Podejrzany jak biznesmen
Kampania wyborcza w Krakowie nie należała do szczególnie przyjemnych i z rozrzewnieniem wspominam salonowe obyczaje byłego prezydenta Jacka Majchrowskiego, który nie bał się wymiany uprzejmości z kontrkandydatami. Ten etap mamy już najwyraźniej. Łukasz Gibała, który o włos przegrał z kandydatem Platformy Obywatelskiej Aleksandrem Miszalskim, siał przez wiele lat wiatr, budując swoją popularność na populistycznej krytyce władz Krakowa, a teraz jest zdziwiony, że zbiera burzę. Okazało się, że druga strona potrafi odpowiadać manipulacjami i chwytami poniżej pasa. Już w trakcie wyborów środowisko Gibały próbowało ukręcić dętą aferę z dawnym hostelem Miszalskiego, który znajduje się w kwartale zajmowanym przez Gestapo, sam Gibała insynuował, że za włamaniem do domu jego ojca mógł stać polityczny konkurent (złodzieje mieli szukać dokumentów). Z kolei po tym, jak poparcia Gibale udzielił PiS, w sieci pojawiły się obrazki ze zmanipulowaną wypowiedzią Barbary Nowak.
Przy tej okazji ujawniła się jednak ciekawa i dosyć smutna prawidłowość. Obaj kandydaci są w gruncie rzeczy podobni do siebie, a jedyną zasadniczą różnicą jest populizm Gibały, który zawsze i w każdej sprawie przytakuje ludowi. Prawie rówieśnicy, podobne poglądy społeczne, podobna przeszłość polityczna, podobne pomysły na miasto. Biznesmeni.
No właśnie, to ostatnie stało się kamieniem obrazy. Środowisko Gibały miotało ciężkie oskarżenia pod adresem Miszalskiego za to, że prowadził działalność w branży turystycznej. Nie jest to zabronione, do wszystkiego doszedł sam, działalność prowadził legalnie. Tymczasem w ustach zwolenników Gibały słowo „przedsiębiorca” zmieniło się w obelgę. Druga strona nie pozostała dłużna – Gibała prowadzi dobrze prosperujący interes, na którego sfinansowanie pożyczył pieniądze od ojca. Rozumiecie, przedsiębiorca, pożyczka od ojca – od razu coś tu śmierdzi. Jakby przedsiębiorca aspirujący do stanowiska prezydenta nie miał prawa dobrze zarządzać firmą i pożyczać pieniędzy od taty.
Bezwzględne reguły walki politycznej to jedno, ale bliźniaczy argument, którym szermują obie strony, daje do myślenia. Myślałem w swojej naiwności, że czasy, kiedy każdy przedsiębiorca i każdy człowiek sukcesu są a priori podejrzani, należą do słusznie minionych i można co najwyżej powspominać je przy duchologicznych opowieściach z lat 90. Tymczasem przy okazji kampanii prezydenckiej w Krakowie okazało się, że ten stereotyp jest w Polsce wyjątkowo żywotny. Przedsiębiorca jest tak samo podejrzany jak w czasach szczęk i drapieżnego kapitalizmu, przedsiębiorca nadaje się, żeby wskazać na niego palcem i zasugerować, że musi mieć coś za pazurami.
Krakowska kampania pokazała jasno: szukasz sposobu na pognębienie rywala? Wystarczy, że napiszesz o jego spółkach.
Myślałem w swojej naiwności, że czasy, kiedy każdy przedsiębiorca i każdy człowiek sukcesu są a priori podejrzani, należą do słusznie minionych