Nielojalny
Do matki czuję wdzięczność i trochę współczucia. NIE, CZUŁOŚĆ NIE
Rozmawiamy w bistro niedaleko jego domu w centrum Paryża. Najpierw wybrał inną kafejkę, ale dzień przed spotkaniem zaproponował miejsce mniej gwarne. Zamawia gorącą czekoladę i zaczyna mówić. Jest typem opowiadacza, który nie potrzebuje moderatora. Didier Eribon to jeden z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych intelektualistów i pisarzy francuskich. Urodził się w 1953 roku w ubogiej rodzinie robotniczej na przedmieściach Reims i jako pierwszy w rodzinie ukończył wyższe studia. Autor znanego na całym świecie „Powrotu do Reims”, eseju o własnym awansie klasowym oraz „Życia, śmierci i starości kobiety z ludu”, które właśnie ukazało się po polsku.
KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA: Zadano panu kiedyś pytanie: a dlaczego pan nie zabrał matki do siebie? DIDIER ERIBON:
Tak, niedawno na spotkaniu autorskim.
Rozważał pan w ogóle taką możliwość? – Nie. Mieszkam w dwóch pokojach na 50 metrach, trzecie piętro bez windy. Jak miałbym zainstalować tam mamę z jej łóżkiem medycznym? Jak miałbym się nią zajmować, skoro większość czasu spędzam poza domem? Codziennie mam spotkania na mieście, zajęcia na uczelni, jadam w restauracjach. Teatr, kawiarnie...
To nie tylko niemożliwe, ale po prostu niewyobrażalne. Musiałbym totalnie zmienić swoje życie. Zrezygnować z wyjazdów. A przecież nie podróżuję tylko dla przyjemności. Kiedy wychodzi moja książka jeżdżę na różnego rodzaju spotkania promocyjne. Ogromnie to lubię, ale to jednak istotna część mojej pracy, do której zobowiązuje mnie wydawca. Musiałbym więc rzucić pracę.
A poza tym mama by nie chciała. Nie opuściłaby swojego Reims.
Ale ja doskonale pana rozumiem.
– A jednak kiedy padło to pytanie: „a dlaczego pan nie zabrał matki do siebie?”, odruchowo zacząłem się tłumaczyć, tak jak teraz. A potem pomyślałem sobie, że samo postawienie takiego pytania jest, w jakimś sensie, próbą obarczenia mnie winą, zrzucenia na mnie odpowiedzialności. A przecież ta odpowiedzialność powinna spoczywać na państwie.
Opieka nad osobą niedołężną to ciężka i wymagająca kompetencji praca. Na to powinny iść nasze podatki. To nie moja wina, że mama umierała nieszczęśliwa, w stresie. To wina systemu, który nie finansuje w dostatecznym stopniu domów opieki, nie dofinansowuje opieki domowej. Mogłaby przecież spokojnie zostać u siebie, gdzie na pewno czułaby się najlepiej, o ile codziennie przychodziłby do niej ktoś, kto by z nią posiedział, umył ją, porozmawiał.
Państwo, owszem, zapewnia takie wizyty, ale one trwają pół godziny. To za mało. Wynajęcie kogoś prywatnie to są koszty horrendalne. Ja, nawet do spółki z trzema braćmi nie miałem wystarczających środków.
W pana nowej książce po raz pierwszy przeczytałam o „siwym złocie”. Wzdrygnęłam się. Chyba podświadomie skojarzyło mi się to ze „złotymi żniwami”, czyli złotem pożydowskim. W każdym razie w Polsce jeszcze się tak nie mówi.
– Ten termin dopadł mnie w czasie pracy nad „Życiem, starością i śmiercią kobiety z ludu”, gdy często wpisywałem w wyszukiwarce słowo „EPHAD” (Établissement d’hébergement pour personnes âgées dépendantes – ośrodek opieki stacjonarnej dla seniorów). W odpowiedzi system zalał mnie reklamami w stylu: „Zainwestuj już dziś w nasze EPHAD’y. Zysk nawet do 6 procent w skali roku!”.
Mogłoby się wydawać, że to dobrze. Domy spokojnej starości powinny być doinwestowane.
– Tu nie chodzi o to, żeby ich mieszkańcom żyło się lepiej, chodzi o to, żeby taki ośrodek był żyłą złota. Siwego złota. Tak się to nazywa w żargonie inwestycyjnym. Mnie zbiera się na wymioty. Od razu widzę niedołężną kobietę, która potrzebuje zmiany pampersa, ale obsługa zamiast robić to trzy razy dziennie, robi to, dajmy na to, raz na dwa dni i dzięki temu zaoszczędza kilka euro. Kobieta usiłuje protestować, ale kto jej słucha? Jest stara, pewnie ma urojenia, a poza tym ile ona jeszcze pożyje?
Moja mama była w ośrodku państwowym. Mówi mi kiedyś: „Słuchaj, oni nie pozwalają mi wziąć prysznica”. „Jak to nie pozwalają ci wziąć prysznica?”. Pytam kierowniczki, a ona: „Proszę pana, tu nie chodzi o to, że my nie pozwalamy. Ale pana mama, żeby pójść pod prysznic potrzebuje asysty dwóch osób. A nam brakuje personelu. Dlatego ustaliliśmy, że pacjenci biorą prysznic raz w tygodniu.” Dla mamy to była męka. Leżała w łóżku zanieczyszczona, było jej zimno, nikt nie przychodził, żeby zamknąć otwarte okno.
Dlatego uważam, że odeszła, bo... chciała odejść.
Pisze pan, że to mógł być „syndrom de glissement”. Po polsku powiedziałabym: syndrom obsuwania się. Doczytałam, że to termin ukuty przez geriatrów francuskich i używany wyłącznie we Francji. Tak jakby ciało przestało stawiać opór i poddawało się grawitacji.
– Nasi lekarze nazywają to również samobójstwem nieuświadomionym. Chodzi o utratę woli walki o przeżycie, rezygnację. Jedną z najczęstszych okoliczności uruchamiania się tego syndromu jest właśnie przeprowadzka do domu opieki. Umiera się potem zwykle w ciągu dwóch miesięcy. Moja mama zmarła po siedmiu tygodniach.
Punktem wyjścia mojej opowieści jest wiadomość, którą nagrała mi przed śmiercią na poczcie głosowej. Płakała: „Oni się tu nade mną znęcają. Co ja im zrobiłam, że mnie tak torturują?”. Zdałem sobie sprawę, że mama nagrała mi rodzaj politycznego protestu. Nie prywatnego, ale politycznego.
Wyobraziłem sobie nagle masy starych kobiet, bo w tych domach zdecydowanie więcej jest kobiet, które w nocy, nie mogąc zasnąć, dzwonią do swoich dzieci i zostawiają im na sekretarce podobne komunikaty. Mamy do czynienia z jakimś aktem zbiorowej skargi wypowiadanej przez osoby nie mające ze sobą kontaktu. Mama mówiła „ja cierpię”, „mnie maltretują”. Nie przyszło jej do głowy mówić „my”, „nas”.
Coraz częściej umieramy poza domem. To tak zwana defamilizacja opieki senioralnej, jeszcze jedno branżowe wyrażenie. Można by zapytać, czy nie było lepiej dawniej, gdy umierało się w domu, przy rodzinie?
– Tylko że wtedy ciężar opieki i pielęgnacji spoczywał prawie zawsze na kobietach.
Cieszę się, że pan to powiedział. „Życie, starość...” napisał pan po śmierci matki. Piętnaście lat temu, po śmierci pana ojca wyszedł „Powrót do Reims”. Odejście rodziców tak inspiruje do pisania?
– Annie Ernaux też napisała „Miejsce” po śmierci ojca, a „Pewną kobietę” po śmierci matki. Simone de Beauvoir napisała „Bardzo słodką śmierć” po śmierci matki. W moim przypadku to była nie tyle inspiracja, co wewnętrzna potrzeba, wręcz konieczność. Mama zmarła w 2017 roku. Pracę zacząłem kilka miesięcy później. Wolno mi to szło. W trakcie wybuchła pandemia, odłożyłem wszystko, bo myślałem: Aaa, po co pisać, i tak za pół roku ludzkość wyginie. Przez rok nie byłem w stanie pisać niczego. Ba! Nawet czytać.
Ale potem wróciłem do pracy i rzuciłem się na książki. Przeczytałem mnóstwo rzeczy o starości. Same dołujące lektury. Mój partner Geoffroy bardzo się o mnie martwił. Mówił: odłóż to, poczytaj coś wesołego.
Pisze pan, że pana relacje z matką poprawiły się po śmierci ojca. Dlaczego?
– Nienawidziłem mojego ojca. Z całego serca. Był straszliwym homofobem.
Mama nie?
– Nie aż tak. W ogóle mama była od ojca inteligentniejsza, miała bardziej otwarty umysł. To znaczy też do pewnego stopnia, bo ona z kolei była obsesyjną rasistką. Dlatego przez lata nie chciałem się z nimi widywać.
Ale głównie jednak chodziło o ojca. Kiedy trafił do ośrodka dla chorych na Alzheimera, a potem umarł i mama została sama, nie miałem już wymówki. Wiedziałem, że ona cierpi z powodu naszej rozłąki. Ciągle dopytywała, kiedy przyjedziesz? A mnie ciężko było się zebrać. Na pogrzeb nie pojechałem, ale odwiedziłem matkę dzień po. Zaczęła mi opowiadać o swoim życiu, o tym jak poznała ojca, gdy miała dwadzieścia lat...
I tak powstał pomysł na „Powrót do Reims”. Z tą książką też nie było łatwo. Zajęła mi trzy lata. Pisałem, zarzucałem, wracałem.
Powiedział pan: nienawidziłem ojca. Po tylu latach to uczucie nie zmieniło się? – Stwierdzam fakt. Nienawidziłem go. Napisałem „Powrót do Reims” po to, by się z tego wytłumaczyć. Owszem, to uczucie ewoluowało, ale w sensie, jakby to powiedzieć, intelektualnym. Teraz widzę ojca w szerszym kontekście historyczno-socjologicznym, lepiej rozumiem, dlaczego był jaki był. Zmieniła się moja percepcja, ale ona nie jest w stanie wymazać wspomnień. Nie mogę zapomnieć.
Kiedy byłem dzieckiem, a potem nastolatkiem, ojciec ucieleśniał karykaturę męskiej dominacji. Także wobec matki. To były moje doświadczenia formujące. Siedzimy przed telewizorem, leci jakiś film z Jeanem Marais, a ojciec wzdycha, że nie może patrzeć „na tę ciotę”.
Gdy jesteś czarnoskórym dzieciakiem w rasistowskim świecie, gdy poniżają cię w szkole, na ulicy, zawsze możesz schronić się w domu, w swojej rodzinie, która jest tak samo czarna jak ty. Ale gdy jesteś młodym gejem w robotniczym środowisku Reims nie masz schronienia. W domu czeka ojciec, który jeszcze ci dołoży. Bo on jest częścią tej społecznej homofobii, której jesteś ofiarą. On, a także najstarszy brat. Wtedy budzi się groza.
Czyli nie wybaczył pan?
– Miałem kiedyś przyjaciółkę, która mawiała: wybaczam, ale nie zapominam. A ja mogę powiedzieć: nie wybaczam i nie zapominam. Chociaż w „Powrocie do Reims” dokonuję próby pewnego usprawiedliwienia ojca. Piszę o jego ciężkim życiu, o tym, że zaczął pracę w fabryce w wieku trzynastu lat.
Zrozumieć, a nawet usprawiedliwić to jeszcze nie znaczy wybaczyć.
Matka broniła pana przed ojcem?
– Tak. W takim sensie, że gdy on wyzywał Jeana Marais od ciot, ona mówiła coś w rodzaju: „Dałbyś już spokój. A co cię to obchodzi?”. Kiedy wyprowadziłem się z domu, a ona nalegała, żebym ich odwiedził, powiedziała kiedyś: „No przecież możesz przyjechać ze swoim chłopakiem.”. Wtedy ją zapytałem, czy jest pewna, że ojciec by się zgodził, żebym przyjechał do nich z chłopakiem?
I ona pewnego dnia, to wiem od niej, walnęła przy ojcu pięścią w stół i powiedziała: „Mam tego dość! Didier nie odwiedza nas, bo ty nie zgadzasz się, żeby przyjechał ze swoim chłopakiem.”. Ojciec podobno uległ i powiedział: „Dobra, jak już tak bardzo chce, to niech przywiezie tego chłopaka.” Ale w takiej sytuacji dziękuję bardzo... Skoro wiedziałem, że i tak nie byłby mile widziany, to po co? Ani on, ani ja nie czulibyśmy się dobrze.
W „Życiu...” pisze pan o matce z dużą empatią, może nawet z czułością.
– To nie jest czułość. Do tej pory nie znalazłem odpowiedniego słowa, żeby opisać to, co czułem widząc ją starą, jak cierpi. Ale to nie była czułość.
Za każdym razem kiedy ją odwiedzałem ryczał włączony na cały regulator telewizor, nawet na moją wizytę go nie wyłączała. I za każdym razem gdy na ekranie pojawiał się ktoś o innym niż biały kolor skóry z jej ust wylewał się stek inwektyw. To było nie do wytrzymania. Po pięciu minutach mówiłem sobie: „Co ja tu robię? Po co tu w ogóle przyjechałem?”. Ale wracałem.
Przypominałem sobie, ile jej zawdzięczam, że to dzięki niej skończyłem studia.
Pracowała jako sprzątaczka w bogatych domach po to, bym mógł uczyć się w liceum. Harowała w fabryce żebym mógł pójść na studia. Za młodu traktowałem to jako coś oczywistego. Doceniłem dopiero po latach.
Ona robiła to po to, bym mógł się wyrwać z ich świata, stać się kimś innym niż rodzice. Tak więc może chodzi o wdzięczność? Wdzięczność na pewno. Trochę współczucia. Ale jednak nie czułość.
Opieka nad osobą niedołężną to ciężka i wymagająca kompetencji praca. Na to powinny iść nasze podatki. To nie moja wina, że mama umierała nieszczęśliwa, w stresie. To wina systemu