Ponury żartowniś
Kajet konesera Krzysztof Varga
Zasadniczo jestem przepełniony wątpliwościami wszelakiego rodzaju, jednak co do kilku rzeczy na tym świecie nie mam wątpliwości, jedną z nich jest to, że Marek Raczkowski jest geniuszem. Poniedziałek bez nowych rysunków Raczkowskiego w „Przekroju” to poniedziałek stracony, poniedziałek, który nie powinien się zdarzyć, w każdy poniedziałek rzucam się na rysunki Raczkowskiego jak pies na świeże kości. Jest bowiem Raczkowski ścisłą czołówką polskich felietonistów, a ja pasjami lubię felietony, tym bardziej lubię felietony rysunkowe. Mało kto potrafi tak zabójczo podsumować naszą rzeczywistość, zwykli felietoniści operujący wymęczonymi zdaniami, potrzebują na to całych stron, poważni publicyści nadymają się, nabzdyczają, puchną i wypuszczają z siebie wymęczone eseje, tymczasem Raczkowski za pomocą jednego rysunku unieważnia zupełnie ich jałowy wysiłek, co tu pisać: ja tego geniuszu Raczkowskiemu zazdroszczę. O Raczkowskiego zabijać się powinny wszystkie gazety i tygodniki w kraju, oferować mu niebosiężne honoraria, jeśli tak się nie dzieje, to tylko źle świadczy naszych gazetach i tygodnikach, Raczkowski więc wciąż w dołującym „Przekroju” siedzi, w zasadzie jest Raczkowski jedyną niezmienną rzeczą w tym nieustannie zmieniającym się piśmie; naczelni przychodzą i odchodzą, wydawcy kupują i sprzedają „Przekrój”, a Raczkowski straceńczo w nim trwa.
Nic więc dziwnego, że natychmiast po premierze rzuciłem się na książkę pod tytułem „Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki”, która po prawdzie nie jest książką napisaną przez Raczkowskiego, ale wywiadem z Raczkowskim przeprowadzonym przez Magdę Żakowską. Owszem, jak tytuł obiecuje, są tam długie passusy o narkotykach, są sentymentalne stękania o prostytutkach i burdelach, w zasadzie słabo mnie to kręci. Daruję tu sobie streszczanie przechwałek Raczkowskiego na temat spożywania różnych dragów, pominę niepoważne popisy na temat wyczynów miłosnych, spuszczę zasłonę miłosierdzia na niezrozumiałą dla mnie potrzebę ekshibicjonizmu, są w tej książce rzeczy ciekawsze. W zasadzie najciekawsze oczywiście jest to, że jak się wczytać w tę książkę, to widać wyraźnie, iż Raczkowski to jest dość poważny, a wręcz ponury mężczyzna, że za jego uwielbieniem dla życia towarzyskiego i przyjaźni z kobietami lekkiej konduity stoi wyraźna aspołeczność czy też jakiś rodzaj socjopatii. Ja socjopatów bardzo cenię, uważam socjopatię za szlachetną postawę filozoficzną, szacunek budzi też u Raczkowskiego świadomość starzenia się, od jakiegoś czasu szanuję bardzo proces starzenia się, szczególnie gdy idzie za nim rosnący dystans do rzeczywistości, starzejący się socjopata to prawdziwy mędrzec. A jednocześnie przecież rysunki Raczkowskiego są niemożebnie zabawne, potwierdza się stara reguła, że najdowcipniejsze rzeczy tworzą ludzie ponurzy, że za ponurymi dziełami kultury stoją bardzo często wesołki. Raczkowski to jeden z niewielu ludzi w Polsce, którzy udając, że robią sobie jaja, po prawdzie mówią bardzo serio, większość, niestety, robi sobie jaja, udając, że jest śmiertelnie poważna, mam tu na myśli naturalnie naszą scenę polityczną – większość tego, co wyprawiają politycy, jest niebywale wręcz zabawna, a jednocześnie robiona z ekstremalnie poważną miną i z użyciem spektakularnie poważnych słów, podobnie zresztą bywa w publicystyce: powaga z tekstów bije zabójcza, a lektura jest rozkosznie zabawna.
Naturalnie, intuicyjnie czuję, że połowa tego, co opowiada tu Raczkowski, to jest bezczelne zmyślenie, że to jest czysta konfabulacja, bujda na resorach, w którą być może sam Raczkowski wierzy, wyczuwam psim swędem, iż Raczkowski mocne ma ciągoty do koloryzowania, inaczej być nie może, jak się tak odjechane rysunki robi, trzeba sobie świat zbudować na pewnym zmyśleniu, zresztą wydaje mi się, że „prawda” to jest ostatnia rzecz, jakiej ja w wywiadzie z Raczkowskim oczekuję. Jest w budowaniu swojej legendy Raczkowski prawdziwym mistrzem, niby od niechcenia opowiada, ale widać wyraźnie, jakie za tym mocne chcenie stoi, by stać się legendą za życia, to się jakoś tam udaje, po mieście wszak chodzą rozliczne co do Raczkowskiego legendy i podania, zarówno te, że zarabia jakieś kosmiczne pieniądze, jak i te, że w zasadzie nigdy żadnych pieniędzy nie posiada i zapożycza się gdzie popadnie. Nie muszą to być wcale legendy nawzajem się wykluczające, wielcy artyści mogą jednocześnie mieć mnóstwo pieniędzy i nie mieć przy duszy ani grosza, zatem nie ma chyba sprzeczności w tym, że Raczkowski kokosy zarabia, a jednocześnie komornik zajął mu właśnie samochód.
Ponieważ jednak zazdroszczę Raczkowskiemu geniuszu, tropię więc wszelkie jego niedorzeczywiście skonałości, niebywałą wręcz frajdę sprawił mi żenujący błąd ortograficzny na jego rysunku, w książce zamieszczonym, gdzie słowo „ochydny” jako żywo widnieje. „Ohyda” ale przez „ch”! Zgroza! Ohyda! Zupełna kompromitacja, ucieszyłem się, niby taki zdolny, Raczkowski, jesteś, ale z ortografią to na bakier, che, che, dobrze ci tak, Raczkowski, może rzeczywiście, jak mitomańsko sugerujesz, wszystkie atrakcyjne kobiety do ciebie lgną jak muchy na lep, ale z ortografii pała! Nie powiem, bardzo mi to humor poprawiło, przynajmniej atrakcyjne korektorki i redaktorki, a może i atrakcyjne bibliotekarki nie będą do ciebie już tak lgnąć, Raczkowski, jak się powszechnie ujawni, że takie byki walisz. Jak to mało trzeba człowiekowi do szczęścia, wystarczy, że uznany artysta ośmieszy się błędem ortograficznym (strasznym błędem, dodajmy!), a człowiekowi już samopoczucie się na cały dzień poprawia, choć wnioskując z przemyślności Raczkowskiego, jaką na łamach tej książki ujawnia, podejrzewać mogę, że ze swojej słabości ortograficznej uczyni on silny argument w swym zajęciu uwodziciela.
Są tu jednak, jako się rzekło, prawdziwe mądrości, zdania zasadnicze, które zawsze powtarzać warto, nawet tak oczywiste jak to, że „w Polsce najważniejsze są wydarzenia nieważne”, niestety, nie wszyscy jeszcze to zauważyli, jest Polska krajem, gdzie nieważność wynosi się na piedestał, a to, co ważne, pomija jako nieatrakcyjne, mamy w Polsce, niestety, wielkie zwycięstwo nieważności.
„Dla artysty uwierzyć w siebie to śmierć”, powiada Raczkowski i to jest fundamentalnie prawdziwe zdanie, to jest prawda prawd, jak wiadomo, zbyt wielu artystów wierzy w siebie bez zastrzeżeń, legiony poetów nie mogą wyjść z zachwytu nad swoimi wierszami, kohorty prozaików popadają w bezbrzeżne uwielbienie swoich powieści, już nie wspominam o reprezentantach sztuk wizualnych, milczę już o reżyserach teatralnych, ich mocna wiara w siebie i przekonanie o niebywałej wręcz genialności to jest jakaś prawdziwa pandemia. Ponieważ żyjemy w epoce narcyzmu, warto tym bardziej powtarzać, że artyście nie wolno nigdy w swoją doskonałość uwierzyć, bo poczucie spełnienia to dla artysty akt zgonu.