Nie ma afery
Kajet konesera Krzysztof Varga czyli znów przegraliśmy
Zasadniczo jestem przeciwny recenzowaniu filmów przed ich wejściem na ekrany, tym bardziej nim w ogóle zostaną nakręcone, choć jest to praktyka coraz powszechniejsza, można powiedzieć, że mamy ostatnio do czynienia z intensywnymi polemikami z dziełami filmowymi, które nie wyszły nawet poza etap pomysłu, względnie pierwszych zdjęć. Tak właśnie było ze słynnym obrazem Pawła Chochlewa „Tajemnica Westerplatte” – zanim dzieło zostało w ogóle nakręcone, odbyła się zaciekła polemika wokół niego, walki toczyły się już na etapie scenariusza, choć nie było jasne, czy film w ogóle powstanie. A to brakowało kasy, a to odtwórca głównej roli się znarowił, w zamian powstawały za to dogłębne analizy, wnikliwe spory oraz szalały szlachetne oburzenia. Szło jak zwykle o szarganie historii, skandaliczne ujmowanie dziejów najnowszych, odbrązawianie pomników i przewartościowywanie wartości, słowem miała miejsce regularna młócka wokół czegoś, co po prawdzie nie istnieje.
Tak samo jak byłem przeciw dyskusji o „Westerplatte”, póki filmu nie ma, tak samo dziś jestem przeciw recenzowaniu zarówno „Wałęsy” Andrzeja Wajdy, jak i filmu o Smoleńsku Antoniego Krauzego, choć akurat oba te filmy, mimo że jako produkty skończone nie istnieją, doczekały się już krytycznej bibliografii; jedni są za filmem Krauzego z całego serca, inni wręcz przeciwnie, film Krauzego, do którego zdjęcia się jeszcze chyba w ogóle nie zaczęły, bardzo już się wielu osobom nie spodobał, inni wiedzą zaś, iż będzie arcydzielny, film Wajdy budzi równie sprzeczne namiętności, nikt go – włącznie, zdaje się, zWajdą – jeszcze nie za to recenzji całkiem sporo się już ukazało – zdania co do wybitności nieistniejącego filmu mocno są podzielone.
Zaciekła polemika wokół filmów Krauzego iWajdy może chwilowo zejść na plan dalszy, bo na ekrany wchodzi właśnie „Tajemnica Westerplatte”, ów film reżysera Chochlewa, o który takie spory toczyły się parę lat temu. Teraz film jest gotowy, czy równie zaciekłe dyskusje będą się wokół niego odbywać, pozostaje sprawą otwartą, w zasadzie po projekcji nasuwa mi się jedno zasadnicze, choć proste pytanie: „Po co nam kolejny film o Westerplatte?”. Nie pamiętam, czy w wirze dawnych polemik to pytanie, niby banalne, a wszak fundamentalne, padało, być może nie, ponieważ spór szedł wtedy o to, czy można bezcześcić pamięć bohaterów, czy uchodzi polskiemu żołnierzowi chlać gorzałę w obliczu wroga i sikać na portret Naczelnego Wodza, a przecież taka brawurowa scena miała się w filmie znaleźć. No i czy wreszcie Bogusław Linda ostatecznie zagra majora Sucharskiego, czy też nie zagra, a jeśli nie zagra, to dlaczego, a jeśli jednak zagra, to czemu? Koniec końców Linda Sucharskiego nie zagrał, trudną tę rolę wziął na klatę Michał Żebrowski i w zasadzie tyle skandalu.
Podaję tutaj ten temat, bo „Tajemnicę Westerplatte” już widziałem, wziąłem na siebie ciężar tego poświęcenia, jak nie przymierzając Żebrowski ciężar roli Sucharskiego. Żebrowski z rolą Sucharskiego przegrał w zasadzie, ja w sumie poległem bohatersko na wysuniętej placówce widza kinowego, bilans wyszedł na zero. Nie mam zamiaru tu dawać tyrad o sztuczności gry aktorskiej Żebrowskiego, żadna nowina, że Że- browski gra, jakby już był postacią z muzeum figur woskowych, idzie tu o co innego. Nie będę też jeździł radośnie po efektach specjalnych, efekty specjalne w polskim kinie ustawowo powinny być zabronione, generalnie całe polskie kino to jest jeden wielki efekt specjalny, ja bym jednak apelował do polskich reżyserów: trzymajcie się z daleka od komputerów, niechaj się inni komputerami bawią, my pozostańmy przy bardziej staroświeckich metodach.
No więc jeśli nie o scenariusz, grę aktorską i efekty specjalne idzie, to o co idzie? Idzie mianowicie o polskie kino historyczne w ogóle.
Owszem, w filmie Chochlewa są sceny, które strażników honoru polskiego żołnierza oburzyć mogą, owszem – Sucharski przez większość filmu na paraliżującego cykora cierpi i tylko o kapitulacji myśli, prawda – żołnierze samowolnie się z okopów oddalają, by się na waleta w morzu wykąpać, dał nawet reżyser nieprawdziwą, zdaje się, scenę rozwałki dezerterów, no i wreszcie żołnierz grany przez Mirosława Bakę sika na plakat! Tak jest! Jest sikanie! Jednak! Nie na portret Wodza Naczelnego, niestety, jeno na plakat ze znanym hasłem „Silni, zwarci, gotowi”, mnie to nijak nie oburza, gdybym był wrześniowym żołnierzem, tobym na portret Rydza-Śmigłego sikał zaciekle i z wielkim ukontentowaniem, sikałbym zajadle na wszelką propagandę potęgi II RP. Problem zasadniczy to nie są jednak spory o urynę, ale o to, że nam nijak kino historyczne nie wychodzi, osobliwie mam tu na myśli kino wojenne i batalistyczne; jakiejkolwiek emblematyczobejrzał, nej bitwy się dotkniemy, to filmowa klęska z tego się rodzi. Wymieniać właściwie nie trzeba, ostatnimi czasy mieliśmy dwa filmy o wielkich polskich zwycięstwach: „Bitwę Warszawską 1920” i „Bitwę pod Wiedniem” (choć druga rzecz to włoska robota), oba zwycięstwa wielkie, oba filmy katastrofalne, być może bardziej predestynowani jesteśmy do kręcenia filmów o wielkich klęskach, jakoś nam to gładko podchodzi, bo my się w pięknych klęskach lubujemy, my byśmy bez klęsk narodowych w ogóle żadnym narodem nie byli.
Z zestawu bitew obowiązkowych pozostało nam przede wszystkim Monte Cassino, od lat mówi się o tym, że film o zdobyciu klasztoru powstać powinien, wiadomo, że fundusze musiałyby być horrendalne, żeby film o Monte Cassino sprostał wymogom współczesnego kina batalistycznego, to by trzeba było chyba tyle kasy co na wydobycie gazu łupkowego, na razie rzecz pozostaje w sferze fantazji. Ja też bym z radością ruszył do kina na film oMonte Cassino, najchętniej zaś na film o obrońcach Monte Cassino. Mówię na przykład o Ślązakach w niemieckich mundurach, który się bronią przed kresowiakami w brytyjskich battle-dresach. Serio mówię, żadnego taniego skandalu tu nie prokuruję, z artystycznego i psychologicznego punktu widzenia zdecydowanie bardziej ciekawe pokazać by było, jak „wróg twój się kryje jak szczur” w ruinach klasztoru niż naszych chłopaków ruiny szturmujących. Gdyby polska kinematografia skusiła się na film oMonte Cassino, którego bohaterami byliby szwabscy spadochroniarze bohatersko w klasztorze się broniący, to byłby dowód na wielkość polskiego kina, można rzec z pewną dozą brawury, że Monte Cassino to było takie niemieckie Westerplatte – czyż nie jest to temat na duży film? Bo dlaczego to zawsze my broniliśmy się bohatersko, a oni tylko fanatycznie? Czemu posyłanie dzieci na śmierć w Powstaniu Warszawskim było heroizmem, a posyłanie gówniarzy z Hitlerjugend na nasze czołgi było fanatyzmem?