Żołnierz ginie, winnych brak
Prokuratura już sześć i pół roku wyjaśnia okoliczności śmierci kapitana Jacka „Gienka” Motyczki, żołnierza GROM-u, który zginął na Westerplatte w trakcie pokazu dla króla Jordanii
Magdalena Motyczko lata przeciągającego się śledztwa liczy wiekiem córki. Dziewczynka urodziła się 11 dni po tragedii z 28 sierpnia 2016 roku, kiedy zginął jej tata, kapitan Jacek Motyczko z Jednostki Wojskowej 2305 „Grom”. Od tamtego czasu młoda mama wraz z córką kilkukrotnie dostawały podarunki od jordańskiego króla Abdullaha II, który obserwował zorganizowany dla siebie pokaz przy nabrzeżu na Westerplatte. Był obecny przy tym, jak Jacek podczepiony do liny śmigłowca dostaje się między burtę okrętu ćwiczebnego a nabrzeże. Zginął przyparty do ściany przez unoszący się na wodzie kadłub.
– Od państwa polskiego liczyłam tylko na rzetelnie poprowadzone śledztwo, na profesjonalizm. Ale teraz mam poczucie, że w tej sprawie prokuratura nie działa niezależnie. Do dziś nikt nie powiedział nawet „przepraszam”, a dla państwa moja sytuacja zdaje się tylko problemem – mówi nam kobieta.
Magdalena jeszcze do niedawna bała się wypowiadać w tej sprawie publicznie, bo sama służyła w Marynarce Wojennej. Z wojska zrezygnowała, ponieważ, jak mówi, jej „zaangażowanie w śledztwo mogłoby się odbić na jej służbie”.
Jak się dowiedziała „Wyborcza”, wydział wojskowy gdańskiej prokuratury okręgowej dąży do umorzenia sprawy śmierci Motyczki, choć utajnione raporty z wypadku wskazują na błędy oraz winnych.
– Jest nam bardzo przykro, ale nie ma takiej możliwości, żeby w tej sytuacji za wypadek odpowiadał tylko poszkodowany – słyszę od żołnierza wojsk specjalnych z 20-letnim doświadczeniem bojowym, mentora „Gienka” i specjalisty od technik wysokościowych.
Ćwiczenia, których miało nie być
Kapitan Jacek Motyczko, rocznik 1982, jako jeden z nielicznych w Polsce ukończył elitarny kurs szkolenia Navy Seals w Stanach Zjednoczonych. Brał udział w misjach w Afganistanie. W GROM-ie był zastępcą dowódcy sekcji w zespole bojowym. Ćwiczenie desantu na okręt z pokładu śmigłowca miało być rutynowym zadaniem, choć pokaz na Westerplatte nie był zaplanowany. Ćwiczenia zorganizowano dla jordańskiego króla, który przyjechał do Polski z nieoficjalną wizytą. W Gdańsku spotkał się wówczas z prezydentem Andrzejem Dudą (który nie był obecny na pokazie).
– Dostaliśmy informację o ćwiczeniach na ostatnią chwilę. Pamiętam, że ściągnięto nas specjalnie z innych zadań – wspomina kolejny były żołnierz GROM-u, który uczestniczył w ćwiczeniach.
Przebieg całego pokazu jest dobrze znany. W czasie jego trwania na drugim brzegu Martwej Wisły stał mieszkaniec, któremu udało się nagrać akcję telefonem. Zadaniem operatorów (tak fachowo określa się żołnierzy grup bojowych) był desant na dawny okręt ORP „Kopernik” z wody i powietrza. Na pokład żołnierze schodzili na linie ze śmigłowca Mi-17 z 7. Eskadry Działań Specjalnych w Powidzu.
Zadanie było podzielone na dwa etapy: desant i ewakuację. Pierwsza część przebiegła wzorcowo. Problemy zaczęły się, kiedy żołnierze chcieli opuścić „Kopernika”.
Nagranie z wypadku, sekunda po sekundzie, przeanalizowaliśmy z byłymi gromowcami, którzy wskazują na błędy.
„Na pokazie muszą być fajerwerki”
– To była sobota. Dobór operatorów był w dużej mierze przypadkowy, jeśli chodzi o wyszkolenie w technikach wysokościowych – mówi nam jeden z oficerów.
Kiedy śmigłowiec zrzucił linę na pokład, aby podjąć żołnierzy, był już w innym położeniu niż w trakcie desantu.
– Kiedy lina jest już na pokładzie statku, widać, że śmigłowiec nie znajduje się bezpośrednio nad nim, jest poza osią podebrania operatorów. Takie umiejscowienie śmigłowca powoduje, że lina pracuje jak wahadło. Ponadto śmigłowiec jest za wysoko, więc pilot stracił z oczu charakterystyczne punkty odniesienia, które miał widoczne w pierwszej fazie ćwiczenia, jego praca jest więc zaburzona – analizuje nasz rozmówca. – Obniżenie lotu spowodowałoby mniejsze wahania liny. W momencie podebrania żołnierzy zabrakło współdziałania między pilotem, technikiem i strzelcem pokładowym a operatorami. Technik i strzelec powinni mieć doświadczenie wysokościowe i lotnicze.
Jeden z gromowców podczepiony do bujającej się liny uderzył o barierki okrętu, zostaje ranny. Chwilę później szarpnięcie liną powoduje, że Jacek wpada między burtę a nabrzeże.
– W drugiej minucie nagrania widzimy najprawdopodobniej dowódcę szturmu, który nadbiega i jest zaskoczony sytuacją. Nie reaguje, tylko obserwuje. Wnioskuję, że łączność między nim, operatorami, strzelcem pokładowym a pilotami była albo ograniczona, albo w ogóle jej nie było. Wszystko za długo trwa. Operatorzy walczą na linie, a ze śmigłowcem nie dzieje się nic. Przez dwie minuty pozostaje w całkowitym zawisie. To coś niewyobrażalnego – spostrzega wojskowy.
Inny nasz rozmówca zwraca uwagę na pozycję strzelca w śmigłowcu, którego nogi wystają z kabiny.
– Lina jest wypuszczona z otworu w pokładzie, a strzelec siedzi do niej tyłem i obok. W takiej pozycji nie jest w stanie obserwować prawidłowego ułożenia liny, w ten sposób, aby dać odpowiedni sygnał pilotowi – mówi były gromowiec.
– Widać, że operatorzy działają zupełnie spontanicznie – ocenia oficer. – Ci, którzy są podpięci u dołu liny, dają sygnały, aby śmigłowiec obniżył lot. Tymczasem operator znajdujący się wyżej daje komendę, aby leciał do góry, choć sam nie jest podpięty. Komunikacja została całkowicie zatracona – mówi.
Wojskowi podkreślają też, że użycie śmigłowca w tych ćwiczeniach nie miało sensu z taktycznego punktu widzenia. Szturm mógł bowiem
odbyć się jednokierunkowo – z wody lub nabrzeża.
– Pokaz wymusił sposób realizacji zadania. A na pokazie muszą być fajerwerki – mówi dziś jeden z kolegów Jacka.
Reforma szkoleń
10 dni po wypadku w wojskach specjalnych następuje trzęsienie ziemi. Ówczesny minister obrony Antoni Macierewicz dymisjonuje generała Piotra Patalonga, szefa Inspektoratu Wojsk Specjalnych w Dowództwie Generalnym RSZ. Stanowisko traci też pułkownik Piotr Gąstał, dowódca GROM-u. Zmieniane są centralne procedury szkoleń dla techników i strzelców pokładowych związane z pracą na wysokości, z użyciem technik linowych, w szczególności z wykorzystaniem tzw. szybkiej liny, czyli desantu na obiekt z pokładu śmigłowca.
– Techniki linowe zawsze były trenowane, ale nigdy w tak zaawansowanej i ujednoliconej formie jak po wypadku – słyszę od gromowców.
Do szkoleń zaczęto też wykorzystywać różne typy śmigłowców (Sokół, Mi-8, Mi-17). Ministerstwo decyduje się też na zakup nowych śmigłowców dla wojsk specjalnych, black hawków.
Niezależnie od prokuratorskiego śledztwa sporządzony zostaje raport Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Dokument jest tajny, ale wiemy, że zawiera szczegółową analizę popełnionych w trakcie ćwiczenia błędów oraz zalecenia do wdrożenia w szkoleniach w armii.
– Uważam, że powinny zostać wyciągnięte nie tylko konsekwencje proceduralne, ale także osobowe. Jednak to zaszkodziłoby wizerunkowi jednostki uznawanej za nieskazitelną. Państwowa komisja w raportach tak formułuje wnioski, że później każdy wie, do kogo dany błąd jest przypisany – mówi nasz rozmówca.
– Sprawa miała być prowadzona po cichu, bo łączy politykę z kwestiami wojskowymi i międzynarodowymi – podsumowuje Magdalena Motyczko.
Po wypadku nowym dowódcą GROM-u został pułkownik Robert Kopacki. Krótko po objęciu funkcji udzielił wywiadu do wojskowego czasopisma „Polska Zbrojna”, w którym został zapytany o zaniedbania w trakcie pechowego szkolenia.
„Analizowaliśmy ten wypadek w jednostce i według nas doszło do zbiegu wielu nieszczęśliwych zdarzeń. (...). Nie posunąłbym się do oskarżania kogokolwiek. Miejmy na uwadze to, że nasze działania bojowe, ale też szkolenia, wiążą się z dużym ryzykiem” – mówił pułkownik Kopacki.
Niezależnie od prokuratorskiego śledztwa sporządzony został raport Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Dokument jest tajny, ale wiemy, że zawiera szczegółową analizę popełnionych w trakcie ćwiczenia błędów
Prokuratura milczy
Wydział wojskowy gdańskiej prokuratury formalnie wciąż prowadzi śledztwo. W listopadzie 2020 r. wydano decyzję o jego umorzeniu, ale na skutek zażalenia złożonego przez pełnomocnika Magdaleny Motyczko sąd nakazał dalej prowadzić sprawę.
Wysłaliśmy do prokuratury kilkanaście szczegółowych pytań. Dotyczyły m.in. tego, czy wnioski z raportu PKBWL są tożsame z ustaleniami prokuratury, czy załoga śmigłowca miała odpowiednie szkolenie z linowych technik wysokościowych, czy komunikacja między uczestnikami pokazu a dowódcami przebiegała prawidłowo, czy stwierdzono zaniechania bądź zaniedbania w sposobie organizacji pokazu. Na żadne z pytań nie dostaliśmy odpowiedzi.
„Z uwagi na to, że orzeczenie o umorzeniu nie jest prawomocne, nadal zachodzą przesłanki, które uzasadniają uznanie, iż udzielenie odpowiedzi na zadane pytania naruszyłoby dobro postępowania przygotowawczego” – przekazała prokurator Grażyna Wawryniuk, rzeczniczka prasowa Prokuratury Okręgowej w Gdańsku.