Rosja chce więcej wojny: twardej i totalnej
Wojna w Ukrainie znalazła się w punkcie zwrotnym. Ale to nie musi być ten zwrot, na jaki liczymy. W Moskwie krzyczą, że na sukcesy armii Ukrainy trzeba odpowiedzieć po prostu totalną, bezlitosną rozprawą z Ukraińcami.
W ostatnich dniach – równolegle z doniesieniami o skutecznej ukraińskiej kontrofensywie – sporo się na świecie mówi o „buncie deputowanych”, czyli apelu radnych z Moskwy i Petersburga wzywających Putina, by abdykował.
Gest 24 deputowanych do dzielnicowych rad dwóch największych miast Rosji jest rzeczywiście szlachetny i bardzo śmiały. Ale znaczenie ma tylko symboliczne. Podpisani pod apelami nie są ani posłami do parlamentu, ani nie zasiadają w Dumie Moskwy czy petersburskim Zgromadzeniu Ustawodawczym. Takich jak oni Federacja Rosyjska ma 77,5 tys., siłą rzeczy wśród nich są jeszcze ludzie o otwartych umysłach i poglądach opozycyjnych.
Głos deputowanych ma znaczenie symboliczne, lecz jest cichy i słaby. Teraz zresztą Putin może ich spokojnie posadzić na lata za „dyskredytację” armii.
Natomiast naprawdę liczyć się musi z innymi krytykami – liczniejszymi, głośniejszymi i dzięki poparciu społeczeństwa oraz mocnych protektorów – nietykalnymi.
Zalicza się do nich chociażby Aleksandr Dugin, który jeszcze w 2014 r. krzyczał, że Ukraińców trzeba „zabijać, zabijać i zabijać”. Tacy jak on nie od wczoraj krytykują Putina i jego generałów za brak zdecydowania, „miękkość” wobec wroga.
Od soboty propaganda kremlowska nie ukrywa przed Rosjanami, że wróg idzie do przodu, a „co najmniej druga armia na świecie” dostaje na froncie srogie baty.
W poniedziałek wieczorem specjalista od planowania operacji frontowych płk Michaił Chodarionok w programie „60 minut” w kremlowskiej telewizji Rossija 1 potwierdził, że rejterada w Donbasie wciąż trwa, a by zatrzymać ofensywę ukraińską, armia Rosji musi dopiero gdzieś na swych głębokich tyłach zbudować linię obrony i na nowo zgromadzić tam wszystko, co jest niezbędne do skutecznego prowadzenia walk.
Narracja propagandy raptem się zmieniła. Do tej pory telewizja i kremlowscy eksperci mówili, że Rosja atakuje w Ukrainie wyłącznie „cele wojskowe”, a jeśli pociski trafiły w szkołę, szpital czy blok mieszkalny, tłumaczyli, że tam stacjonowali „neonaziści”.
Teraz z oburzeniem pytają, dlaczego we wrogim kraju wciąż działają kolej, system energetyczny, wodociągi, istnieją mosty, wciąż nienaruszona stoi dzielnica rządowa w Kijowie. Wzywają, by dowódcy „zdjęli wreszcie jedwabne rękawiczki” i zapomnieli o „humanitarnych sposobach prowadzenia wojny”.
Olga Skabiejewa, prowadząca „60 minut”, gdy jej poniedziałkowi goście przez trzy godziny żądali wszczęcia wojny totalnej, bezlitosnego niszczenia „krytycznej infrastruktury” i „żywej siły” przeciwnika, podsumowała swój program krzykiem: „Rosja domaga się twardej, surowej wojny!”.
Putin, bez względu na to, jak wielkie wrażenie zrobiłoby na nim załamanie się frontu ukraińskiego, nie pójdzie na kompromis, bo to oznaczałoby jego koniec. Zapewne pod naciskiem wcale nie jakichś liberałów czy niezadowolonych oligarchów, lecz właśnie jastrzębi zmieni starych ministra obrony Siergieja Szojgu i szefa Sztabu Generalnego Walerija Gierasimowa (obaj mają po 67 lat) na młodszych generałów – np. tych, którzy koronkowo przeprowadzili aneksję Krymu. I z nadzieją będzie czekał na zimę.
A zimą, jak kalkulują w Moskwie, zniszczona nalotami, marznąca, zdezorganizowana Ukraina będzie już znacznie słabsza. Bomb burzących i bombowców Rosja ma bardzo wiele, jest wciąż w stanie zmienić Kijów czy Sumy w Drezno z lutego 1945 r., a na takie okrucieństwo walczącego o wszystko Putina stać.
Kreml liczy też bardzo na bunt społeczeństw Zachodu, które pozbawione rosyjskiego gazu mają zmusić zimą swoje rządy do zaprzestania udzielania pomocy władzom w Kijowie. Wojna – wbrew panującemu w Polsce optymizmowi – się nie kończy. Ona się zaostrza.
Putin, bez względu na to, jak wielkie wrażenie zrobiłoby na nim załamanie się frontu ukraińskiego, nie pójdzie na kompromis, bo to oznaczałoby jego koniec