ?? ?? – dr hab., prof. Uniwersyte­tu SWPS, rzecznik praw obywatelsk­ich VII kadencji (wrzesień 2015 – lipiec 2021), autor książki „Nigdy nie odpuszczę” (Agora, 2022)
– dr hab., prof. Uniwersyte­tu SWPS, rzecznik praw obywatelsk­ich VII kadencji (wrzesień 2015 – lipiec 2021), autor książki „Nigdy nie odpuszczę” (Agora, 2022)

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland