Brakujący zwój w mózgach Polaków
A gdyby się okazało, że niekoniecznie musieliśmy zostać skończonymi partaczami – w sporcie, który sobie upodobaliśmy i który uważamy za naszą narodową szajbę?
Jeśli spojrzeć tylko na futbolowe boiska, lato 2022 przebiega jak zwykle. Mistrzowie Polski wyprawili się do europejskich pucharów i natychmiast przestali zgrywać mistrzów, zostali wytargani za uszy na bezdrożach obu krańców kontynentu – najpierw w dalekowschodnim Azerbejdżanie, następnie w dalekozachodniej Islandii. Kopali piłkarze Lecha Poznań pokracznie, a nawet żałośnie, choć nie całkiem przepadli, drużynę z Reykjaviku przyjmą w rewanżu u siebie. Może wydrapią awans, ale tylko do najmniej prestiżowych rozgrywek o kuriozalnej nazwie Liga Konferencji.
Ogląda się ich udrękę beznamiętnie, odprawiając coroczne rytuały. Zawsze wydaje się, że nasi mają szansę, bo wylosowali obdartusów – np. Islandczycy godzą się na pensje, na które nie spojrzałby żaden szanujący się gwiazdor tzw. ekstraklasy, a między treningami pracują przy połowie dorszy. Po nieuniknionej klęsce odkrywamy jednak, że klęska ma racjonalne uzasadnienie, okazuje się logiczną konsekwencją biegu historii – jeśli Legia przerżnie dwumecz z Dudelange, to dlatego, że luksemburski futbol się rozwija.
My natomiast rozwijamy porażający bilans klęsk. Do Ligi Mistrzów polski klub wśliznął się ledwie raz w ostatnich 26 edycjach rozgrywek, co ośmiela mnie do jeszcze intensywniejszego popularyzowania tezy, iż nasza piłka nożna to jeden z grubszych przekrętów III RP, skandalicznie skorodowana dziedzina życia społecznego. Finansowo niczego nie zaniedbujemy, za każdych rządów obsiewamy boiska setkami milionów złotych z publicznych zasobów – a jednak przegrywają nasi na potęgę i nawet nie umiemy zrozumieć przyczyn, bezradnie prychamy tylko z pogardą o „polskiej myśli szkoleniowej”.
Ten ostatni termin był od zawsze pustym memem, trochę bezrefleksyjnie używanym synonimem prymitywizmu i nieodwracalnego zacofania. Treścią wypełnił go dopiero Michał Zachodny, dziennikarz i rozmiłowany w taktyce analityk, który postanowił zbadać, dlaczego nie zdołaliśmy nauczyć się gry w piłkę. W wydanej właśnie książce – zatytułowanej z genialną prostotą: „Polska myśl szkoleniowa” – przeprowadza dochodzenie obejmujące 100 lat istnienia nadwiślańskiej kopaniny. Wnikliwe, atrakcyjne fabularnie, a przede wszystkim inspirujące. Autor proponuje bowiem literaturę faktu, tymczasem jego opowieść pobrzmiewa legendą, niespełnionym marzeniem o alternatywnej wersji dziejów.
Im bardziej przeklinasz programowy antyintelektualizm naszej piłki, tym więcej przyjemności odnajdziesz w czytaniu o fermencie, jaki unosił się nad boiskami przed wojną – o rywalizacji szkół krakowskiej i lwowskiej, preferowanych przez nie odmiennych stylach gry, zderzeniu ożywczych idei. Im bardziej wściekasz się na niechęć naszych trenerów do zagranicznej myśli szkoleniowej, tym chętniej poznasz ich poprzedników, którzy pasjami chłonęli wzorce austriackie i węgierskie, zapraszali fachowców z Niemiec czy Czech, w obcokrajowców byli wręcz zapatrzeni. Załamujesz ręce nad rodzimym niechlujstwem taktycznym? To posłuchaj legendy o Legii z lat 60., gdy Żmijewski z Gadochą dezorientowali rywali, odgrywając role odwróconych skrzydłowych, czyli zabawiali się w sposób uchodzący dopiero teraz, w XXI wieku, za przejaw wyrafinowania i nowoczesności.
Wmawiali ci, że Kazimierz Górski był prostolinijnym, miłym wujkiem, któremu spadło z nieba fantastyczne pokolenie piłkarzy, on im tylko nie przeszkadzał grać? To poczytaj, z jaką zajadłością eksperymentował z obsadą pozycji libero, kandydowało na nią aż 13 z 65 sprawdzonych reprezentantów Polski.
Tak, tego lata nie trwoń życia na transmisje z wykopków Lecha Poznań w europejskich pucharach, lecz zainwestuj czas w lekturę – poczujesz się jak wzdychający do złotej przeszłości przodków wyznawca bajek o Wielkiej Lechii, tyle że Zachodny nie wciska kitu, przeciwnie – zbiera wyłącznie twarde fakty. I choć analizuje rzeczywistość krytycznie, to w istocie składa naszemu futbolowi hołd. Czy raczej – składa hołd barwnej, intrygującej przeszłości, wyszeptując przy okazji pytanie, czy przyszłość daje nadzieję na cokolwiek.
Niżej podpisany stracił wiarę, kibicowską duszę nosi w sobie zdewastowaną, żyje w przeświadczeniu, że polskiemu mózgowi brakuje odpowiedzialnego za sensowne manipulowanie piłką zwoju, który posiadają prawie wszyscy inni. Lech właśnie kompletnie spatałaszył mecz na podpolarnym wygwizdowie, na stadioniku, którego nie otulają nawet trybuny – zza bramek wystaje las. Dali poznaniacy popis klasyczny, podobnie jak kilkanaście dni wcześniej w Baku, gdzie gospodarze wtłukli im pięć goli. To najwyższa polska porażka w kwalifikacjach Ligi Mistrzów od 2008 roku.
Wtedy Wisłę Kraków chłostała Barcelona, więc wszystko ewoluuje zgodnie z coraz wyraźniej zarysowującymi się trendami, przecież w minionych sześciu sezonach nasze kluby były wykopywane sprzed bram elity przez rywali z Azerbejdżanu, Chorwacji, Cypru, Białorusi, Słowacji i Kazachstanu. Rzeczywistość lukruje tylko Robert Lewandowski – gdybyśmy przymknęli oczy i wyobrazili sobie, że kapitan reprezentacji nie istnieje, to w minionej edycji Champions League nie znaleźlibyśmy ani jednego polskiego gola. Nasi stamtąd znikają, zaraz nie będzie nikogo. Z melancholią wspominam przywołany w książce Zachodnego epizod z jesieni 1969 roku – Ruch Chorzów grał wtedy z Ajaxem w Pucharze Miast Targowych, Antoni Piechniczek
Rozwijamy porażający bilans klęsk. Do Ligi Mistrzów polski klub wśliznął się ledwie raz w ostatnich 26 edycjach rozgrywek, co ośmiela mnie do jeszcze intensywniejszego popularyzowania tezy, iż nasza piłka nożna to jeden z grubszych przekrętów III RP, skandalicznie skorodowana dziedzina życia społecznego
wbijał amsterdamczykom gola, za kopnięcie w brzuch Jerzego Wyrobka sędzia wlepiał czerwoną kartkę genialnemu Johanowi Cruyffowi.
Polacy tamten dwumecz przegrali różnicą ośmiu goli, ale przynajmniej weszli w zwarcie z jedną z najsilniejszych drużyn klubowych w Europie. Dzisiaj takie spotkania są nierealne, do potentatów nikt już nie pozwala im nawet podejść.