Kapitan Kurek
Istnieje prawdopodobieństwo, że najlepsze mecze polscy siatkarze, wicemistrzowie świata, rozgrywali akurat wtedy, gdy nikt na nich nie patrzył, bo wokół boiska nie siedział żaden kibic.
W finałową noc z niedzieli na poniedziałek, kilkadziesiąt minut po przegranym z Włochami 1:3 meczu o złoto mundialu, trener Nikola Grbić przytomnie zauważył, że Polacy jako jedyna reprezentacja zdobyli medal na obu imprezach bieżącego sezonu – w Lidze Narodów (brąz) oraz na mistrzostwach świata (srebro). Nie wyglądał jednak na roentuzjazmowanego ani nawet na zadowolonego. Czuł się pokonany i rzucił tylko, że musi upłynąć trochę czasu, zanim on i siatkarze docenią swój wynik. – Zobaczycie na zdjęciach, jak niewyraźne miny mieli zawodnicy stojący na podium – dodał.
Kilkanaście godzin nie wystarczyło, żeby serbski selekcjoner zreinterpretował zdobycie wicemistrzowskiego tytułu. – Jestem zdewastowany. Niczego nie żałuję, nie zrobiliśmy w ostatnich miesiącach niczego, co dzisiaj zrobiłbym inaczej, nie o to chodzi. Po prostu mam wrażenie, że zostałem znokautowany – mówił Grbić następnego ranka.
– Cieszymy się ze srebra, ale pełnej satysfakcji nie ma. Jest niedosyt. I nie da się znaleźć pocieszenia, że Włosi zagrali genialnie, to nigdy nie działa – wtórował mu Bartosz Kurek. – Ale to dobrze, że widzę na twarzach smutek, bo drużyna mocna, lecz niespełniona staje się najbardziej niebezpieczna. I my taką będziemy w następnych sezonach, aż do igrzysk w Paryżu. Zawsze w takich momentach przypominam, że żyjemy w czasach luksusu. Gdy mój tata grał w siatkówkę [też na poziomie reprezentacyjnym, w latach 90.], hale były puste, kadra tkwiła na peryferiach poważnej rywalizacji, srebro na jakimkolwiek turnieju byłoby spełnieniem marzeń. A my czujemy niedosyt. Trzeba nauczyć się to doceniać.
Szanuj trenera, Kurek
34-letni kapitan reprezentacji ma nadzwyczajne kompetencje, żeby opowiadać o kierunku, w jakim ewoluuje kadra narodowa, bo w jej barwach zbija jak opętany w trakcie już trzech dekad XXI wieku. Na podbój hal wyruszył w 2009 roku, gdy nasi siatkarze zdobyli pierwsze w bieżącym stuleciu złoto czegokolwiek – w okaleczonym składzie zatriumfowali na mistrzostwach Europy, to była olbrzymia sensacja – a on został odkryciem turnieju, pierwszy raz w życiu udzielał wywiadów po angielsku.
To jednak zawodnik po ostrych przejściach. Zanim dochrapał się kapitańskiej opaski, został banitą – tuż przed mundialem w 2014 roku Stéphane Antiga usunął go z kadry, zarzucając mu (to wersja nieoficjalna, trener nigdy nie podał szczegółów) niesubordynację, brak szacunku dla trenera i grupy. I Kurek oglądał w telewizji, jak Polacy, którzy tym samym stracili najjaśniejszą gwiazdę, biorą złoto.
Cztery lata później w pełni się zrehabilitował. Drużyna obroniła tytuł, on został bohaterem numer jeden imprezy, kilka miesięcy później wygrał plebiscyt na polskiego sportowca roku – otrzymał to wyróżnienie jako jedyny siatkarz w historii. W ostatniej dekadzie bardzo się zmienił. Ożenił się (z Anną Grejman, również reprezentacyjną siatkarką), zwiedził wiele krajów (występował już w klubach rosyjskim, włoskich, tureckim i japońskim), spoważniał. Dojrzał, czego przejawy można dostrzec na każdym kroku. Zarówno w kontaktach z dziennikarzami (kiedyś rozmawiał niechętnie i burkliwie, dzisiaj odpowiada na pytania cierpliwie i po długim namyśle), jak i na boisku, na którym jako weteran opiekuje się każdym zawodnikiem, dba o jedność, skupienie się na grze w momentach kryzysowych. Znać, że czuje się odpowiedzialny, chętnie mówi o swoich emocjach i stara się odczytywać cudze. Sam zagląda do mediów społecznościowych dopiero po turnieju, bo „chce grać z czystą głową”, ale wie, jak agresywne komentarze wpływają na innych, daje wsparcie.
Słowem, z zawodnika, który grupę dezintegrował, przeobraził się w zawodnika wybitnie drużynotwórczego.
Gang Łysego
O kapitańskich obowiązkach nie zapomina nawet w chwilach, w których wszyscy tracą kontrolę nad sobą. Gdy w ćwierćfinale mundialu Polacy przyłożyli ostatnim, zwycięskim punktem USA, Kurek doskoczył do bohatera wieczoru Aleksandra Śliwki, objął go, obrócił i zaczął energicznie wskazywać publiczności nazwisko na koszulce. Żądał od tłumu złożenia hołdu młodszemu koledze, którego pozycję w podstawowym składzie kwestionowano i który z tego powodu dźwigał olbrzymią presję.
– Byłem wtedy w ekstazie, nawet nie zarejestrowałem tej sytuacji. Dopiero na wrzuconym do internetu filmie zobaczyłem jego gest. Co mogę powiedzieć? To nie tylko fantastyczny kapitan, to fantastyczny człowiek. Dba o nas wszystkich, mógłbym bez końca wymieniać jego zalety – opowiadał Śliwka po zwycięskim półfinale z Brazylią, w którym znów wypadł rewelacyjnie.
Identycznie wypowiadają się, nawet niesprowokowani pytaniami, pozostali kadrowicze. Nazywają Kurka „troskliwym tatą”, „starszym bratem” albo „najfajniejszym kumplem”, w sieci krąży hasztag #GangŁysego, który nie pozostawia wątpliwości, kto rządzi szatnią – powstał na igrzyskach w Tokio i kapitan reprezentacji wielokrotnie protestował przeciw przypisywaniu mu nadmiernego wpływu na grupę, ale nazajutrz po niedzielnym finale MŚ ostatecznie się poddał. – Niech już sobie będzie ten hasztag, bo widzę, że nie mam szans. Im bardziej z nim walczę, tym staje się popularniejszy. Nie wygram, zresztą wiem, że naszej drużynie, pełnej inteligentnych i sympatycznych chłopaków, łatwo kibicować. Można powiedzieć, że pierwszy sezon serialu w reżyserii Nikoli Grbicia był hitem. W następnym trzeba tylko jeszcze podnieść poziom – oznajmił.
Przed mistrzostwami Kurek twierdził, że jest energetycznym wampirem, kradnie witalność, którą emanują na boisku młodsi. „Przeglądowi Sportowemu” mówił, że ujmują mu lat, dzięki ich żywiołowości nie potrzebuje kroplówek, zastrzyków ani tabletek, by przezwyciężać skutki wejścia w wiek dla sportowca zaawansowany. Z trybun wygląda to inaczej – kapitan wygląda raczej na pierwszego, który reaguje, gdy dostrzeże najdrobniejsze sygnały rozprężenia lub zniechęcenia po nieudanych akcjach. Zawsze zachowuje czujność, a całokształt jego reprezentacyjnych dokonań nakazuje umieszczać go powoli pomiędzy największymi gigantami polskiej siatkówki, włączając legendy z czasów Huberta Wagnera.*
12 medali, wszystkie kolory
Wyjąwszy mundial z 2014 roku – dla niego feralny, to wtedy został wygnany z kadry – Kurek przyłożył rękę do niezliczonych sukcesów Polaków, w tym wszystkich pozostałych złotych medali wykutych w bieżącym stuleciu. I to przyłożył w stopniu zasadniczym.
Został obwołany największym odkryciem złotego Euro 2009. I najwartościowszym graczem (MVP) złotej Ligi Światowej 2012. I najwartościowszym graczem złotego mundialu 2018. Gdyby powtórzył to ostatnie osiągnięcie w tym roku – niestety, w finale wypadł słabiej, trener Grbić dwukrotnie odsyłał go do rezerwy – spotężniałby na jedynego w dziejach światowej siatkówki, którego uhonorowano nagrodą dla głównego bohatera imprezy na dwóch edycjach MŚ. Zabrakło niewiele, teraz Kurek również wylądował w turniejowej drużynie gwiazd – przyjął statuetkę dla najlepszego atakującego.
A gdy ją odebrał, pokazał klasę. Zaczął zamaszyście gestykulować w stronę Yuriego Romano, grającego na tej samej pozycji w reprezentacji Włoch – sygnalizował, że na wyróżnienie zasługuje on, nowy mistrz świata. Nasz siatkarz był pod wrażeniem, wszyscy Polacy byli. Rywale wzbili się na poziom gry niebotyczny – kontrolowali sytuację totalnie, obejmując całe boisko perfekcyjną organizacją obrony w polu, a także wykazując się nieludzką cierpliwością w metodycznym rozbijaniu wrogiego bloku.
Romano bryluje w swojej reprezentacji dopiero drugi sezon, Kurek przyćmiewa wszystkich kolegów jako nałogowy multimedalista – w niedzielny wieczór na jego szyi zawisł 12. krążek zdobyty na międzynarodowym turnieju. On stale dorzuca powodów, by przestać się krygować i zacząć umieszczać go wśród kandydatów na polskiego siatkarza wszech czasów, nawet pomimo braku olimpijskiego medalu. Epoki rozdzielone dekadami porównywać trudno, ale przecież nie chodzi tutaj o burzenie starych pomników, tylko o stawianie nowych.
Unikatowy atut Grbicia
Kurek trochę się zżyma, gdy przekierowuje się uwagę z drużyny na jednostki. Uporczywie powtarza o zasługach całej reprezentacji – bardzo szeroko pojętej, obejmującej także tych członków najszerszej, 25-osobowej kadry, którzy nie zmieścili się w czternastce powołanej na mundial. Kokieteria? Rytualne w sporcie docenienie detali spoza pierwszego planu, bez których sukces byłby niemożliwy? Niekoniecznie, kapitan może mówić bardzo szczerze. W trakcie trwania turnieju Bartosz Kwolek, jeden z rzadko pojawiających się na boisku rezerwowych, opowiadał, że choć zawodnicy drugiej szóstki nazwali się „fusami” (zresztą wzorem piłkarskiej kadry z czasów Adama Nawałki) i akceptują swoją rolę, to w treningowych sparingach z podstawowym składem wynik nigdy nie jest przesądzony. Raz zwyciężają ci, raz tamci.
To może być atut reprezentacji nie do przecenienia. Niedostępne dla konkurencji bogactwo zasobów ludzkich sprawia, że nie osłabiają jej kontuzje, ale również pozwala trenować na szczytowym, niedostępnym dla przeciwników poziomie. Niewykluczone, że swoje najlepsze mecze wicemistrzowie świata rozgrywają akurat wtedy, gdy nikt na nich nie patrzy, gdy wokół boiska nie siedzi żaden kibic – na pewno toczą wtedy boje bardziej wymagające niż mundialowe mecze z Bułgarią, Meksykiem czy Tunezją.
A jeśli tak, to mamy wyjaśnienie niezwykłej stabilności Polaków, którzy nigdy nie osuwają się z poziomu przyzwoitości, od wielu lat nie ponieśli porażki z kimś spoza globalnej czołówki, na podium wskakują z największą regularnością. Pozostaje tylko wreszcie przekuć to na sukces olimpijski. Nadzieję daje konstatacja, że Grbicia spośród wszystkich zagranicznych trenerów naszej reprezentacji – zatrudnialiśmy ich już siedmiu – wyróżnia to, że zdobył już olimpijskie złoto. Jako zawodnik, reprezentant Jugosławii. To jedyny w kawalkadzie naszych cudzoziemskich selekcjonerów, który w dniu przyjmowania posady wiedział, jak się wygrywa igrzyska.
Wyjąwszy mundial z 2014 roku, Kurek przyłożył rękę do niezliczonych sukcesów Polaków, w tym wszystkich pozostałych złotych medali wykutych w bieżącym stuleciu