Zamach smoleński nie zatriumfował
Podkomisja Macierewicza kosztowała nas już 30 mln złotych.
Skandal. Wielki skandal. Macierewicz kompromituje tragedię smoleńską. Nadal. Bo choć jego podkomisja przygotowała tzw. raport – a to było jedynym celem podkomisji – nadal bierze publiczne pieniądze. Przyzwyczailiśmy się. No po prostu przyzwyczailiśmy się – że w państwie PiS skandal goni skandal, afera – aferę, a winnych i kary nie ma. A nie wolno nam.
Krzysztof Brejza, senator PO, właśnie ujawnił, że podkomisja Antoniego Macierewicza od 11 kwietnia, czyli od ogłoszenia tzw. raportu, do 11 lipca wydała 541 tys. złotych. Czyli 180 tys. złotych co miesiąc. A w ogóle podkomisja od powstania, od 4 lutego 2016 roku, do teraz kosztowała nas 30 mln złotych.
MON, któremu podkomisja Macierewicza podlega, ujawnił te dane pod przymusem – nakazał mu to sąd administracyjny, do którego poskarżył się Brejza. Wcześniej podkomisja utajniła skład, ekspertów, eksperymenty, wszystkie swoje wydatki. Rządowa instytucja, która miała pomóc Jarosławowi Kaczyńskiego dojść do prawdy, sama stała się źródłem zakłamania.
Bo urobek tej podkomisji jest żaden (poza skandalami, wewnętrznymi sporami, a nawet konfliktem z tzw. PiS-owską częścią rodzin smoleńskich). Gruby plik papierów, nazwany przez Macierewicza raportem (co ciekawe, powstał w sierpniu 2021 roku, a został pokazany publicznie dopiero 11 kwietnia tego roku), w żadnym wypadku nie jest dokumentem analizującym przyczyny katastrofy lotniczej z 10 kwietnia 2010 roku i formułującym na przyszłość zalecenia, jak uniknąć takiego dramatu. A właśnie po to powstają raporty po katastrofach.
To publicystyka ubrana w pseudonaukowy bełkot, by zrobić wrażenie na statystycznym czytelniku. Gorące zapewnienia Macierewicza o współpracy z naukowymi instytutami okazały się zwykłym łgarstwem.
Na łamach „Gazety Wyborczej” opowiadał o tym w kwietniu tego roku dr Marek Michalewicz, były szef Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW. Tu podkomisja miała przygotować symulację lotu Tu-154.
Nie umieli zrobić tych obliczeń, ten problem przerósł ich możliwości. Nie wychodziła im symulacja. W obliczeniach naukowych obowiązuje zasada GIGO, czyli Garbage In – Garbage Out, jak wrzucasz błędne dane, dostajesz błędny wynik, co w tym przypadku jest doskonale widoczne. Dodatkowo rzetelne badanie naukowe opiera się na zbadaniu wszelkich możliwych scenariuszy, czyli takiego z wybuchem i takiego z uderzeniem w drzewo. Podkomisja całkowicie zignorowała symulowanie uderzenia w drzewo, bo nie chodziło jej o zbadanie realnej przyczyny katastrofy, ale o podparcie politycznej tezy argumentami (pseudo)naukowymi – opowiadał Michalewicz.
Te nieudane i nieskuteczne obliczenia kosztowały nas 87 tys. złotych.
Czy kogoś to dziwi? To, że musiało im nie wyjść?
Jeśli tak, to nie powinno. Przypominam, co tzw. eksperci Macierewicza – profesorowie Wiesław Binienda, Jan Obrębski, Jacek Rońda – zeznali w prokuraturze o swojej „eksperckiej wiedzy” w 2012 roku, czyli przed powstaniem podkomisji Macierewicza. Np. jeden z nich wyznał, że od dziecka interesuje się lotnictwem, w młodości sklejał modele samolotów, siedział kiedyś w kokpicie Su-33 (samolot myśliwsko-bombowy) i latając samolotami, obserwuje, jak zachowują się skrzydła, wreszcie był świadkiem eksplozji w szopie.
Prokuratorzy zapytali prof. Obrębskiego, czy „uważa, że istnieją dowody wskazujące na wybuch bądź wybuchy, jako przyczynę katastrofy”.
Profesor zeznał: „W moim przekonaniu, poza doniesieniami gazetowymi nie mam żadnej wiedzy na ten temat. Nie posiadam żadnych materiałów tego dotyczących”.
Rzecz jasna, żaden z nich nie przedstawił prokuratorom dowodów na zamach.
No cóż, potem Obrębski i Binienda zasiedli w podkomisji. W kwestii dowodów – bez zmian.
Ta podkomisja w ogóle nie miała prawa powstać. Macierewicz, by ją stworzyć, obszedł prawo (bo w jej skład wbrew ustawie o prawie lotniczym powołał ludzi bez niezbędnego wykształcenia i doświadczenia). Dlatego mamy podkomisję, a nie komisję. I dlatego tzw. raport podkomisji nie ma statusu oficjalnego, państwowego dokumentu opisującego przyczyny katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku.
Jest nim raport rządowej komisji Jerzego Millera z lipca 2011 roku. Z tego raportu wiadomo, że prezydencki tupolew leciał w gęstej mgle, bez widoczności ziemi, za nisko, za szybko. Zawadził lewym skrzydłem o brzozę na wysokości ledwo 7 metrów, przekręcił się i runął. 96 osób, w tym prezydent Lech Kaczyński, zginęło na miejscu.
Pamiętacie, iż Macierewicz przez jakiś czas upierał się, że trzy osoby przeżyły? W 2013 roku, w trzecią rocznicę dramatu, zarzekał się publicznie: „Po trzech latach badań mogę powiedzieć, że są dowody świadczące, że trzy osoby przeżyły katastrofę. Nie wiemy, dlaczego rząd nie spytał, co się z nimi stało i kiedy umarły. Potwierdzają to trzy niezależne źródła”.
Ta podkomisja to klęska Macierewicza i hańba państwa PiS. Mimo to ciągle dostaje rządowe pieniądze, a sam Macierewicz nadal ma ochronę Żandarmerii Wojskowej. Maciej Wąsik, wiceminister spraw wewnętrznych, tłumaczy powód: „tajemnica”.
– Jeśli chodzi o rabunek, złodziejstwo, nieudolność, to oni byli mistrzami – snuł swoją opowieść o Polsce Kaczyński w ostatnim wywiadzie dla „Sieci”. – To było złodziejstwo w skali, która nawet nieudacznikom nie mogła umknąć.
No właśnie, niech nam ten smoleński skandal nie umknie.
Kaczyński ujawnił w innym wywiadzie, że podkomisja Macierewicza ma „jeszcze ma sporo do zrobienia”. A konkretnie co? Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to niszczenie dowodów na to, że nie ma dowodów na zamach z 10 kwietnia.
Ale to się da udowodnić. I tak oto w końcu do Kaczyńskiego dotrze prawda. Choć po prawdzie, dla niego będzie i tak tylko kłamstwem.