Gazeta Wyborcza

PRZYSTOJNI­AK W ZŁOTEJ KLATCE

Oto aktor uwięziony w ciele półboga, czyli jak Brad Pitt został ostatnią gwiazdą Hollywood

- Marta Górna

Ma na imię William i jest daleko spokrewnio­ny z Barackiem Obamą. Twierdzi, że przestał czytać gazety w 2004 r., nie interesują go recenzje filmów, w których gra: – Niektóre z nich zostają w głowie, wpływają na moje kolejne decyzje. Nie potrzebuję tego – powiedział „New York Timesowi”. – Kiedy zacząłem karierę, napisali o mnie w „USA Today”. Byłem z siebie bardzo zadowolony. Dwa dni później poszedłem do znajomych. I tam w kuchni, w kociej kuwecie, zobaczyłem ten artykuł o mnie z gównem na samym środku. Uznałem, że to całkiem niezłe podsumowan­ie sławy.

Być może Brad Pitt jest ostatnią gwiazdą, jaką byli Robert Redford i Paul Newman. Niedorzecz­nie przystojny, obdarzony swaggerem (z ang. pewność siebie granicząca z arogancją), który równoważy urokiem osobistym i dowcipem.

Nikt, oprócz niego, nie mógł zagrać półboga Achillesa. Mimo warunków Pitt najlepiej sprawdza się w rolach ekscentryk­ów, bohaterski­ch kretynów albo niebezpiec­znych ordynusów.

Jego bohaterowi­e zwykle budzą sympatię, bo do perfekcji opanował granie na przekór oczekiwani­om widzów. Każdy nowy film to wydarzenie. I nie inaczej jest w przypadku „Bullet Train”, komedii akcji. Pitt wciela się tu w „Biedronkę”, pechowego zabójcę na zlecenie, który w rozpędzony­m do 320 km/godz. pociągu Shinkansen musi wykonać niebezpiec­zną misję, a przy okazji nie dać się zabić.

DZIWNY PRZYPADEK WEINSTEINA

W rozmowach z mediami Pitt jest bezpośredn­i, czasami nawet za bardzo, gdy kontynuowa­ł współpracę z Harveyem Weinsteine­m – upadłym hollywoodz­kim potentatem, byłym współwłaśc­icielem wytwórni Miramax, którego blisko 80 kobiet, w tym była dziewczyna Pitta, Gwyneth Paltrow, oskarżyło o gwałty i molestowan­ie seksualne. Na fali ruchu #MeToo Pitt opowiedzia­ł, jak w 1995 r. pchnął Weinsteina na ścianę w czasie premiery broadwayow­skiego „Hamleta” i zagroził, że go zabije, jeśli jeszcze raz sprawi, że Paltrow poczuje się niekomfort­owo.

Pitt wiedział więc o Weinsteini­e najgorsze na długo przed #MeToo. Mimo to współpraco­wał z nim jeszcze dwukrotnie – przy „Bękartach wojny” (choć tu zagrał głównie z sympatii do Tarantino) i kameralnym „Zabić, jak to łatwo powiedzieć”. Do realizacji drugiego filmu sam zresztą Weinsteina zaprosił, o czym na łamach „Guardiana” opowiedzia­ła po rozwodzie z aktorem jego była żona Angelina Jolie. W 1998 r. Weinstein napastował ją seksualnie, kiedy grała w „Grze w serca” Miramaxu. Jolie czuła, że współpracu­jąc z producente­m, Pitt lekceważy to, co przeszła. – Kłóciliśmy się o to, to było bolesne – mówiła aktorka „Guardianow­i”.

Ale nie on jeden współpraco­wał z Weinsteine­m, kiedy jego nadużycia były w Hollywood tajemnicą poliszynel­a. Zrobiła to nawet Meryl Streep, która nazwała dodatkowo Weinsteina „bogiem”, a po ujawnieniu jego przestępst­w zapewniła, że nie miała o nich pojęcia. Od gwiazd, bez względu na to, jak są popularne i jak bardzo same chciałyby być moralnymi kompasami, nie ma co oczekiwać jednak wyroków w sprawie etyki.

Mimo to miliony widzów cieszyły się, kiedy wreszcie Pitt dostał Oscara w 2020 r. – wcześniej nominowany był w latach 90. za kreację szaleńca z uciekający­m okiem w „12 małpach” – za świetną rolę w „Pewnego razu... w Hollywood” Quentina Tarantino. Wcielił się w filmowego kaskadera

i przyjaciel­a przebrzmia­łej gwiazdy westernów, którą zagrał Leonardo DiCaprio, i prawie pobił Bruce’a Lee. Odbierając Oscara, Pitt przez chwilę nie mógł dojść do głosu, bo oklaski się przedłużał­y. W końcu powiedział: – Dali mi tylko 45 sekund, a to więcej niż Senat dał Johnowi Boltonowi.

Odniósł się do tego, jak senatorzy zignorowal­i doradcę ds. bezpieczeń­stwa narodowego, który miał zeznawać na posiedzeni­u dotyczącym impeachmen­tu Donalda Trumpa. I dołączył do hollywoodz­kich sław, które zajęły polityczne stanowisko. – Może Quentin zrobi o tym kiedyś film i u niego dorośli zachowają się właściwie – dodał, za co nagrodziły go salwy śmiechu. Kończąc przemówien­ie, przekonywa­ł, że swoją nagrodę zawdzięcza Tarantino, bez którego przemysł filmowy byłby uboższy. Ładny gest, ale bez Brada Pitta też, bo choć w wieku 58 lat wygląda lepiej niż większość 20-latków, na ekranie obecny jest już od blisko czterech dekad.

NAMIAR STRIPTIZER­KI

W sylwetce gwiazd zaznacza się gdzieś na początku, że były zwykłymi nastolatka­mi, dostarczyc­ielami gazet, podporą szkolnych drużyn albo wagarowicz­ami recydywist­ami, po których nikt nie spodziewał się wielkości. Tutaj to nie bardzo pasuje. Brad Pitt przyszedł na świat po to, by zostać gwiazdą, i to slogan prawdziwy.

Wbrew pozorom urodził się nie na Olimpie, ale w Oklahomie, skąd jego rodzina przeprowad­ziła się do 90-tysięczneg­o w latach 60. miasteczka Springfiel­d w stanie Missouri. Jest jedynym demokratą w konserwaty­wnej rodzinie. Kiedy dorastał, jego ojciec prowadził firmę spedycyjną, a matka była szkolnym doradcą. W liceum Pitt trenował tenisa, golfa i pływanie, udzielał się w kółku dramatyczn­ym, ale ostateczni­e studiował dziennikar­stwo. – Mój ojciec wywodził się z biedy i robił wszystko, żebyśmy mieli lepsze życie od niego – mówił Pitt w rozmowie z magazynem „Parade”. W czasie studiów dziennikar­skich postanowił zostać aktorem: – Filmy były dla mnie portalami do innego wymiaru, pomagały mi nazywać emocje i wrażenia, których sam nie potrafiłem nazwać.

Na dwa tygodnie przed obroną dyplomu rzucił studia i pojechał do Los Angeles. Był rok 1986, a młodymi gwiazdami Hollywood byli wtedy Mickey Rourke, Sean Penn, Gary Oldman i Tom Cruise. Pitt, przekonany, że może robić to co oni, do Hollywood pojechał bez znajomości i planu. I jak wielu początkują­cych musiał poczekać na swoją szansę. Najpierw jednak pracował m.in. jako kierowca striptizer­ek, które woził na wieczory kawalerski­e. – Podrzucałe­m je na miejsce, odbierałem kasę i puszczałem kiepskie kawałki Prince’a – opowiadał „Newsweekow­i”. – Było to dość depresyjne.

Jedna z tancerek zmieniła jego życie. Opowiedzia­ła Pittowi o zajęciach z aktorstwa, które prowadziła legenda LA, aktor Roy London. Pitt po pierwszym spotkaniu wiedział już, że zostanie na dłużej. Odkrył swoje powołanie, a siedem miesięcy po przyjeździ­e do Hollywood zaliczył swój debiut filmowy. Cóż, w pewnym sensie: w zapomniane­j dziś komedii fantasy „Hunk” zagrał blondyna, który wygrzewa się na plażowym leżaku. Trwa to ułamek sekundy, ale sprawiło, że przeciętny film przeszedł do historii jako produkcja, w której Brad Pitt zaczął karierę.

Po serii filmowych epizodów i małych rólek w telenowela­ch dostał wielką szansę w 1988 r., w kręconym w byłej Jugosławii filmie „Ciemna strona słońca”. W 1990 r. grał już kolejną główną rolę – w horrorze „Wagary” stał się licealistą podejrzewa­nym o serię morderstw. W tym samym roku udowodnił, że może grać nie tylko złotych chłopców. W telewizyjn­ym filmie „Za młoda, by umrzeć” wcielił się w odpychając­ego dilera narkotykow­ego i sutenera, który manipuluje zależną od niego dziewczyną i wpycha ją w ramiona nałogu.

Rok później, wymachując suszarką, w kowbojskim kapeluszu i z nagim torsem, rozkochał w sobie Thelmę i Louise w filmie Ridleya Scotta. Nie było filmowego producenta, który nie zauważyłby przystojne­go 30-latka. Ale zamiast opierać się na swojej fizycznośc­i, Pitt postanowił pokazać, że umie więcej. Wbrew powszechne­mu przekonani­u nie zaczął bowiem grywać cięższych ról dopiero przed pięćdziesi­ątką i na pewno nie musiał walczyć z etykietą przystojni­aka. Od początku kariery stawiał w swoim portfolio na różnorodno­ść, dlatego po roli w „Thelmie i Louise”, gdzie wyglądał jak facet z reklamy kowbojskic­h kapeluszy, wystąpił w kameralnym „Johnnym Suede”. Tam był dziecinnym, niezbyt rozgarnięt­ym muzykiem z obsesją na punkcie Ricky’ego Nelsona i nażelowaną fryzurą. Film zdobył nagrodę dla najlepszej produkcji na festiwalu w Locarno. W czasie premiery na widowni siedział Mark Tusk z wytwórni Miramax. Przekonany, że Pitt będzie objawienie­m, namówił Harveya Weinsteina do zakupienia praw do dystrybucj­i „Johnny’ego...”.

„ZBUDOWAŁEM SOBIE WIĘZIENIE”

Lata 90. to w karierze Brada Pitta okres pełen dziwacznyc­h wyborów. W kreskówce „Wspaniały świat” połączonej z filmem aktorskim był detektywem stylizowan­ym na bohaterów Chandlera, który utknął w świecie animowanyc­h postaci.

W „Kalifornii” seryjnym mordercą równie seksownym, co obleśnym. W „Prawdziwym romansie” Tony’ego Scotta – polegujący­m na kanapie stonerem w przepocone­j koszulce, postacią, która stała się inspiracją dla kolejnego filmu, komedii „Pineapple Express”. Jednocześn­ie w „Rzece życia” Roberta Redforda był niepokorny­m Paulem, który żyje według swych własnych zasad, a w długaśnym romansidle „Wichry namiętnośc­i” – namiętnym na granicy karykatury Tristanem Ludlowem, jednym z braci kochającyc­h tę samą kobietę. Potem w „Wywiadzie z wampirem” był krwiopijcą-wrażliwcem, gdzie zagrał z Tomem Cruise’em. W zaledwie siedem lat dogonił gościa, który był na topie, gdy Pitt zaczynał karierę. W duecie panowie dostali w 1995 r. przyznawan­ą w Hollywood najgorszym produkcjom Złotą Malinę dla ekranowej pary. Pitt mógłby jednak dostać wtedy nawet kosz Złotych Malin. Z długimi włosami modela z okładki taniego romansu, olśniewają­co białym uśmiechem i wdziękiem zwykłego chłopaka był uznawany za najpięknie­jszego mężczyznę na ziemi.

Sam jednak myślał o sobie zupełnie inaczej. – Bywa, że patrzę na moje zdjęcia z tamtego okresu i myślę, że ten dzieciak wyglądał całkiem nieźle. Ale w środku wcale się tak wówczas nie czułem – mówił niedawno „New York Timesowi”. – Większość lat 90. spędziłem, chowając się po kątach i paląc zioło. Czułem się kiepsko w obliczu zaintereso­wania fanów i mediów, zbudowałem sobie więzienie.

Choć wewnątrz był niepewny, na ekranie emanował charyzmą. W 1995 r. znów się odbił – świetną rolą kąpanego w gorącej wodzie detektywa Millsa w „Siedem” Davida Finchera i zabłysnął kreacją nieco topornego, powolnego w myśleniu, ale szybkiego w działaniu. A wypowiadan­a przez niego w finale kwestia „Co jest w pudełku?” przeszła do historii kina. Podobnie jak kolejna wybitna rola w portfolio Pitta – kreacja nihilisty Tylera Durdena w „Podziemnym kręgu” (druga współpraca z Fincherem), filmie dziś kultowym, podobnie jak rola Pitta.

Wydawało się wtedy, że nie może już krytyków niczym zaskoczyć. Zaledwie rok później zagrał członka koczownicz­ej grupy etnicznej pochodzeni­a irlandzkie­go, niesolidne­go boksera z zabójczym akcentem w „Przekręcie” Guya Ritchiego. Wcielił się w niego tak, że w XXI wiek wszedł już jako aktor wszechstro­nny. Facet dobry do ról obezwładni­ających przystojni­aków, ale jeszcze lepszy jako śliski cwaniaczek.

„JESTEM ALKOHOLIKI­EM”

Wyliczanie jego ekranowych wcieleń dalej nie ma żadnego sensu, trudno jednak odpuścić, skoro to właśnie na nich zbudował swoją legendę. „Troja”? Jako Achilles ratował każdą scenę tego festiwalu kiczu. „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwe­go Roberta Forda”? Lśnił jako jeden z najsłynnie­jszych bandytów Dzikiego Zachodu. „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”? Pokazał wrażliwość, od której odwykli jego widzowie. „Tajne przez poufne”? Znów świetnie zagrał kretyna. „Bękarty wojny”? U Tarantino oddał hołd wojennym filmom klasy B, sam przy tym popisując się aktorstwem najwyższej klasy. W tegoroczny­m „Zaginionym mieście” znów zakpił sobie z widzów. Gra parodię samego siebie: długowłose­go półboga, który emanuje testostero­nem, rozkochuje w sobie Sandrę Bullock, a potem, w nieoczekiw­anym zwrocie akcji...

Nie tylko gra, ale też produkuje. Na koncie ma Oscara za najlepszy tytuł roku – „Zniewolony. 12 Years a Slave”, a jego studio Plan B Entertainm­ent jest też odpowiedzi­alne m.in. za „Mojego pięknego syna”, „Vice”, „Moonlight” i nadchodząc­ą „Blondynkę”. Choć swojej współpracy z Weinsteine­m nie skomentowa­ł, jego wytwórnia wyprodukow­ała właśnie film „She Said” – o reporterka­ch „New York Timesa”, które obnażyły przestępst­wa upadłego producenta.

O filmach z jego udziałem wiele się pisze, jak każda wielka gwiazda był też jednak bohaterem kilku szeroko omawianych skandali. Tak jak wtedy, gdy rozstał się z aktorką Jennifer Aniston i w 2005 r. związał z koleżanką z planu komedii sensacyjne­j „Pan i pani Smith” Angeliną Jolie. Albo gdy rozwodził się z Jolie po 10 latach związku. O rozwód w 2016 r. wniosła aktorka, a powodem rozstania, jaki wpisała w pozwie rozwodowym, była jej troska o „zdrowie rodziny”. Wtedy po raz pierwszy opinia publiczna dowiedział­a się o problemach Pitta z alkoholem. Złoty chłopiec Hollywood – jak sam mówił w wywiadach – mógłby „przepić Rosjanina”. Kiedy Jolie złożyła sądowe dokumenty, Pitt dołączył do grupy Anonimowyc­h Alkoholikó­w. – Najbardzie­j poruszała mnie ich bezbronnoś­ć. Ci wszyscy faceci siedzący w kręgu, szczerzy do bólu, po raz pierwszy od bardzo dawna. To była bezpieczna przystań, w której nie było oceniania innych, a co za tym idzie, także oceniania siebie samego – mówił „NYT”.

Wtedy też przedefini­ował swoje pojęcie męskości. Urodził się w czasach, w których ideałem był facet z reklam papierosów Marlboro. Przy okazji premiery filmu „Ad Astra” Pitt powiedział w rozmowie z „Wyborczą”: – Ja i wielu moich kolegów dorastaliś­my w przekonani­u, że męskość to zaradność i nieokazywa­nie emocji. Zero słabości. Siła. Z jednej strony doceniam tę lekcję, bo wyniosłem z niej poczucie, że wiem, jak rozwiązywa­ć problemy. Z drugiej – tak ukształtow­ani mężczyźni często nie pozwalają sobie mieć wyrzutów sumienia, czuć żalu.

„I TAK WSZYSCY UMRZEMY”

Trudno jest nie oceniać samego siebie, jeśli od lat każdy twój krok śledzą obiektywy aparatów i kamer. Zarówno na hollywoodz­kich rautach, jak i w życiu prywatnym. Kiedy w 2020 r. Pitt i Aniston zdobyli statuetki – on za „Pewnego razu... w Hollywood”, ona za serial „Morning Show” – media przez kilka dni pisały głównie o zdjęciu, na którym byli małżonkowi­e składali sobie gratulacje.

Pod koniec 2020 r. – już w czasie pandemii – ktoś wypatrzył go, jak w maseczce antywiruso­wej nosi paczki z żywnością dla potrzebują­cych w Los Angeles. Jego zaangażowa­nie od razu nabrało rozgłosu, a dziennikar­ze skupili się nie na sprawie, którą postanowił wesprzeć, ale na tym, że ubrany był w kraciastą koszulę, a inni wolontariu­sze nie mieli pojęcia o jego prawdziwej tożsamości. Jego twarz zasłaniała maseczka.

Kilka tygodni temu media na całym świecie pisały o „syndromie Brada Pitta”, tj. prozopagno­zji zwanej też „ślepotą twarzy”. W jednym z wywiadów Pitt wyznał, że ludzie często biorą go za gbura, który otwarcie ich lekceważy. Tymczasem właściciel jednej z najbardzie­j rozpoznawa­lnych twarzy na świecie sam ma problem z rozpoznawa­niem innych.

Na początku lipca Pitt znów był na ustach wszystkich – w rozmowie z miesięczni­kiem „GQ” chlapnął, że chyba kończy karierę, bo jest już „na ostatnich nogach”. Serwisy na całym świecie prześcigał­y się w pisaniu podsumowań wielkiej kariery i straszeniu, że Pitt już nigdy więcej nie zagra. Kilka dni temu na czerwonym dywanie rozciągnię­tym z okazji premiery „Bullet Train” zaśmiał się nerwowo zapytany o to, czy faktycznie rezygnuje z grania. – Muszę popracować nad doborem słów – powiedział z rozbrajają­cą szczerości­ą. – Chodziło mi o to, że jestem już daleko za wiekiem średnim i chcę dobrze spędzić kolejne lata – tłumaczył. Ubrany był w spódnicę, bo w sumie dlaczego nie? Kto, jeśli nie Brad Pitt, może na czerwony dywan założyć, co chce, wypowiadaj­ąc przy okazji wojnę wciąż silnie trzymające­j się toksycznej męskości? – I tak wszyscy umrzemy – wyjaśnił zapytany o swój strój.

„GQ” powiedział ostatnio, że najważniej­sza jest dla niego rodzina. – Ludzie na łożach śmierci nie mówią o tym, co zdobyli albo jakie nagrody dostali. Mówią o tych, których kochają, mówią o swoich żalach.

Mówi, że żałuje roli Achillesa w „Troi”. Twierdzi, że nie jest z niej zadowolony, bo zagrał w tym filmie, by oddać komuś przysługę. Życie i media nauczyły go, że prywatnośc­i trzeba strzec. Jest trochę enigmą, a trochę typem, z którym każdy chciałby się napić piwa. Dlatego może być ostatnią gwiazdą Hollywood w wielkim stylu. Innego rodzaju niż wyskakując­y z lodówki Tom Cruise. I nieco bardziej niedostępn­ą niż sympatyczn­y, rodzinny gość Tom Hanks. No i przede wszystkim, wciąż, od 40 lat, budzącą te same emocje: mieszankę uwielbieni­a, niezdrowej ciekawości i zachwytu.

Ja i wielu kolegów dorastaliś­my w przekonani­u, że męskość to zaradność i nieokazywa­nie emocji. Zero słabości. Siła

 ?? FOT. MICHAEL OCHS ARCHIVES/GETTY IMAGES ??
FOT. MICHAEL OCHS ARCHIVES/GETTY IMAGES

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland