Polski piłkarz jako stwór z innej planety
A jeśli zbliżamy się do granicy, poza którą kibic przestaje wodzić za piłkarzem maślanymi oczami, wyrasta z roli fana klęczącego przed idolem?
Zadałem sobie powyższe pytanie, usłyszawszy o rozterkach szefów Biedronki. To było jedno z zaskakujących następstw mundialowej zadymy wokół premii obiecanej przez premiera Mateusza Morawieckiego – kierownictwo Jerónimo Martins, właściciela sieci sklepów oplatającej całą Polskę, miało się zastanawiać, czy warto przedłużać umowę sponsorską z PZPN i reprezentacją kraju, której zawodnicy coraz bardziej odklejają się od rzeczywistości. To multimilionerzy przebywający w innym wymiarze, z przeciętnym bywalcem stadionów nie łączy ich już nic.
Gigantyczne pieniądze krążą w futbolowym show-biznesie od zawsze, jednak beneficjenci tłustych pensji mówią o nich zazwyczaj naokoło – żadnemu nie przeciśnie się przez gardło, że klub X dał mu więcej niż Y, nie, konkret zastępuje rozmyta fraza o „zaproponowanych lepszych warunkach”, ewentualnie nie zastępuje go nic, przepytywany delikwent ględzi wyłącznie o spełnianiu sportowych marzeń. Media epatują wprawdzie astronomicznymi kwotami, ale to liczby abstrakcyjne, nie do ogarnięcia przez rozum zwykłego człowieka, któremu brakuje punktu odniesienia – nie ma ich do czego porównać, przełożyć na codzienne życie. Dziesiątki milionów, setki milionów, miliardy? Wszystko brzmi podobnie, można tylko zobojętnieć.
Ostatnio jednak wokół polskich piłkarzy konkretów przybyło, o finansach mówią oni i mówi się za nich, i to w niewygodnych dla zainteresowanych kontekstach. Gdy po mundialu wybrzmiała plotka o rodzinach reprezentantów Polski, które podobno byczyły się w katarskim słońcu za fundusze PZPN, Kamil Glik zgodził się ujawnić w internetowym show Kanału Sportowego, że sam zapłacił za pobyt bliskich w Dausze. Podał nawet kwotę – 250 tys. zł. Można rzec, że sforsował mentalną barierę nakazującą piłkarzom w pewnych sprawach milczeć, bo bez skrępowania wyznał, iż na kilka dni spędzone przez dzieci, żonę, mamę i teściową w ciepłych krajach wydał tyle, na ile przeciętny Polak musi harować trzy lata z okładem. Tę nieostrożność popełnił piłkarz z zasłużoną reputacją normalsa, sportowca odpornego na gwiazdorskie skłonności do popisywania się luksusem.
Wcześniej na ryzykowne deklaracje zdobył się inny lider reprezentacji Grzegorz Krychowiak, który tłumaczył się z decyzji drużyny, by przyjąć obiecywaną przez premiera nagrodę za wyjście z mundialowej grupy. Wyrwało mu się – inaczej nie sposób tego określić – że piłkarze zamierzali część pieniędzy oddać na cele charytatywne, by „uratować się od niezręcznej sytuacji”, a następnie wyraził żal, że „premii nie ma, bo kilka milionów poszłoby na szczytny cel, a tak nie pójdzie nic”. Wyrzucił z siebie całą lawinę nieszczęsnych sformułowań, które w odczuciu wielu odbiorców mogły zrodzić się tylko w głowie paniska zajadającego kawior chochlami.
Aż wreszcie Juventusem i w ogóle włoskim futbolem wstrząsnęła wielowątkowa afera, która na wszystkich poziomach dotyczy finansowych matactw, a tych mieli się dopuszczać nie tylko turyńscy działacze, lecz również piłkarze. Podczas pandemicznego kryzysu pozowali na dobroczyńców rezygnujących dla dobra klubu z czterech pensji, tymczasem zrezygnowali z jednej – pozostałe otrzymali pod stołem, dzięki czemu obie strony, pracodawca i pracownicy, nie zapłaciły wszystkich należnych podatków. I jeśli wierzyć doniesieniom włoskiej oraz niemieckiej prasy, byli całkowicie świadomi fałszerstwa. Ich kapitan Giorgio Chiellini wyjaśniał plan na grupowym WhatsAppie, ostrzegając, by trzymali języki za zębami – tak przynajmniej na przesłuchaniach mieli zeznać Mattia De Sciglio oraz Matthijs De Ligt, dzisiaj reprezentujący już Bayern Monachium.
Innymi słowy, turyńscy zawodnicy – wśród nich Wojciech Szczęsny, kolejny gwiazdor reprezentacji – nie dość, że przystali na przekręt, to jeszcze sprzedali nieuczciwość opinii publicznej jako szlachetny gest.*
Nie wiadomo, jak potoczy się włoski skandal, na razie wygląda na bardzo rozwojowy i zdolny uderzyć w znacznie więcej osób niż zdyskwalifikowani już przez krajową federację piłkarską szefowie Juventusu. W każdym razie można go poniekąd potraktować jako kolejny epizod serialu, który przedstawia czołowych polskich piłkarzy jako ludzi mieszkających na innej planecie, w galaktyce umoczonej w niewyobrażalny szmal – czasami nim epatujących, często żądających więcej i więcej, przekonanych, że pieniądze po prostu im się należały. I kibice to dostrzegają, okazują złość w mediach społecznościowych.
Czy się zbuntują? Przestaną spoglądać na boisko bezkrytycznie, z przeświadczeniem, że idole zasługują na aż tyle? Dystans dzielący kibica od oklaskiwanych piłkarzy stale rośnie i sprzyja alienacji, a sprzeciw niepewnych jutra mas – teraz jeszcze duszonych przez szalejącą wszędzie inflację – wobec chciwych, coraz bardziej horrendalnie bogatych elit to jedna z głównych społecznych narracji naszych czasów. Ludzie coraz częściej pytają, czy członek zarządu powinien zarabiać sto razy więcej od szeregowego pracownika, czy jednak wystarczy mu dziesięć razy więcej. Władcy świata to zresztą wiedzą i niekiedy reagują kuriozalnie – jak brytyjski premier Rishi Sunak, który obawiał się przyznać, że korzysta z prywatnej opieki medycznej, czyli do rzeczy dla tak zamożnego człowieka absolutnie oczywistej.
Fani sportu też coraz częściej stawiają idolom wymagania – wielu Niemców bojkotowało mundialowe transmisje ze względu na łamiących prawa człowieka katarskich gospodarzy, w kilku krajach poważnie debatowano o bojkocie mistrzostw, futbolowym celebrytom wytyka się latanie na zakupy trującymi planetę prywatnymi samolotami, Polaków oburzyło wyciąganie rąk po publiczne pieniądze przez Czesława Michniewicza i jego piłkarzy. Ewidentnie coś się dzieje. Tymczasem ilości rozsypywanych po stadionach pieniędzy stają się coraz bardziej porażające, bo nie decyduje już wyłącznie rachunek ekonomiczny – gwiazdor zarabia tyle, ile zarobi tworzone przez niego widowisko – lecz geopolityka, autokraci płacą za czyszczenie ich zakrwawionych wizerunków. Cristiano Ronaldo za ganianie za piłką w koszulce egzotycznego Al-Nassr przytula 200 mln euro rocznie, a Leo Messiemu za założenie stroju sąsiedniego Al-Hilal saudyjska monarchia proponuje 300 mln.
Argentyńczyk w rok otrzymywałby prawie tyle, ile Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy uzbierała przez trzy dekady istnienia.
Czy kibice się zbuntują? Przestaną spoglądać na boisko bezkrytycznie, z przeświadczeniem, że idole zasługują na aż tyle?