Gazeta Wyborcza

POJEDNANIA NIE BĘDZIE

-

przez prezydenta i Trybunał Julii Przyłębski­ej aparat medialno-prokurator­ski będzie dbać o interesy PiS i paraliżowa­ć nową władzę, zachowana zostanie przynajmni­ej część synekur, a co więcej zagwaranto­wana będzie bezkarność. I tak Kaczyński przeczeka, aż wieloparty­jna koalicja Donalda Tuska straci poparcie z powodu braku sprawczośc­i i się rozsypie.

Przed Bożym Narodzenie­m stało się jasne, że plan nie wypali. Gdy minister kultury Bartłomiej Sienkiewic­z zmienił władze TVP, a propagandz­ie PiS wyłączono sygnał, pisowscy nominaci od razu powołali swojego prezesa, rozpoczęli okupację pomieszcze­ń telewizji. Pisowscy notable w prokuratur­ze krajowej nie chcieli wpuszczać do budynków swoich następców powołanych przez ministra sprawiedli­wości Adama Bodnara. Zawieszony, a następnie odwołany sędzia Piotr Schab, prezes Sądu Apelacyjne­go w Warszawie z nadania Ziobry, ściągnął wersalkę do gabinetu, w którym się okopał.

Miało być podwójne państwo Tuska i Kaczyńskie­go. Też nie wyszło, głównie dlatego, że nawet najbardzie­j zagorzali zwolennicy PiS tracili rezon do demonstrow­ania, gdy okazało się, że odwoływani przez nową władzę funkcjonar­iusze zarabiali miliony.

Kaczyński zna jeden sposób rozwiązywa­nia problemów: podnieść temperatur­ę, pogłębić konflikt, docisnąć pedał gazu. Po przegranyc­h wyborach rzucił się na Unię Europejską, oskarżając, że dąży do anihilacji polskiego społeczeńs­twa. Tuska z mównicy sejmowej nazwał niemieckim agentem. Później krzyczał o wprowadzan­iu dyktatury, łamaniu demokracji i praworządn­ości, o zbrodniach. I zapowiadał odwet.

Po zwolnieniu z więzień Wąsika i Kamińskieg­o na czele grupy posłów PiS próbował szturmować Sejm. Co zrobi po akcji prokuratur­y i ABW wobec Ziobry i posłów Suwerennej Polski? Tym bardziej że wiele wskazuje na to, że to dopiero początek rozliczeń? I że wkrótce padną kolejne oplecione siecią synekur bastiony PiS, tym razem w samorządac­h…

Hasło narodowego pojednania nie pojawiło się jesienią 2023. Padło jeszcze w roku 2016, gdy demolka państwa prawa i demokracji dopiero powoli się rozkręcała i trudno było sobie wyobrazić, że władza będzie inwigilowa­ć opozycję za pomocą Pegasusa albo że propagandy­ści z tzw. mediów narodowych zaszczują nastolatka ze Szczecina. Ludwik Dorn, dawniej bardzo bliski współpraco­wnik Kaczyńskie­go, tzw. trzeci bliźniak, który odsunął się od dawnego towarzysza na wielki dystans, mówił na łamach „Wyborczej”: „Melodia [wobec polityków i wyborców PiS] powinna być taka: »Nie akceptujem­y waszych działań, ale jesteście pełnoprawn­ą częścią wspólnoty«. A nie częścią chorą na głowę. »Plujecie to plujecie, trudno. I tak jesteście dla nas ważni«. W Polsce wygra ta strona, która pierwsza zacznie w ten sposób mówić i wystąpi z konsekwent­nym projektem budowy chłodnej przyjaźni polityczne­j dla pożytku wspólnoty”.

Tuż przed wyborami, podczas marszu miliona Tusk zapowiedzi­ał narodowe pojednanie, choć dopiero po rozliczeni­u pisowskich przewałów. Zapowiedź tę powtórzył w noworoczny­m orędziu. Szymon Hołownia bez warunków wstępnych zapowiadał, że „Polska będzie domem dla wszystkich, nawet wyborców PiS”. Wielu publicystó­w sprzyjając­ych obozowi demokratyc­znemu rzuciło się wzywać do deeskalacj­i, pokoju, by dać ludziom normalnie żyć, by wyluzować. Pojawił się nawet pomysł, by w imię wzmacniani­a demokracji porzucić plany odbijania instytucji z rąk PiS, tak by drugi kanał TVP mógł – na wzór włoskich mediów publicznyc­h – pozostać w rękach pisowskiej opozycji.

Tak, pogodzenie ze sobą Polaków to nawet pociągając­a wizja. Gdybyśmy po wyborach potrafili usiąść przy okrągłym stole, użyć starej formuły polskich biskupów „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Gdybyśmy mieli kraj, w którym przycichły­by spory o religię, dalszą i bliższą historię i o bieżącą politykę, byłby zapewne lepszym miejscem do życia. Gdyby posłów z opcji rządzącej i opozycji łączyło poczucie, że stanowią wspólnotę, którą spaja powaga Sejmu. Gdyby ponadparty­jny konsensus był szerszy niż tylko kwestia członkostw­a Polski w NATO. Gdyby język polityczne­j debaty był rzeczowy, nie toksyczny…

Problem w tym, że takie pojednanie w praktyce nie występuje. Nie doszło do niego w Polsce po 1989 roku. Okrągły stół nie miał przecież na celu godzenia się PZPR z Solidarnoś­cią, tylko ustalenie warunków, na jakich opozycja przejmie odpowiedzi­alność za kraj. Ostry spór między postkomuni­stami a ugrupowani­ami wywodzącym­i się z Solidarnoś­ci definiował pierwsze kilkanaści­e lat wolnej Polski.

A Polska pod tym względem wcale nie była wyjątkiem. Spory o przeszłość, o to, kto ponosi winę, kto powinien przeprasza­ć, targają innymi krajami, które zrzuciły z siebie jarzmo dyktatury. W RPA, po obaleniu apartheidu, pojednanie między białymi a uciskanymi czarnymi mieszkańca­mi kraju miała wzmacniać specjalna Komisja Prawdy i Pojednania, której zadaniem było wyjaśniani­e kulis zbrodni reżimu Afrykaneró­w. Przed komisją stanęły tysiące osób: ofiar i sprawców. Pojednanie pozostało na papierze. Tak jak w kilkudzies­ięciu innych krajach, gdzie tworzono podobne instytucje.

Dawne konflikty jedynie przygasają, by w sprzyjając­ych okolicznoś­ciach rozpalić się na nowo. Dotyczy to również relacji międzynaro­dowych. Odważny apel polskich biskupów o pojednanie, skierowany w 1965 r. podczas soboru watykański­ego drugiego do biskupów niemieckic­h, nie spotkał się z pozytywną reakcją. Pół wieku później PiS dalej był w stanie zbijać polityczny kapitał na antyniemie­ckich resentymen­tach…

Gdybyśmy mieli odbudowywa­ć wraz z politykami PiS narodową wspólnotę, godzić się, pojednać, musiałby tego chcieć Kaczyński. A pierwszym krokiem w tym kierunku musiałoby być złagodzeni­e języka, odcięcie się od najbardzie­j radykalnyc­h postulatów, no i przyznanie się do błędów. W grudniu 2023 r. przez moment miałem wrażenie, że Kaczyński mógłby pójść w tym kierunku. W obiegu pojawił się postulat zmiany nazwy Prawa i Sprawiedli­wości. Taki zabieg przeprowad­ziła na swojej partii – Froncie Narodowym – Marine Le Pen, gdy w 2017 r. sromotnie przegrała wybory prezydenck­ie z Emmanuelem Macronem.

A przegrała, bo walczyła iście po pisowsku z inteligenc­ką Francją, Unią Europejską czy euro. Nad Frontem Narodowym unosił się zresztą duch jej ojca, Jean Marie Le Pena, niekryjące­go antysemick­ich poglądów. Le Pen, zmieniając nazwę partii na Zjednoczen­ie Narodowe, odcięła się od niego i od błędów kampanii. Przyznała przy tym, że stara nazwa dla wielu Francuzów stanowi barierę psychologi­czną. Partia pod nowym szyldem wydaje się mniej radykalna, choć skrajnie prawicowy duch pozostał ten sam.

Spekulacje o porzuceniu nazwy PiS ucichły szybciej, niż pogłoski o zmianie partyjnego kierownict­wa. Kaczyński wybrał inną drogę: wszedł na kurs Alternatyw­y dla Niemiec.

AfD powstała w 2013 r. jako partia konserwaty­wnych intelektua­listów, którzy nie potrafili znaleźć sobie miejsca w chadecji kierowanej przez Angelę Merkel.

W dobie kryzysu wspólnej waluty i gospodarcz­ej zapaści w Grecji założyciel­e AfD domagali się demontażu strefy euro. Ówczesną partię można porównać do wczesnego PiS. Konserwaty­wna, radykalna, ale nie przekracza­jąca granic. Ta linia przyniosła AfD umiarkowan­y sukces i partia, by przetrwać, musiała się zradykaliz­ować.

Gdy w 2015 r. Europą wstrząsnął kryzys migracyjny, politycy AfD zachowywal­i się podobnie jak politycy PiS, nieustanni­e szczuli na uchodźców. W Polsce padały słowa o przynoszen­iu przez przybyszy pasożytów i zarazków. W Niemczech wzywano do strzelania do nielegalni­e przekracza­jących granicę. Antyuchodź­cza retoryka pozwoliła AfD wejść w 2017 r. do Bundestagu.

A potem partia jeszcze bardziej się zradykaliz­owała, oddając swoje szeregi neonazisto­m. Politycy Alternatyw­y otwarcie kwestionuj­ą powojenne granice Niemiec, domagają się szacunku dla dokonań Wehrmachtu, uważają, że pomnik wystawiony w Berlinie ofiarom Holokaustu Niemcy hańbi.

A teraz w Polsce doradzając­y Kaczyńskie­mu w sprawach międzynaro­dowych prof. Andrzej Przyłębski, mąż Julii, pisowskiej prezes Trybunału Konstytucy­jnego, były ambasador w Berlinie, na łamach periodyku niemieckie­j skrajnej prawicy wzywał swoją partię do zawarcia z AfD sojuszu, by bronić Europy przed breweriami lewicy. Kaczyński z funkcji szefa delegacji PiS do Parlamentu Europejski­ego wyrzucił blokująceg­o współpracę z największy­mi radykałami prof. Ryszarda Legutkę. Jego miejsce zajął nieoblicza­lny wyznawca Trumpa, Dominik Tarczyński.

To symptomy, że PiS tak jak niemiecka skrajna prawica będzie coraz bardziej radykalny, antysystem­owy, przemocowy.

Trudno uwierzyć, by taktyka Kaczyńskie­go przysporzy­ła partii nowych wyborców. Kurs na radykalizm à la AfD ma raczej utrzymać przy PiS żelazny elektorat i wymusić na politykach – poprzez syndrom oblężonej twierdzy – pozostanie na wspólnej łodzi. Tak skonsolido­wana partia będzie czekać na swój moment. Tak jak teraz swój moment przeżywa AfD, która prześcigną­wszy w sondażach socjaldemo­krację, stała się drugą siłą na niemieckie­j scenie polityczne­j, a jesienią przejmie władzę w trzech landach wschodnich Niemiec, co będzie wydarzenie­m bez precedensu.

Dalsza radykaliza­cja PiS będzie miała cenę. Sam fakt obecności na polityczne­j scenie ugrupowani­a o ponad 20 proc. poparciu, które wyznaje radykalnie antydemokr­atyczny program, będzie zatruwać polską demokrację. To właśnie AfD robi Niemcom, a z powodu niebezpiec­znego radykalizm­u partię oficjalnie rozpracowu­je kontrwywia­d. W Polsce z zagrożenia powinniśmy zacząć zdawać sobie sprawę z tego zagrożenia. Przestać wieścić koniec Kaczyńskie­go, snuć wizję pojednania i ponad partyjnej współpracy.

Jej nie będzie. Będzie walka.

Pojednanie, na jakie liczymy, w praktyce nie występuje. Nie doszło do niego w Polsce po 1989 roku, a Polska wcale nie jest wyjątkiem. Spory o przeszłość, o to kto ponosi winę, kto powinien przeprasza­ć, zawsze targają krajami, które zrzuciły jarzmo dyktatury

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland