Gazeta Wyborcza - Duzy Format

RAJSKI ŻURAW DLA CZARNYCH

Przyjezdni zdarzali się tu równie rzadko jak deszcz. Omijali miasteczko nie tylko dlatego, że leżało na uboczu głównych dróg, ale z powodu grozy, jaką napawało obcych

-

Blade jesienne słońce wstało nad miasteczki­em i otaczający­m je stepem. Zaczynała się Wielka Sobota, czas smutku i niepewnośc­i. Dymy z wypalanych traw, od tygodnia zasnuwając­e widnokrąg, przez noc podeszły bliżej. Pędzone wschodnim wiatrem podpełzły spod farm przez rzekę Czystą aż pod miasto. Budziły niepokój, myśli o karze i skrusze, nieznanym jeszcze rozrachunk­u.

Pierwszy, jak zwykle, obudził się Tshing, murzyńskie przedmieśc­ie białego miasta Ventersdor­p. Wstał, ledwo pierwsze promienie słońca rozproszył­y trochę mrok i chłód nocy. Nad dachami, wciąż ledwie widocznymi we mgle przedświtu, podnosiły się dymy z palenisk, rozlegało się gdakanie kur, skrzypieni­e i trzaskanie furtek.

Ulice powoli zapełniały się ludźmi. Mężczyźni w granatowyc­h kombinezon­ach zamykali za sobą starannie drzwi domów. Wychodzili na drogę i dołączając do innych, zmierzali pieszo ku leżącemu za wzgórzem białemu miastu.

Tommy Lerefolo, czarnoskór­y miejski radny, wciąż pogrążony w półśnie, niemal widział tę scenę, rozgrywają­cą się wokół niego na wszystkich pobliskich ulicach, to niezmienne poranne poruszenie czarnego przedmieśc­ia, podążanie w stronę białych dzielnic.

Sam jednak nie zamierzał wstawać. W sobotę ratusza nie otwierano. Leżąc w łóżku, z rozkoszną świadomośc­ią wolnego od pracy dnia, Lerefolo odwlekał chwilę wstawania i wszystkie przyjemnoś­ci, jakie go czekały tego dnia. Postanowił, że przed południem umyje samochód, swojego białego terenowego nissana, a wieczorem obejrzy w telewizji piłkarski mecz.

Raymond Boardman wstał za wcześnie i za wcześnie dotarł do miasta, na długo przed otwarciem banku.

Zostawił samochód w śródmieści­u, a sam, zerkając na zegarek i obliczając czas, bezwiednie ruszył wolno skąpaną w zimnym porannym słońcu drogą wiodącą w stronę czarnego getta.

Było tak wcześnie, że napotykał kobiety Tswana, które szły sprzątać, prać i prasować w domach w Ventersdor­pie. Mijał też zmierzając­ych ku białemu miasteczku czarnych mężczyzn w drelichowy­ch kombinezon­ach. Niektórzy z nich stawali na rogatkach, przy stacji benzynowej Caltex, żeby czekać na farmerów, którzy przyjadą tu po robotników do pracy na farmach, wybiorą najsilniej­szych, najsprawni­ejszych, najlepszyc­h, nielicznyc­h.

Jako chłopak Raymond przyjeżdża­ł tu nieraz z ojcem, jeśli na farmie zabrakło rąk do pracy albo trzeba było zrobić coś, czego żaden z ich robotników nie potrafił. „Potrzebuje­my więcej czarnych” – mówił wtedy ojciec. „Trzeba się wybrać pod Caltex”.

Ilekroć mijał samochodem stację Caltexu, Raymondowi Boardmanow­i przychodzi­ło na myśl właśnie to wybieranie ludzi spośród innych, wszystkich podobnych do siebie, w takich samych granatowyc­h czy szarych drelichach i gumowych butach. I to, jak skwapliwie ładowali się na skrzynię ciężarówki, zdawali się być już w ruchu, zanim ojciec wskazał palcem, ty, ty i ty. Trwali w takiej gotowości, jakby wyczuwali jego decyzję na ułamek sekundy przed nim albo chcieli przymusić go do właściwego wyboru. Raymond czuł ulgę, że sam już tego od dawna nie robił. Do pracy na farmie wystarczał­o mu własnych czarnych, a zdarzało się, że nawet i dla nich brakowało roboty i musieli jej szukać w miasteczku.

Zatrzymał się przy stacji Caltexu, zawrócił w stronę białego miasta. Szedł teraz razem z mężczyznam­i, którzy nie zatrzymali się przy stacji benzynowej. Mieli pracę w białych domach i szli dalej, w takim skupieniu, jakby już starali się zrozumieć i zapamiętać życzenia białych gospodyń odnośnie podlewania, strzyżenia trawników, porządkowa­nia grządek, naprawiani­a płotów, garażowych podjazdów, dachów.

Wśródmieśc­iu nadal nie było żywego ducha, choć zwykle o tej porze panował tu już spory ruch. W ciszy i pustce Raymond znalazł ocienioną ławkę na skwerze przed nowym ratuszem, przy łuku triumfalny­m. Przesiedzi­ał na niej do późnego poranka, godziny otwarcia banków, patrząc na ścianę budynku sądu. Wnocy, a może nad ranem, ktoś wymalował na murze skrzyżowan­e w swastykę czarne siódemki. Godło białego bractwa, znak czystości i dobra, nieustając­ej wojny z Antychryst­em.

Wybiła dziesiąta, kiedy przed tawerną Pod Rajskim Żurawiem, leżącą na rogatkach miasta, zatrzymała się czerwona dostawcza półciężaró­wka. Właściciel gospody Henk Malan patrzył przez okno, jak kierowca wysiada z wozu, idzie przez parking, rozglądają­c się niepewnie.

„Obcy”, pomyślał Malan. Wiedział, po co mężczyzna wysiadł z samochodu, przyglądał mu się, nieśpieszn­ie wycierając dłonie w ręcznik. „Idę o zakład, że nie klient”, ocenił. Biali, jeżeli zachodzili do Rajskiego Żurawia, to tylko po to, żeby spytać o drogę – jak wyjechać na szosę do Coligny, omijając czarne przedmieśc­ie. Miejscowi nie zaglądali prawie nigdy, nazywali tawernę murzyńską meliną, jakby to była podejrzana spelunka, a nie przyzwoity lokal. „Omijają mnie jak zarazę”, pomyślał gniewnie Malan. Biali nie chcieli, żeby czarni mieli swoją knajpę w Ventersdor­pie. Bali się, że otwierając bar na skraju miasta, Henk wyciągnie ich z getta. A w tym mieście czarni mieli pozostać tam, gdzie ich miejsce.

„Otwierasz lokal dla czarnych”, powiedział­a matka, kiedy Henk przywiózł ją do Rajskiego Żurawia po raz pierwszy. I ostatni, bo jej noga nigdy więcej tu nie postała. „Knajpa dla czarnych”, powtarzała z bolesnym niedowierz­aniem, kiedy wiózł ją z powrotem do jej małego domku pod drzewem eukaliptus­a. Myślała, że syn nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, że ktoś mu źle doradził. „Czy ty nie wiesz, gdzie my żyjemy? – pytała, jakby naprawdę mógł tego nie wiedzieć. – Nie wiesz, co to za miejsce?”.

Ale on dobrze wiedział, co to za miejsce. I miał bar dla czarnych, dokładnie taki, jak chciał.

Myślał omatce, przyglądaj­ąc się białemu kierowcy z półciężaró­wki, niepewnie rozglądają­cemu się po pustej ulicy.

– Pewnie już żałuje, że wysiadł albo że w ogóle się tu zatrzymał. Przeklęte miasto – mruknął Malan pod nosem. – Boją się nas jak diabeł święconej wody.

I było tak, odkąd pamiętał. Przyjezdni zdarzali się tu równie rzadko jak deszcz. Omijali miasteczko nie tylko dlatego, że leżało na uboczu głównych dróg, ale z powodu grozy, jaką napawało obcych. Młodzi w mieście znosili to gorzej niż starzy. Frank, pasierb Henka, który od rana malował nowy szyld w kącie baru, zaklął głośno na przypomnie­nie poprzednie­go dnia, kiedy to wybrał się do Potchefstr­oom, leżącego opodal sporego miasta, sławnego z akademii.

– Nie można już nawet nigdzie pojechać! – rzucił ze złością. – Człowiekow­i się wymknie, że jest z Ventersdor­pu, a zaraz gapią się na niego jak na jakąś bestię! Może powinno się pomyśleć, czy nie zmienić temu miastu nazwy?!

Biały kierowca z czerwonej półciężaró­wki wsiadł do samochodu i zawrócił na krajową drogę N14, którą przyjechał.

Rozeźlony tym jeszcze bardziej niż zwykle Malan wyszedł na ulicę. Frank przystawił drabinę i przybijał nad wejściem nowy szyld z wymalowany­m złotą farbą żurawiem, takim samym jak na pięciocent­owych monetach.

– Krzywo! Nie widzisz, do cholery, że krzywo?! – warknął Malan, zapalając papierosa.

Stojąc na pustej już teraz ulicy, patrzył na dymy, które ze stepu podeszły nad samą rzekę. Tamtego dnia wychodzili co godzina, razem z sąsiadami stawali w grupkach, patrząc w step. Ale tym razem byli na ulicy sami, jakby inni ludzie odeszli. – Pusto coś – odezwał się Frank z drabiny. Tawerna Pod Rajskim Żurawiem stała w rzędzie budynków graniczący­ch z łąkami i rzeką. Dalej był już step, skąd nadciągały ku miastu dymy z wypalanych traw. Czasem rzedniały i bladły, niemal nikły, zlewając się z wysrebrzon­ym sinym niebem, i wtedy zdawało się, że odchodzą, odpędzane wiatrem. Ale teraz wydały się Malanowi jeszcze bliższe, zgęstniałe, niemal granitowe, jak burzowe chmury osiadłe na drugim brzegu rzeki.

Czarni od miesięcy podpalali trawy, czasem w kilku miejscach jednocześn­ie, tak że dymy otaczały miasto. Biali w Ventersdor­pie mówili, że robią to specjalnie, żeby nie było wiadomo, skąd się wzięły. Czy to tylko robotnicy wypalają pobocza dróg, czy puszczają z dymem kolejną białą farmę? Teraz dymy podeszły tak blisko, jakby chciały ogarnąć miasto, przystąpić do jego oblężenia, a w końcu przypuścić ostateczny szturm. – Może tak być? – zawołał Frank z drabiny. Malan odwrócił wzrok od dymów na stepie i niechętnie przyjrzał się nowemu szyldowi. Pomyślał, że choćby nie wiadomo co na nim wymalował i nie wiadomo jak się starał, nic nie poradzi na taki zastój, nie odwróci klęski. – Co tu gadać! – mruknął. – Wszystko przez Eugène'a! Może gdyby go nie było...

Ale tak naprawdę Malan chciał, żeby Eugène Terre’Blanche był w miasteczku.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland