Ronde van Vlaanderen
Kolarska droga krzyżowa
Nie oglądacie kolarstwa, bo 200 kilometrów jadą, jadą i nic się nie dzieje, dopiero przed metą albo na podjeździe (ale też przez chwilę, gdy ktoś ucieka, bo potem znowu jadą, jadą, tylko że pod górkę) zaczyna się widowisko? No to obejrzyjcie ten wyścig, a przeżyjecie nawrócenie. „Dookoła Flandrii” – to brzmi jak jedna z wielu lokalnych – i przez to egzotycznych – belgijsko-holenderskich imprez napędzanych lokalnym patriotyzmem i piwem. Ale to wyścig ważniejszy niż te, które potrafi wymienić nawet laik, jak Paryż-Roubaix. Przez sto lat u zawodników dorobił się miana czyśćca lub drogi krzyżowej. Kilometrowy podjazd o kilkunastoprocentowym nachyleniu nie brzmi nie tak strasznie – ale powtórzone kilkanaście razy, takie ścianki wysysają siły bardziej, niż jedna porządna wspinaczka na wielką alpejską górę. A do tego wąziutkie drogi, liczne ciasne, śliskie zakręty, kilometry pamiętającego fin de siècle bruku (też na podjazdach – poślizgniesz się w deszczu i już nie ruszysz), i tak przez 270 kilometrów.
Ronde van Vlaanderen to korzenie, romantyzm i dusza kolarstwa. We Flandrii znika na chwilę przekleństwo ostatnich lat, czyli specjalizacja – najsłynniejsi górale, sprinterzy, czasowcy, którzy potrafią nie dokończyć samego Tour de France (wygrałem pasujący mi etap czy dwa, cel osiągnięty, po co się dalej honorowo męczyć) – tu jadą „w trupa”. Jak sto i pięćdziesiąt lat temu, i jak my kiedyś na podwórkach, i jak dziś dzieciaki na ścieżkach rowerowych i w parkach – po prostu ścigają się na rowerach, kto pierwszy, ten lepszy.
●