Historia malowniczych klęsk
Myślę o telefonach satelitarnych, przez które płynie ten tekst, i czuję się głupio, jakbym na Gubałówkę wchodził z tlenem
W 1913 roku pewien Brytyjczyk nazwiskiem Ernest Mansfield przekonał brytyjskich bogaczy, by zainwestowali fortunę w spitsbergeński marmur. Statkami popłynęły maszyny i dynamit, i siedemdziesięciu robotników, którzy niedaleko, wręcz naprzeciwko Ny-Ålesund, zbudowali osadę i kamieniołom, w którym ów marmur pozyskiwali nieznanymi mi metodami, ale pewnie dynamitem. Niestety, kamień kruszył się nie tylko od materiałów wybuchowych, ale także pod palcami, popękany od tysięcy lat zamrożeń i odtajań, a może od czegoś zupełnie innego. Zainwestowane pieniądze przepadły, bo po co komu marmurowy gruz?
Mansfield wyleciał z roboty, zaś na jego klęsce sprzed stu dziesięciu lat zarabia teraz nowotwór masowej turystyki, wycieczkowce, docierające w każdy zakątek globu i również tutaj, przyjrzeć się, jak to chłopu nie wyszło. Przed będącymi wspomnieniem klęski Mansfielda ruinami na brzeg wysypują się ci umundurowani w identyczne, czerwone kurteczki pasażerowie, ustawiają się gęsiego pod opieką czułych przewodników, zbrojnych, by chronić ich przed niedźwiedziami, i zaganiających ich z łodzi na ląd i z lądu na łodzie ze stanowczą delikatnością psów pasterskich. Miesiąc temu identycznych widziałem na Christiansø na Bałtyku, małą żaglówką mijałem ich statek wielki jak lotniskowiec, a teraz jakby przyjechali za mną tutaj, myślę sobie z egotyzmem właściwym wielu ludziom trudniącym się moim zawodem.
Stoję sobie bowiem właśnie na tym samym brzegu co oni, na plaży pod Ny-London, stoję sobie z rakietnicą do odganiania niedźwiedzia i z karabinem na ramieniu, zupełnie teraz niepotrzebnymi, ale jednak sam odpowiedzialny za swoje bezpieczeństwo, przypłynąłem tu jachtem, marznąc za sterem, wiadomo, wyprawa, ekspedycja i całe to gadanie, a obok mnie starsza pani z Kanady narzeka, że na ribie strasznie wiało oraz że młoda przewodniczka jest niemiła. Myślę o tych wszystkich przygotowaniach, technicznych ciuchach, aparatach fotograficznych, wojskowych kufrach na sprzęt, rollbagach, powerbankach, telefonach satelitarnych, przez które popłynie do czytelników ten tekst, i czuję się z tym głupio, jakbym na Gubałówkę wchodził w rakach i z tlenem. Wiem, że to trochę nieprawda, ale i tak.
Wśród odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kanadyjskich turystów przewodników na plaży pod Ny-London niespodziewanie spotykam starego znajomego z Longyearbyen, Fredrika z Islandii. Poznaliśmy się wiele lat temu na trekkingu, bo akurat nocowaliśmy w jednej chatce, potem na skuterach śnieżnych jeździłem z nim po zamarzniętych fiordach i teraz spotkaliśmy się tu przypadkiem i oto miara mojej malowniczej klęski, tłukłem się tu dwa dni po morzu, a obok mnie emerytowany dentysta domaga się wcześniejszego powrotu na statek, ponieważ mu się tu wcale nie podoba oraz nie wie, co dziś będzie na kolację.
Oto miara mojej klęski. Mówię to Fredrikowi, a on śmieje się, wzrusza ramionami i mówi niczym Tony Soprano: Co zrobisz, takie życie.
Trzy wieki przed marmurem, co się kruszył, o prawa do łowienia wielorybów na Spitsbergenie pokłócili się wielorybnicy angielscy i holenderscy.
Ci ostatni założyli tu pierwszą większą osadę, Smeerenburg, w którym sezonowo mieszkało kilkaset osób, była podobno karczma i burdel, ale pewnie to tylko takie gadanie, służyła w każdym razie ta osada obsłudze wielorybnictwa właśnie – nie używano wtedy jeszcze znanej z „Moby Dicka” metody oprawiania nieszczęsnego wala grenlandzkiego albo innego pechowego walenia przy burcie statku i złowione holowano do lądu, oprawiano na plaży i na plaży przetapiano ich tłuszcz w olej. Tak czy inaczej, popyt na olej, fiszbiny i całą resztę był taki, że niedługo nie mieli się o co Anglicy i Holendrzy spierać, bo polowali na wieloryby tak intensywnie, że wytrzebili je tutaj do szczętu i biznes się skończył tak samo jak później kruszone marmury.
Nic tu się nie udaje, na tym 78. czy 79. równoleżniku, nie tylko mnie.
Zaraz obok pozostałości siedemnastowiecznych pieców do wytopu oleju w Virgohamnie znajdują się resztki aparatury do produkcji wodoru, której używał pewien Szwed nazwiskiem Salomon August Andrée, aby napełnić rzeczonym wodorem swój balon. Zamierzał nim dolecieć na biegun północny, jakkolwiek optymistycznie by to brzmiało. Leżą tam też w tundrze resztki drewnianego hangaru, w którym ten balon trzymał. Poleciał więc w 1897 i cóż, nie doleciał, na balonie odkładał się lód, obciążał go coraz bardziej, wylądowali więc na lodzie. Andrée z towarzyszami w końcu dotarli do wyspy Kvitøya, aby tam umrzeć z głodu, co też chcąc nie chcąc uczynili, bo nie mieli innego wyjścia.
Później przyszła kolej na węgiel, który widać tu gołym okiem, jak układa się czarnymi warstwami w pionowych ścianach wyżłobionych przez lodowce dolin i sypie się z klifów niczym z hałdy w Rydułtowach. Jest to podobno najdroższy w wydobyciu węgiel na świecie. Norwegowie jeszcze go kopią, na potrzeby elektrowni w Longyearbyen, więc węgiel wykopany na Spitsbergenie zostaje na Spitsbergenie. Rosjanie w Barentsburgu też coś tam symbolicznie wydobywają, pewnie tyle, by utrzymać licencję, poza tym niedawno paliła im się ta kopalnia bez przerwy przez kilka lat, tliła podziemnym pożarem, którego nijak nie dało się ugasić, póki nie zgasł sam. Żadnego to wydobycie sensu nie ma, poza tak zwanym strategicznym, co oznacza chyba, że muszą się na tym Svalbardzie umościć trochę na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo. Klęska za klęską, wieloryby, węgiel, marmur i ja, całe szczęście, że nie jestem w tym sam.
Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, miałem na papierowej mapie nakreślony
plan, który zakładał codzienne trasy tundrą po 20-30 kilometrów – marszem.
Udawało mi się przejść pięć, bo głupi nie rozumiałem, jak się chodzi po tundrze. Dalej – przyjeżdżam tu od szesnastu lat i nigdy nie widziałem niedźwiedzia polarnego. Byłem blisko, tak blisko, że którejś wiosny, kilka lat temu, staliśmy z Fredrikiem nad rozerwanym truchłem foki, jeszcze ciepłym, a niedaleko parowało świeże niedźwiedzie gówno, ale samego sprawcy tegoż nie ujrzeliśmy, a jechać na śnieżnym skuterze za śladami nie można, bo to proszenie się o kłopoty, więc nie pojechaliśmy. Ale oczywiście nie o takie klęski mi chodzi. Klęską moją jest, bez wątpienia, sam pomysł, aby tu przyjeżdżać. Nie wiem do dziś, czego tu szukam, ale czegokolwiek szukałem, to i tak nie znalazłem i nie znajdę.
A jednak wracam jak pijak do flaszki.
Oczywiście, są takie wstrząsające chwile, w których stoję w kokpicie jachtu kołysanego falą, rozchodzącą się od setek ton lodu, które oderwały się od niebiesko-zielonego czoła cielącego się lodowca, i wpatruję się w tę niebiesko-zieloną ciemność jak w twarz Boga oniemiały i nie wiem, czy to ja na niego patrzę, czy on na mnie. Albo morze, niby tak samo szare i zmieszane z opadającą złośliwie mgłą jak gdziekolwiek indziej, a potem patrzę przez lewą burtę na północ i myślę, że do bieguna północnego stąd, z 80. równoleżnika, jest już tylko 600 mil i po drodze nie ma już żadnego lądu, tylko woda i lód, i nie wiem, co z tego wynika, ale jednak uderza mnie to, że skąd ja się tu wziąłem, chłopak z Pilchowic, który nie potrafi niczego poza pisaniem, co ja tu w ogóle robię? Wtedy to ma sens, przez sekundę, piętnaście sekund, nie dłużej.
Ale potem znowu: znój, zmęczenie, bezsenność, bo noc słoneczna, w kabinie za ciepło i sauna, bo suszą się mokre kurtki i rękawice, na wachcie w kokpicie zimno, grabieją ręce na sterze, albo w nocy strach, że w rozpięciu namiotu pokaże się wielki, straszny, biały pysk i nic z tym nie zrobię i czy to wszystko jest tego warte? Czy ja chcę udowodnić tutaj coś samemu sobie, czy komuś innemu? A jeśli chcę, to co? Nie wiem i to jest najbardziej irytujące, to ciągłe – nie wiem. I za każdym razem wierzę, podświadomie, albo raczej wstydliwie udaję przed sobą, że wcale tak nie myślę, ale jednak wierzę, że tym razem na pewno wydarzy się coś niezwykłego, że wreszcie okaże się, że to wszystko ma sens, którego poczucie trwa dłużej niż grzmot lodowca czy krzyk świętej rybitwy, że połączą się w mojej głupiej głowie klocki, ale to jednak nigdy się nie wydarza, najwyżej majaczy na horyzoncie, jak wtedy, kiedy patrzy na mnie i we mnie majestat lodowca, albo okrutna szarość arktycznego morza i mgły, albo przy wyjściu z Virgohamna nagle z wody wyłania się zdziwiony pysk morsa, który sapie, patrzy na mnie, jakby mówił: „wypierdalać mi stąd”, i znika pod wodą, niezadowolony z mojej obecności.
Nie umiem więc sformułować sobie prostego celu jak Mateusz Wrazidło, któremu tutaj towarzyszę. Jedzie znaleźć swoją mięsożerną roślinę, bo tropi je od lat po całym świecie, tutaj chce znaleźć swojego tłustosza alpejskiego, i to jest bardzo proste, konkretne, więc albo mu się uda, albo nie, a mnie nic udać się nie może, bo nawet nie wiem, co by miało. Niczego przecież nie próbuję, bo nie interesuje mnie żaden wyczyn, po prostu chcę tu być, gdy mnie tu nie ma, i nie chcę, gdy jestem.
I właśnie jestem już trochę zły na te wszystkie lodowce, na arktyczne rybitwy, które obsrały mi czapkę, na ostre granie gór i na ptasie kolonie na ich zboczach, jestem zły na siwe morze i siwy deszcz z mgły, na zimno i ciepło, na morsa i na niedźwiedzia, co go nigdy nie ma, i na samego siebie, że ciągle tu wracam, a teraz jeszcze zarażam tą głupią chorobą mojego syna, bogowie lodowców tylko wiedzą po co.
Z drugiej strony, jednak, przypominam sobie stare, niezbyt mądre powiedzenie, że na coś trzeba umrzeć. Umrzeć jak umrzeć, nie wiem, kiedy się umiera, to nie ma już specjalnego znaczenia na co. Ale jednak na pewno na coś trzeba żyć.
Tłukłem się dwa dni, a obok dentysta chce wracać, bo nie wie, co dziś będzie na kolację