CO NAS TAM WŁAŚCIWIE TRZYMA
Moskiewski generał Gazrurka nie docenił cichej potęgi brukselskich urzędników
Akcesja
Wielki humorysta Groucho Marx rzekł kiedyś, że nigdy by się nie zapisał do klubu, który zaakceptowałby go jako członka. Tej logiki nie podziela zdecydowana większość topniejącej mniejszości państw europejskich nienależących do Unii Europejskiej. Akt przystąpienia, czyli akcesji do UE, jest aktem prawdziwie strzelistym, nobilitacją i uzyskaniem świadectwa cywilizacyjnej dojrzałości.
Akcesję poprzedza zazwyczaj status stowarzyszenia, swoistego terminu, podczas którego wciąż jeszcze nieokrzesany czeladnik zaznajamiany jest przez europejskiego mistrza z tajnikami acquis, czyli dorobku prawnego Unii liczącego ponad 100 tysięcy stron. Następny krok to złożenie wniosku o członkostwo.
Polska uczyniła to 8 kwietnia 1994 roku, przesyłając na ręce greckiej prezydencji podpisany przez premiera Waldemara Pawlaka stosowny list, przetłumaczony na wszystkie języki urzędowe UE. Polak potrafi. Bratanek Węgier też potrafi i gnany imperatywem odrębności, za którym kryje się poczucie osaczenia mongolskiego szczepu zalewanego na otwartym stepie przez morze słowiańszczyzny, swój wniosek akcesyjny złożył 1 kwietnia. Na żarty było jednak za późno i zaczęła się ciężka praca negocjacyjna. Akt o przystąpieniu Polski i 9 innych krajów do UE podpisano na Akropolu 19 kwietnia 2003 r.
Jak widać, Polakom w drodze do Europy towarzyszył wątek grecki i pewnie dlatego nie zdołali oni uniknąć meandrów ani kasandrycznych przepowiedni. Bogowie dali się jednak przebłagać ofiarami z oscypka i owocowego wina, dzięki czemu uroczystość w cieniu ruin świątyni Ateny przebiegła bez zakłóceń.
Papież Franciszek porównał UE do bezpłodnej staruszki. Mimo to pozostaje ona atrakcyjną partią. W kolejce do członkostwa od dawna stoją już cierpliwie kraje bałkańskie i Turcja. Urokowi starej damy ulegli nasi wschodni sąsiedzi. Już w 2013 i 2014 r. kijowski Majdan był jedynym na kontynencie placem, na którym odbywały się masowe demonstracje poparcia dla Unii, nie zaś przeciwko niej. Rosyjski najazd na swój sposób Unię odmłodził. Wyleczyła się z fatalnego zauroczenia Rosją i na poważnie zaczęła traktować kwestie obronności. Już w pierwszych tygodniach wojny Ukraina, Mołdawia i Gruzja złożyły wnioski o członkostwo w UE, a Unia przyznała im status kandydatów. Kindersztuba, przywiązanie do zasad i wartości i nudna przewidywalność dystyngowanej pani Europy to jak widać oferta bardziej interesująca niż postsowieckie samodzierżawie oparte na tępym posłuszeństwie i prawie silniejszego.
Budżet
Cesarz Wespazjan, wprowadzając podatek od zbieranego w rzymskich urynałach moczu, uznał, że pecunia non olet. Europejski budżet ma dość znośny zapach ciepłego papieru wyjętego z drukarki, potu i kawy, albowiem negocjacje budżetowe należą do najżmudniejszych i najtrudniejszych w Brukseli. Od czasów pierwszej kadencji Jacques’a Delorsa jako przewodniczącego Komisji Europejskiej unijne wydatki planuje się na siedem lat, tłustych bądź chudych.
Co pięć lat, czyli na dwa lata przed końcem obowiązującej siedmioletniej perspektywy finansowej, rozpoczyna się maraton negocjacyjny. Po jego zakończeniu przedstawiciel przewodnictwa, czyli prezydencji, o twarzy koloru kartki papieru z odzysku, około godziny 3.00 nad ranem ogłasza sukces. Gdyby kolejne wersje planowanego budżetu, poplamione kawą i pokryte ręcznymi obliczeniami, spalić w nieistniejącym kominku budynku Rady UE, to dym, na który czekają licznie zgromadzeni przedstawiciele mediów, nie byłby ani czarny, ani biały, tylko szary jak brukselskie niebo i ciężki niczym kompromis europejski.
Podczas negocjacji, gdy wszelkie zasady opisane w traktatach europejskich, zwłaszcza zasada solidarności, stają pod znakiem zapytania, biorcy – czyli tzw. beneficjenci, i dawcy, czyli płatnicy netto, ścierają się w krwawym boju o… mniej więcej 1 proc. całego produktu narodowego UE. Roczny budżet UE to obecnie nieco ponad 170 miliardów euro. Ze wspólnej europejskiej kasy finansuje się dopłaty bezpośrednie dla rolników inwestycje w słabiej rozwiniętych regionach UE, programy stypendialne (takie jak Erasmus), pomoc dla krajów rozwijających się. Nakłady na administrację i tłumaczenia, tak chętnie krytykowane przez niechętne Unii media, to zaledwie 1 proc. całości.
Bitwa o budżet stanowi próbę wysiłkową Europy, test na to, jak bardzo członkowie UE czują się Europejczykami i jak dalece tkwią w schematach myślowych narzuconych im przez ich własne kraje. Finansowe wsparcie słabiej rozwiniętych państw czy wypłata dotacji dla rolników wzmacnia fundamenty wspólnego rynku, gdyż wyrównują poziom dochodów konsumentów i podnoszą standard niezbędnej dla gospodarki infrastruktury, takiej jak drogi czy połączenia kolejowe. To cele szczytne. Przyświecały Unii od początków jej istnienia.
Obawy bogatych członków przed „unią transferową”, w której kraje zamożniejsze miałyby systematycznie wspomagać swych uboższych krewnych, są równie silne, jak roszczeniowe postawy szaraczków ze Wschodu i Południa. W najtrudniejszych chwilach wzrok europejskich negocjatorów kieruje się na Berlin. Eurokraci starej daty z rozrzewnieniem wspominają Helmuta Kohla, potrafił on bowiem niezwykle umiejętnie godzić interes narodowy z europejskim. Kiedy przywódcy niemieccy zaczynali rozumować (i wypowiadać się) w kategoriach interesu narodowego, musieli wysłuchiwać zarzutów albo o „socjalistyczny wilhelminizm” (Gerhard Schröder), albo o małostkowy egoizm podporządkowany logice wyborczej (Angela Merkel).
Gdy Niemcy normalnieją, Europa zaczyna się niepokoi. Po wybuchu pandemii okazało się, że COVID atakuje nie tylko drogi oddechowe, ale także gruczoły budżetowej ortodoksji. W obliczu kryzysu o światowej skali europejscy przywódcy zgodzili się na emisję obligacji, czyli długu pod zastaw budżetu UE. Z tych pożyczonych – na dość korzystnych warunkach, jako ze Unia Europejska może pochwalić się ratingiem AAA – pieniędzy finansowane są krajowe programy odbudowy, czyli KPO.
To, co przez dziesięciolecia było nie do pomyślenia, stało się możliwe, a nawet okazało się zgodne z prawem. The times they are a-changin…
Energia
Energia splata się ze światową polityką od czasów rewolucji przemysłowej, czyli odkąd ludzkość porzuciła chrust i moc koni pociągowych na rzecz węgla i maszyny parowej. Czarne złoto i żelazo stały się podstawą gospodarki i podglebiem kompleksu wojenno-przemysłowego, który rozkwitał na nim dzięki woli krzepnących państw narodowych. Umiędzynarodowienie kontroli nad produkcją stali i węgla w Europie w zamyśle ojców-założycieli miało być receptą na wieczny pokój na kontynencie. Powstała wtedy jedyna z istniejących formalnie do dziś wspólnot, a mianowicie Europejska Wspólnota Energii Atomowej (Euratom).
Ropa na dobre zagościła w świecie geopolityki z chwilą kryzysu naftowego w 1973 r. Arabskie kraje OPEC ogłosiły embargo na dostawy ropy do USA i ich zachodnich sprzymierzeńców w odwecie za poparcie Izraela podczas wojny Jom Kippur. Baryłka podrożała w ciągu roku czterokrotnie, a skutki uboczne kryzysu rozprzestrzeniały się jak plama oleju na wodzie. Stany Zjednoczone i Wspólnoty Europejskie postanowiły utworzyć strategiczne zapasy paliw płynnych – państwa europejskie do dziś mają obowiązek utrzymywać trzymiesięczne rezerwy. Francja wybrała opcję jądrową i obecnie aż 80 proc. energii elektrycznej tego kraju pochodzi z elektrowni atomowych. Na świecie popularność zyskały samochody małolitrażowe, a naukowcy na serio zabrali się do pracy nad odnawialnymi źródłami energii, takimi jak biopaliwa i panele słoneczne.
Eksporterzy niezrzeszeni w OPEC mogli natomiast zwiększyć wydobycie i sprzedaż. Zyskał na tym zwłaszcza ZSRR, który w 1980 roku był już największym producentem ropy na świecie. W Kraju Rad wzrosła także produkcja energii cieplnej, a to w wyniku zacierania rąk przez gospodarzy Kremla, z lubością przypatrujących się rosnącej zależności Europy od dostaw strategicznych surowców wydobywanych z dna Morza Kaspijskiego i spod syberyjskiej tundry.
Nitki rurociągów początkowo oplatały Europę delikatnie jak cienkie linki, którymi liliputy przywiązały do ziemi śpiącego Guliwera. Mamione zyskami z syberyjskich pól naftowych zachodnie koncerny stawały się najlepszymi ambasadorami Rosji w świecie. Nawet gdy stalowy wzrok Władimira Putina zmąciły nieco łzy wylewane za utratą Związku Radzieckiego, przywódcom wolnego świata udawało się dostrzegać w jego oczach przywiązanie do demokracji, a nawet niezgodną z naukowym światopoglądem duszę.
Jamał, Drużba, czyli Przyjaźń i North Stream I i II z lilipucich nitek zamieniły się w stalowe sidła, te zaś zimą 2006 i 2009 r. zacisnęły się na gardłach europejskich odbiorców. Gaz i ropa okazały się bronią znacznie skuteczniejszą niż starzejące się rakiety balistyczne, w dodatku poziomu ich wydobycia i sprzedaży nie ograniczały krępujące traktaty rozbrojeniowe.
Wizja pana na Kremlu, który w czarnej walizeczce obok kodów atomowych trzyma klucz francuski do zakręcania zaworów w rurociągach, niedostatecznie podziałała na wyobraźnię Europejczyków, przywykłych do atmosfery powszechnej miłości narodów, jaka zapanowała na kontynencie po zakończeniu zimnej (!) wojny. Do szturmu na Pałac Zimowy ruszyć musieli ekolodzy chcący pokonać demona zmian klimatycznych.
Ograniczenie emisji dwutlenku węgla przez zmniejszenie zużycia ropy naftowej – choć już nie gazu ziemnego – przemówiło do postępowej opinii publicznej bardziej niż antyrosyjskie tyrady Warszawy i Tallina. Troska o środowisko sprawiła, że kremlowskie kuranty zagrały Międzynarodówkę i już wkrótce Gazprom promować zaczął rosyjski gaz, inwestując w energetyczne spółki w Niemczech, Holandii i Włoszech.
Moskiewski generał Gazrurka nie docenił jednak cichej potęgi brukselskich urzędników. Dążąc do rozbicia monopoli wielkich firm energetycznych, Bruksela w 2007 r. nakazała rozdzielenie własności firm wydobywających gaz i ropę od przedsiębiorstw zajmujących się ich przesyłem.
Papież Franciszek porównał Unię Europejską do bezpłodnej staruszki. To czemu tylu zabiega o jej rękę?
Zasada ta, znana pod angielską nazwą „unbundling”, „rozpętlenie”, oznaczała dla Gazpromu, że jako przedsiębiorstwo działające na rynku europejskim musiał się wyzbyć własności sieci przesyłowych, a co za tym idzie – kontroli nad rurociągami.
Dmitrij Miedwiediew, będąc chwilowym prezydentem Rosji, pozwolił sobie w chwili słabości porównać zależność rosyjskiej gospodarki od eksportu ropy i gazu do uzależnienia od narkotyków. I na porównaniu się skończyło. Z kolei Ursula von der Leyen, doktor nauk medycznych, zaaplikowała kurację odwykową Europejczykom. Po agresji na Ukrainę import rosyjskiego gazu do Europy spadł z ponad 40 proc. do skromnych 8, a puste rury gazociągów Northstream I i II zalegają na dnie Bałtyku, będąc co jakiś czas celem ataków „nieznanych sprawców”.
Euro
Cena za zjednoczenie Niemiec wyniosła ein Euro. Aby przekonać doń dawnych aliantów, kanclerz Kohl rzucił na szalę niemieckie srebra rodowe w postaci Deutsche Mark. Od czasów cudu gospodarczego Ludwiga Erhardta marka zachodnioniemiecka stała się synonimem twardej waluty, a Bundesbank, niemiecki bank centralny, pieszczotliwie zwany Bubą, uchodził za jedyną skuteczną zaporę przeciw inflacji, której Niemcy obawiają się bardziej niż plag biblijnych. Uwspólnotowienie waluty miało być zabezpieczeniem przed gospodarczą hegemonią zjednoczonych Niemiec.
Kohl odebrał Niemcom cząstkę tożsamości, by zwrócić im pełnię państwowości. Lecz nie oddał marki walkowerem: Europejski Bank Centralny osiadł we Frankfurcie nad Menem, a Niemcy narzuciły europejskim partnerom własną „kulturę stabilności” pieniądza. Znając przywiązanie Niemców – i nie tylko ich – do marki, kanclerz bezskutecznie lansował nazwanie nowej waluty euromarką.
Historia unii walutowej zaczęła się znacznie wcześniej, gdyż w rozliczeniach między Brukselą a państwami członkowskimi wirtualnej waluty ECU, używano już od 1979 r. Integrację monetarną rozpoczęto od ustalenia przedziału dopuszczalnych wahnięć kursowych, nazywanego z uwagi na graficzny kształt ilustrujących go wykresów wężem walutowym. Wąż wił się jednak w sposób podstępny i doprowadził nawet do kryzysu na rynku walutowym, znanego jako czarna środa, czyli 16 września 1992 r., kiedy to brytyjski rząd musiał wydać ponad 3 miliardy funtów na obronę funta przed spekulacyjnym atakiem George’a Sorosa.
W traktacie z Maastricht ustalono kryteria, które musiał spełnić każdy kandydat do członkostwa w przyszłej strefie euro. Obowiązują one do dziś: dług publiczny nie może przekroczyć 60 proc. PKB, deficyt budżetowy – 3 proc. PKB, a inflacja nie powinna być wyższa o więcej niż 1,5 proc. średniej trzech państw UE o najstabilniejszym poziomie cen.
Konstrukcję wspólnego pieniądza rozpoczęto jednak od więźby dachowej, a budowla bez solidnych fundamentów jest zawsze chwiejna, o czym wie każdy góralski cieśla. Politykę monetarną powierzono Europejskiemu Bankowi Centralnemu, stawiając na jego czele bankierów, których od prezesa Buby różnił tylko akcent – holenderski (Wim Duisenberg), francuski (Jean-Claude Trichet, Christine Lagarde) i włoski (Mario Draghi). Kompetencji w kwestiach planowania budżetu czy podatków nadal zazdrośnie strzegły poszczególne stolice.
I na więźbie dachowej dość szybko pojawiły się jednak rysy. Mularze z Brukseli i Frankfurtu starali się czym prędzej przykryć je estetyczną wiechą, rysy wszelako pogłębiały się i stawały coraz widoczniejsze. Ambicje państw europejskich, by znaleźć się w pierwszej grupie szczęśliwych posiadaczy euro, wzięły górę nad szarą rzeczywistością statystyczną. Na zbyt wysoki poziom deficytu czy zadłużenia europejscy rachmistrze przymykali oko, a narodowi podskarbi nieustannie się ćwiczyli w sztuce kreatywnej księgowości.
Na skutki tej polityki nie trzeba było długo czekać. Pierwszy grom rzucony przez rozgniewanego Zeusa – a może Thora? – uderzył niedaleko Olimpu, bo w Atenach. W 2009 r. okazało się, że Grecja przez lata żyła ponad stan, co starannie ukrywała, wskutek czego jej finanse legły w gruzach niczym Akropol podczas wojen perskich. Grecka choroba zaczęła się szybko rozprzestrzeniać, a publicyści prasy angielskojęzycznej – pisać nekrologi ku pamięci euro.
Kanclerz Merkel przystąpiła do kontrataku. Na Południe rzucono zwarte i gotowe… miliardy euro. Zamiast chrzęstu gąsienic i ryku silników nurkujących myśliwców słychać było zgrzytanie zębów niemieckiego podatnika. W Brukseli powołano do życia Europejski Fundusz Stabilizacyjny, banki poddano terapii szokowej, a rządy zmuszono do przedkładania Komisji Europejskiej projektów swoich budżetów. Supermario Draghi wykazał się odwagą i determinacją i z twarzą pokerzysty zapowiedział, że w obronie euro zrobi wszystko, co trzeba, nawet, gdyby miał zrzucać pieniądze z helikoptera.
Pani kanclerz i wspierający ją budżetowi pretorianie, znani też jako „austerianie” – od polityki austerity, czyli cięcia wydatków – długo bronili się przed finansowaniem programów pomocowych poprzez emisję wspólnych europejskich obligacji. Opór przełamał dopiero COVID 19. Unia Europejska zaczęła więcej pożyczać, żeby moc więcej wydawać – na cyfryzacje, wdrażanie „zielonego ładu”, wsparcie Ukrainy.
Banknoty euro zaprojektował austriacki grafik Robert Kalina. Widnieją na nich różne europejskie budowle, zwłaszcza zaś mosty, które mają symbolizować porozumienie między europejskimi narodami. Z faktu, że Kalina projektował także banknoty Konkluzje dla banków centralnych Bośni i Hercegowiny oraz Syrii, nie należy wyciągać zbyt pochopnych wniosków co do stabilności wspólnej waluty.
Konkluzje Rady bądź Rady Europejskiej, czyli pisemne wnioski z posiedzenia, to apokryfy świętych ksiąg Europejczyków, czyli traktatów. Przyjmują je ministrowie lub szefowie państw i rządów, którzy określają w nich stanowisko UE w sprawach legislacyjnych i politycznych. Spora część brukselskiej biurokracji to skrybowie tworzący kolejne wersje konkluzji.
Podobnie jak w przypadku rezolucji ONZ poetyka tych dokumentów konkluzji jest bardzo rygorystyczna: kluczowe jest odniesienie do tekstów źródłowych; posługiwać się można tylko frazą uwzględnioną w przestrzeganym przez wszystkich kanonie, odstępstwo od reguły nie jest mile widziane.
W kanonie wyodrębnić można kilka zasad: po pierwsze zawsze poszukuje się najniższego wspólnego mianownika, gdyż konkluzje przyjmowane są jednomyślnie; po drugie muszą być one poprawne politycznie i nadmiernie nie irytować żadnego z rządów; do tego celu znakomicie się nadają sformułowania użyte już kiedyś wcześniej, czyli tzw. agreed language; po trzecie sprawy trudne opisuje się językiem ezopowym, nazywanym w europejskim żargonie „constructive ambiguity”. Redagowanie konkluzji bywa pracą prawdziwie benedyktyńską: od wyłożenia na stół tekstu, przez prezydencję, do jego uzgodnienia mijają tygodnie.
Oto próbka stylistyczna składająca się wyłącznie z elementów nośnych konkluzji Rady UE dotyczących polityki zagranicznej.
A. Wariant negatywny
Rada wyraża głęboki smutek w związku z niedawnymi tragicznymi wydarzeniami. UE stanowczo potępia wszelkie akty przemocy, w tym przemoc na tle wyznaniowym i skierowaną przeciwko kobietom, dzieciom i podatnym na zagrożenia mniejszościom religijnym.
UE jest zaniepokojona zarzutami dotyczącymi łamania międzynarodowego prawa humanitarnego i praw człowieka, jest również w najwyższym stopniu zaniepokojona dramatycznym pogorszeniem sytuacji humanitarnej.
Rada potwierdza, że zewnętrzne poparcie dla władz jest nie do zaakceptowania, i wzywa zaangażowane podmioty do zaprzestania takiego poparcia.
Unia Europejska wyraża głębokie zaniepokojenie i zdecydowany sprzeciw wobec niedopuszczalnego nasilenia przemocy. Rada wyraża ubolewanie z racji tego, że władze po raz kolejny obrały nierozważną drogę prowokacji i izolacji.
B. Wariant pozytywny
Rada wyraża zadowolenie z postępów w trwających negocjacjach i przypomina, że przywiązuje dużą wagę do współpracy regionalnej i międzynarodowej.
Unia Europejska ponownie zapewnia o swoim zdecydowanym i stałym zaangażowaniu na rzecz pogłębiania i rozszerzania stosunków z partnerami z regionu i przyjmuje z zadowoleniem ich konstruktywną rolę we wspieraniu procesu pokoju i pojednania.
Rada ponownie potwierdza, że przywiązuje dużą wagę do suwerenności, niepodległości i integralności terytorialnej.
UE będzie nadal wspierać wysiłki na rzecz promocji i ochrony praw człowieka jako elementu procesu przemian politycznych.
Tak oto Unia wpisuje się w dadaistyczną estetykę „tekstów gotowych” rodem z Cabaret Voltaire, do której przed nią nawiązywały rzesze twórców, od futurystów po autorów piosenek punkrockowych. Można by się pokusić o wprowadzenie gradacji niezbędnych elementów składowych i opatrzenie ich numerami w skali od 1 do 5. Na przykład wyrażenie zaniepokojenia nosiłoby numer 1, stanowcze potępienie zaś – numer 5. Podobnie skala emocji pozytywnych wznosiłaby się od odnotowania (1) do pełnej satysfakcji (5). Zastąpienie gotowych fraz cyframi sprawiłoby, że przeciętny tekst konkluzji Rady poświęconych polityce zagranicznej byłby krótki, przejrzysty i przypominałby nieco krzyżówkę sudoku.
Prezydencja
Najwidoczniejszym przejawem przewodnictwa w Unii są krawaty. Rozdawane na wszystkich spotkaniach, zazwyczaj nawiązujące kolorystyką do barw narodowych, stały się nieodzownym atrybutem półrocznego okresu narodowej ekstazy i warholowskich 15 minut sławy w ponadnarodowej Europie.
Złośliwi powiadają, że estetyczny poziom krawatów jest odwrotnie proporcjonalny do jakości przewodnictwa. Przyznać trzeba, że gustowny krawat prezydencji włoskiej z 2003 r. nadal się cieszy powodzeniem. Krawat polski, autorstwa mistrza
Zaremby, na którego czerwonym tle widnieją dyskretne białe punkciki, ciągle zdobi torsy eurokratów i stanowi wyjątek od reguły, gdyż o polskim przewodnictwie A.D. 2011 mówi się w Brukseli dobrze.
Prezydencja to chwila próby. Europa wdziera się do przestrzeni publicznej państwa ją sprawującego, wyzbywa się anonimowości, zaczyna przemawiać ludzkim głosem i zrozumiałym przez dla tubylców językiem. Kolejność przewodnictwa ustala się na kilkanaście lat z góry, dlatego też rządy gotowe są wydać 100–200 milionów euro na oprawę graficzną, atrakcyjne miejsca spotkań i promocyjne gadżety.
Polska postawiła na „naszość”: symbol prezydencji, kolorowe strzałki pokazujące w jednym kierunku, co jest niezgodne z polskim charakterem narodowym, zaprojektował autor logo „Solidarności” Jerzy Janiszewski. Na spotkaniach w Radzie rozdawano polskie jabłka w tekturowych pudełeczkach oraz rogale świętomarcińskie.
Charakter przewodnictwa uległ w ostatnich latach zasadniczej zmianie. Traktat z Lizbony ustanowił urząd stałego przewodniczącego Rady Europejskiej raz Wysokiego Przedstawiciela ds. Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa. Herman Van Rompuy i lady Ashton odsunęli na drugi plan premierów i ministrów spraw zagranicznych państw sprawujących przewodnictwo w Unii. Twarz Europy stała się powtarzalna i przestała epatować zmiennym urokiem upudrowanej fizys Silvio Berlusconiego czy nerwowymi tikami Nicolasa Sarkozy’ego. Europejskie przywództwo stało się też bardziej przewidywalne.
Państwo sprawujące przewodnictwo znaczną część czasu i energii musi poświęcić pracom legislacyjnym. Ministrowie przewodniczący obradom Rady UE negocjują kompromisowe zapisy w dyrektywach i rozporządzeniach i toczą długie boje z Parlamentem Europejskim. Prezydencja trwa 6 sześć miesięcy, a jeśli zaczyna się 1 lipca, to tylko pięć, gdyż w sierpniu panuje w Brukseli całkowita kanikuła.
Pół roku to niewiele dla ludzkości, a dla przewodnictwa – jeszcze mniej. Większość aktów legislacyjnych udaje się przyjąć w tzw. pierwszym czytaniu – trwa to jednak średnio 17 miesięcy.
Kolejne polskie przewodnictwo przypadnie na pierwszą połowę 2025 r., co zbiegnie się z początkiem kadencji nowej Komisji Europejskiej. Można przypuszczać, że Warszawa będzie się chciała skupić na bezpieczeństwie i obronności, energii, polityce rozszerzenia Unii. Oraz praworządności, bo któż jest bardziej wiarygodny niż nawrócony grzesznik?
Europejski budżet pachnie ciepłym papierem wyjętym z drukarki, potem i kawą
Suwerenność
Unia miała być lekarstwem na trawiącą narody Starego Kontynentu chorobę suwerenności. Przywiązanie Europejczyków do narodu, terytorium i monopolu na stosowanie przemocy sprawia jednak, że im więcej suwerenności państwa tracą na rzecz podmiotów ponadnarodowych, takich jak Komisja Europejska czy Europejski Bank Centralny, tym bardziej okopują się wokół tradycyjnych atrybutów suwerenności, zdefiniowanych u zarania epoki nowoczesnej, czyli z chwilą zawarcia pokoju westfalskiego w 1648 r.
Każde państwo, przymuszone przez okoliczności, wyprzedawać będzie rodowe srebra z wyjątkiem armii, policji i służb podatkowych. Jednak już projekt budżetu trzeba wysyłać trzeba do zatwierdzenia anonimowym biurokratom w Brukseli; Sejm, Bundestag czy Assemblée Nationale stają się maszynkami do głosowania nad ustawami przyjętymi wcześniej przez europarlament. Bruksela jest wprawdzie wygodnym chłopcem do bicia i można ją uznać za źródło wszelkiego zła, ale Komisja władzy raz zdobytej z pewnością nie odda.
Dzielenie się suwerennością legło u podstaw Wspólnoty Europejskiej. Zaczęło się od ustanowienia wspólnego, ponadnarodowego zwierzchnictwa nad strategicznymi zasobami epoki rewolucji przemysłowej, czyli węglem i stalą. Kiedy już Europejczycy zrozumieli, że stal najlepiej hartuje się kolektywnie, postanowili stworzyć Wspólny Rynek.
Po kontynencie zaczęły swobodnie krążyć towary, usługi, kapitał, a także pracownicy i zanim rządy państw członkowskich się obejrzały, już straciły kontrolę nad normami bezpieczeństwa produktów przemysłowych, licencjonowaniem przewozów towarowych czy uznawaniem kwalifikacji zawodowych przedstawicieli takich reglamentowanych profesji, jak prawnicy czy architekci.
Zgodnie ze znaną z fizyki zasadą akcji i reakcji, państwa zastrzegły sobie prawo weta w tych dziedzinach, których nie zaczęła jeszcze trawić regulacyjna gorączka. Unia ma co prawda wspólną walutę, ale stawki podatków pobieranych w tej walucie każdy minister finansów ustala według własnego uznania i wyborczego kalendarza.
Wyjątek stanowi VAT, gdyż jego część trafia do unijnego budżetu. Tu Bruksela wymogła zgodę na przyjęcie stawek minimalnych w wysokości 7 proc. (na przykład w usługach) i 21 proc. (na przykład na produkty przemysłowe). Górną granicę stawki wyznacza chciwość fiskusa i wyobraźnia ministra finansów. Dalsze próby harmonizacji podatkowej spełzły na niczym, a rządy tradycyjnie już oskarżają się o nieuczciwą Rosja konkurencję i podbieranie sobie inwestorów skuszonych niską stawką podatku dochodowego dla przedsiębiorstw w Irlandii czy na Słowacji.
Czyli matematyka. Bo dzieli. Czasami również odejmuje, rzadziej dodaje. Jeśli mnoży, to najchętniej przez zero lub jeden. Wynikiem działań Rosji wobec Europy są z reguły ułamki o dość specyficznych proporcjach. Wspólny mianownik Europejczyków jest zawsze bardzo niski, licznik natomiast wskazuje poziom zużycia gazu i ropy.
Rosja wyróżnia się nie tylko w algebrze, ale także w geometrii. Linie równoległe biegnące przez ten kraj bądź to pod postacią szyn kolejowych o rozstawie 1520 mm, bądź to nitek rurociągów zbiegają się nie w nieskończoności, lecz na Kremlu. Chociaż linie te w naturze przebiegają poziomo, zjawisko to nosi nazwę wertykału. Zjawisko przechodzenia równoległości w prostopadłość opisać miał Michaił Łomonosow w zaginionym rozdziale „Elementów chemii matematycznej”.
Wspomnieć należy o roli geometrii przestrzennej w rosyjskiej historii. Klasyk amerykańskiej dyplomacji George Kennan w słynnej „długiej depeszy” z 1946 r. zwracał uwagę na wrodzone rosyjskie poczucie zagrożenia. Wynika ono z doświadczenia życia na otwartej przestrzeni euroazjatyckiego stepu, na który ze Wschodu wtargnąć mogą tatarskie hordy, a z Zachodu – dekadenckie wynalazki w postaci wolnych wyborów, ślubów homoseksualnych i napojów bezalkoholowych. Ową groźną przestrzeń rosyjskie umysły ścisłe starały się wypełnić rzutami stożków zamontowanych na rakietach dalekiego zasięgu oraz różnych rozmiarów walców. Niewielki walec o przekroju 7,62 mm zakończony ołowianą szpicą rozsławił na całym świecie wybitny rosyjski konstruktor urządzeń mechanicznych, bohater pracy socjalistycznej Michaił Kałasznikow.
Istotę stosunków państw europejskich z Rosją najlepiej oddaje pochodzące z trygonometrii pojęcia sinusoidy. Sinusoida ta miała okresy schodzące, podczas zimnej wojny sięgała wręcz końca dolnej skali osi Y, oraz okresy wschodzące, szczególnie po upadku muru berlińskiego, kiedy to mknęła w górę niczym wystrzelona z car puszki. Od roku 1999 wykres przypomina zygzak na grzbiecie żmii i przez rosyjskich uczonych nazywany jest Sinusoidą Władimirowną.
Wartości
Przywiązanie do wartości jest jednym ze źródeł ponadnarodowej tożsamości Europejczyków. Właściwie skąd się bierze w Europie poczucie wspólnoty? Na pewno nie ze względu na jednolitość terytorium, bo większość z nas najlepiej czuje się w naszych małych szkockich, flamandzkich, śląskich czy katalońskich ojczyznach.
Mimo to mieszkańcy kontynentu czują się Europejczykami. Nie wynika to zapewne ze świadomości zobowiązań traktatowych, bo ta jest znikoma, choć traktat z Lizbony już w artykule 2. przypomina, że Unia opiera się na wartościach poszanowania osoby ludzkiej, wolności, demokracji, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka. Poczucie wspólnoty, nawet mgławicowe i o ograniczonym potencjale politycznym, co widać choćby po frekwencji w wyborach do Parlamentu Europejskiego, wytłumaczyć można chyba tylko przywiązaniem do pewnego sposobu życia, way of life, façon de vivre, Lebensart.
W czasach nie tak odległych od współczesnych, bo gdzieś między jutrzenką Oświecenia a szarym dla jednych i złotym dla drugich świtem rewolucji przemysłowej, było rzeczą najzupełniej normalną, że prawo głosowania przysługiwało tylko mężczyznom o określonym statusie majątkowym, tym, na których w koloniach pracowali czarni, w majątkach zaś ziemskich biali niewolnicy, czyli chłopi pańszczyźniani. Dzieci spędzały czas w manufakturach, bo były tanie i było ich dużo, za poglądy szło się do więzienia, a policja rutynowo torturowała podejrzanych celem wydobycia zeznań.
Dziś słowa traktatu i włączonej doń Europejskiej Karty Praw Podstawowych nie brzmią może zbyt porywająco, ale zestawione z rzeczywistością manchesterskiej fabryki albo plantacji trzciny cukrowej na Karaibach powinny dawać do myślenia. Mimo to, a może właśnie dlatego, że z kart traktatów wieje nudą oczywistości i politycznej poprawności, do głosu dochodzą wiecznie wczorajsi. Zniecierpliwieni kulturą zgniłego kompromisu podnoszą sztandar i zwierają szeregi.
Na początku roku 2000 Europę trawiła jeszcze milenijna gorączka, a jednym z jej przejawów było przełamanie tabu polegającego na otaczaniu kordonem sanitarnym partii skrajnie prawicowych. Zacna austriacka chadecja zaprosiła do rządowej koalicji Partię Wolnościową (FPÖ). Lider „wolnościowców” Jörg Haider, miłośnik polityki społecznej Adolfa Hitlera, promieniejący opalenizną i krzepą instruktora narciarskiego wyznawca kultu męskości we wszystkich jego aspektach, zszedł z gór i kopniakiem otworzył bramę ogrodu Burggarten.
Liberalny salon najpierw zaniemówił, po czym ogłosił bojkot werdyktu zaczadzonego miazmatami znad stammtischu austriackiego wyborcy. Bojkot trwał pół roku. Ministrów wiedeńskiego rządu unikano jak trędowatych, ambasadorów przyjmowano ukradkiem, a szusy nielicznych turystów na alpejskich stokach układały się w litery SS.
Skutki kwarantanny były ograniczone, zwłaszcza że brunatny wirus ulegał szybkiej mutacji, a wiedeńscy medycy nie spieszyli z pracami nad szczepionką. Przywódcy europejscy pogrozili Austriakom palcem i do traktatu z Nicei wpisali groźbę kar przeciw państwom podnoszącym rękę, zwłaszcza wyciągniętą w geście zwycięstwa lub zaciśniętą w groźny kułak proletariusza, na podstawowe wartości. Znalazła się w artykule 7 traktatu.
Po doświadczeniach z FPÖ artykuł 7 przez dłuższy czas pokrywał się kurzem. Komisja Europejska sięgnęła poń dopiero w 2015 r. zaniepokojona stanem praworządności na Węgrzech i w Polsce. Cyfra 7 wygląda co prawda jak łom, ale artykułowi 7 pod względem skuteczności daleko do tego prostego narzędzia. Wszczęcie formalnej procedury o naruszenia zasad państwa prawa poprzedzają długa wymiana korespondencji i liczne rozmowy zakulisowe a jakiekolwiek brzemienne w skutki decyzji takie jak zawieszenie prawa głosu w Radzie mogą być zablokowane przez jedno państwo solidaryzujące się z danym winowajcą np. Polskę w stosunku do Węgier lub Węgry w stosunku do Polski.
Znaleziono rozwiązanie – w grudniu 2020 r. Rada i Parlament Europejski przyjęły rozporządzenie o tzw. warunkowości, które pozwala Komisji na wstrzymanie wypłat z funduszy strukturalnych i tzw. krajowych programów odbudowy, czyli słynnych KPO w przypadku poważnych naruszeń rządów prawa.
Paradoksalnie spór o praworządność można uznać za główny polski wkład w rozwój prawa europejskiego. Orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości UE – którego akronim, TSUE, w wykrzywionych grymasem niechęci ustach prawicowych polityków i komentatorów brzmiał jak nazwa egzotycznej gorączki – są obok traktatów głównym jego źródłem a Komisja zaś coraz bardziej rygorystycznie pilnuje przestrzegania zasad państwa prawa, trójpodziału władzy, swobód obywatelskich i wolności mediów. Dotyczy to zarówno obecnych, jak i przyszłych państw członkowskich – krajów Bałkanów Zachodnich, Ukrainy, Mołdawii, Gruzji. Warto dostrzec źdźbło w oku bliźniego, żeby nie stało się później belką we własnym.
Zasada „pieniądze za praworządność” bywa krytykowana jako forma instytucjonalnego przekupstwa, ale pamiętajmy, że na wspólny budżet to pieniądze podatników i w ich interesie ich, żeby nad przetargami, publicznymi inwestycjami, dopłatami dla rolników i stypendiami dla młodzieży czuwały niezależne sądy i wolne media. A 60 miliardów euro w dotacjach i tanich pożyczkach, które właśnie zaczęły płynąć do Polski, pokazuje, że warto być przyzwoitym.
Wartości europejskie to nie moda, lecz to, co na definiuje, używając języka marksistowskiego – baza, nie nadbudowa. Kwestionują je rodzimi populiści z prawego i lewego krańca sceny politycznej i wszelkiej maści autokraci, której jednak nie oferują nam Europejczykom atrakcyjnej alternatywy. Czy naprawdę chcielibyśmy żyć w państwach rządzonych przez monopartie, których obywateli pilnują policje tajne i widne oraz kamery z systemem rozpoznawania twarzy? Ukraińcy pokazali, jak ogromną cenę gotowi są zapłacić za to, żeby żyć tak jak my. Uszanujmy to.
Wojna
Integracja europejska narodziła się z traumy II wojny światowej. Chociaż sama koncepcja pojawiła się wcześniej, dopiero doświadczenie wojny totalnej skłoniło przywódców Europy do ostatecznego wyrzeczenia się przemocy w stosunkach międzypaństwowych. Spory, nawet najbardziej zażarte, należało odtąd rozstrzygać wyłącznie w drodze negocjacji. Pacyfizm stał się europejskim wyznaniem wiary do tego stopnia, że kiedy w końcu lat 90. wyłoniły się zręby wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony, to świat biurokratów w szarych garniturach przecierał oczy na widok kolorowych otoków na czapkach i lampasów na spodniach oficerów przechadzających się równym krokiem po brukselskich korytarzach.
Odrzucenie fizycznej przemocy nie było jednoznaczne z polityką powszechnej miłości. Historia jednoczącej się Europy aż roi się od konfliktów, konfrontacji, potyczek, wojen podjazdowych, ofensyw, triumfalnych zwycięstw i wstydliwych kapitulacji.
Pierwszym szerzej znanym starciem była poprowadzona przez generała de Gaulle’a szarża w obronie interesu francuskich rolników. W latach 50. i 70. w Europie trwały wojny dorszowe między Islandią a Wielką Brytanią. W 1996 r. Zjednoczone Królestwo ogłosiło blokadę wszelkich decyzji na znak protestu wobec zakazu sprzedaży brytyjskiej wołowiny mającej przenosić chorobę wściekłych krów. Hiszpania i Wielka Brytania od lat skaczą sobie do gardeł w sprawie zwierzchności nad Gibraltarem. Grecja groziła wetem w sprawie członkostwa Polski i Węgier, jeśli rozszerzenie nie objęłoby Cypru. Zapał i żądza walki uczestników negocjacji budżetowych przywołują wspomnienia szturmu na Bastylię, a długość posiedzeń – wojny pozycyjnej w okopach Flandrii.
A prawdziwa wojna też naprawdę nigdy nie odeszła daleko. W latach 90. szalała na Bałkanach i w Czeczenii, wybuchła w Libii i Syrii, nie ucichła na Bliskim Wschodzie. Kiedy na Krymie i na wschodzie Ukrainy wiosną 2014 roku pojawiły się zielone ludziki wyposażone w nową rosyjską broń i przyodziane w mundury nabyte w sklepach dla miłośników trekkingu, europejska opinia polityczna doznała dysonansu poznawczego.
Analitycy się zaczęli rozpisywać o zjawisku wojny hybrydowej, zakładając, że będzie ono bardziej zrozumiałe dla zachodniej publiczności poszukującej nowych marek i trendów. Bo samo zjawisko nowe nie jest i już dawno opisane zostało przez klasyka rosyjskiej myśli wojskowej.
Jewgienij Messner (1891–1974), oficer białej armii, podczas wojny wspierający III Rzeszę, a po wojnie cieszący się spokojnym życiem weterana w Argentynie, przepowiadał w swojej książce „Rebelia”, że we współczesnych konfliktach zbrojnych liczyć się będą przede wszystkim dywersja i operacje specjalne. Tradycję należy szanować. Rosja pozostała wierna doktrynie Messnera, nie osłabiły jej modernizacyjne zapędy cara Dymitra Niegroźnego.
Aż nadszedł luty 2022 r. i to, co niemożliwe, okazało się możliwe. Ursula von der Leyen oznajmiła, że trzeba było słuchać Polaków i Bałtów, rusofilia stała się wstydliwą chorobą, a Europejczycy na nowo pojednali się z bronią, ponieważ zrozumieli tylko to zagwarantować im może pokój.
Czołgi Leopard, wyrzutnie rakiet Patriot i HIMARS rozpalają masową wyobraźnię a Unia Europejska zaczęła na poważnie inwestować w przemysł zbrojeniowy i łożyć na sprzęt wojskowy i amunicję dla armii ukraińskiej.
W ramach funduszu, którego nazwa to typowy unijny oksymoron – Europejski Fundusz Pokoju.
Maciej Popowski
dyplomata (pracował w Stałym Przedstawicielstwie RP przy UE, był uczestnikiem negocjacji akcesyjnych i ambasadorem Polski w Komitecie Politycznym i Bezpieczeństwa UE) i urzędnik europejski (był zastępcą sekretarza generalnego Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, dyrektorem generalnym ds. polityki sąsiedztwa i negocjacji w sprawie rozszerzenia w Komisji Europejskiej), obecnie dyrektor generalny ds. pomocy humanitarnej i ochrony ludności Komisji Europejskiej. Autor książki publicystycznej „Alfabet brukselski” i powieści o Jimim Hendriksie i latach 60. „Płonące lustra”.
Artykuł przedstawia osobiste poglądy autora, które nie mogą być traktowane jako oficjalne stanowisko Komisji Europejskiej.