Samozwańczy klaun
– Angielska kultura! Turkmeńska kultura! – Uniósł drżącą ręką szklankę wódki. – To jest prawdziwa kultura! Nie to, co Ruscy…
Chciałem odnaleźć geograficzne serce tego rozproszonego narodu, ale na próżno. Turkmeni nie mieli własnego Watykanu ani Akropolu. Być może ściągnęli na pustynię Kara-kum w X wieku, ale i to nie jest pewne. Pod koniec XI wieku Rusini odkryli ich u podnóża Kopet-dag – w ufortyfikowanych wioskach i obozach koczowników. Wśród ludów środkowoazjatyckich Turkmeni odznaczali się najsilniejszym poczuciem tożsamości i największą wolą walki.
Pomyślałem sobie, że tylko niewielką miejscowość Geok-Tepe, mniej więcej trzydzieści kilometrów na północ od podnóża irańskich wzgórz, dało się potajemnie czcić jako miejsce pamięci narodowej. W 1879 roku Turkmeni odparli carską armię spod murów tamtejszej twierdzy. Był to jeden z nielicznych odwrotów wojsk imperium w Azji Środkowej, ale już dwa lata później Rosjanie wrócili pod wodzą okrutnego generała Skobielewa – Starych Krwawych Oczu, jak go zwali Turkmeni.
Rosjanie mordowali wszystkich – także kobiety, dzieci. Ludzkie kości przez wiele lat zaściełały równinę. Mimo to Geok-Tepe obrosło legendą bohaterskiej klęski.
Wyturlaliśmy się z miasta w wołdze pełnej znajomych Bajrama z telewizji państwowej. Byli wśród nich reżyser żartowniś, który wypił sobie jeszcze przed wyjazdem, myszowaty scenarzysta oraz historyk – pogodny olbrzym o ospowatej twarzy. Zwietrzywszy atmosferę festynu, gremialnie porzucili swoje miejsca pracy i wpadli w świąteczną euforię.
Nie zdążyliśmy nawet wyjechać z przedmieść, kiedy urządzili postój u znajomego rzeźnika. Przedarliśmy się przez dżunglę oblepionych muchami półtusz wołowych i baranich do magazynu z glinianym klepiskiem, przycupnęliśmy i urządziliśmy piknik. Pojawiły się okrągłe placki chleba i talerzyki z ogórkami. Maleńkie pomieszczenie rozbrzmiało wkrótce chlupotem i gulgotem wódki. Wznosiliśmy toasty za nasze kraje, za rodziny i karierę, za przyszłość i przeszłość. Rosyjskie i turkmeńskie słowa układały się w swoistą mozaikę. Rzeźnik wpadał od czasu do czasu po nóż albo zakrwawiony fartuch. Wkrótce i tak przestało nas cokolwiek obchodzić. Reżyser nieubłaganie dopełniał szklanki przy wtórze kolejnych sprośnych dowcipów.
Był człowiekiem dość osobliwym. Samozwańczy błazen, dusza towarzystwa o twarzy steranego życiem klauna. Przy każdym ruchu nad wyłupiastymi oczami podskakiwał mu pukiel siwiejących włosów. Nie rozumiałem większości jego żartów – w pozostałych drwił z samego siebie. Kompania śmiała się przypochlebnie. Rola żartownisia stała się dla niego czymś w rodzaju przepustki, wyróżnieniem z tłumu.
– Angielska kultura! Turkmeńska kultura! – Uniósł drżącą ręką szklankę. – To jest prawdziwa kultura! Nie to, co Ruscy… Stuknęliśmy się szkłem. – Kocham Anglię… A najbardziej kocham księżniczkę Annę! Co za piękna kobieta! – Wytrzeszczył oczy prosto na mnie. Dolał mi wódki. – Wódka jest dobra na wszystko! Tylko historyk nie pił. – To bardzo poważny człowiek – wybełkotał klaun. – Chce z tobą rozmawiać o historii. Mówi, że od wódki pieprzy mu się we łbie.
Na twarzy historyka zawitał uśmiech i został jeszcze długo potem, jakby właściciel o nim zapomniał. Wszystkie jego nastroje ujawniały się stopniowo i zastygały w nim, choć emocje dawno już przeminęły.
Ciągnąca od klepiska wilgoć zaczęła przesiąkać nam przez skarpetki. W pijanym widzie dojedliśmy resztki posiłku. Ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że mężczyźni siedzący w kucki u rzeźnika są elitą Aszchabadu. Ich koszule i krawaty wyglądały teraz jak rekwizyty z pantomimy. Nasze spotkanie wyzwoliło w nich jakąś głęboką, przyziemną żądzę, starszą niż islam.
Godzinę później kluczyliśmy dziurawą szosą w stronę Geok-Tepe. Minęliśmy cementownie, fabryki azbestu i wytwórnie win. Później pokazały się winnice, pola bawełny i kołchozy o nazwach Słońce albo Chwała, przystrojone wyblakłymi hasłami ku czci pracy i wytrwałości. W pewnej chwili przejechaliśmy Kanał Karakumski, odprowadzający wody na zachód, przeszło tysiąc sto kilometrów od Amu-darii – starożytnej rzeki Oksus – żeby zasilić wszystkie oazy u podnóża Kopet-dag.
Jadąc przez pastwiska, dotarliśmy do olbrzymiego cmentarza. Pochowano tu większość ofiar masakry pod Geok-Tepe, a wśród nich turkmeńskiego przywódcę Kurbana Murata. Był nie tylko wojownikiem, ale też członkiem sufickiego bractwa Nakszbandijji, świętym mężem, a jego grób stał się miejscem pielgrzymek i symbolem oporu. Czczono go w tajemnicy już w czasach Sowietów.
– Został z niego kopczyk pyłu – powiedział historyk – ale ludzie i tak pamiętają.
Wgramoliliśmy się przez wyrwę w betonowym murze. Grób świętego przeszedł nieudolną rekonstrukcję. Sześcian z cegieł przesklepiony glinianą kopułą. Zdążyliśmy odrobinę wytrzeźwieć i zataczaliśmy się przez trawy w kierunku grobowca. Wokół nas falował ocean bezimiennych mogił okrytych mgłą białych maków.
– Dwóch moich pradziadów zginęło w tej bitwie – odezwał się historyk. – Też są tu pochowani.
Wiedział gdzie, ale ich nie odwiedzał. Uchylił drzwi do grobowca Kurbana Murata. Tylko reżyser został na zewnątrz – nagle się zawstydził albo stracił zainteresowanie. Wodził dłońmi po twarzy w muzułmańskim geście samobłogosławienia. Zerknęliśmy do środka. Przez otwory w kopule sączyło się nikłe światło. Byliśmy sami. We wnętrzu znajdował się spęczniały, ograniczony ścianami kopiec nagrobny. Ktoś go przykrył zielonym jedwabiem. W głowach mogiły pielgrzymi układali wielobarwne kamienie. Nikt nie tknął zostawionych przez kogoś kilkuset rubli. Okrążyliśmy grób zgodnie z obyczajem muzułmańskim – trzykrotnie, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, przeciskając się pod ścianami. Wszyscy milczeli. A potem, ni stąd, ni zowąd, moi towarzysze padli na twarz i uderzyli głowami o kopiec. Gapiłem się na nich w niemym zaskoczeniu. Miejsce rozbrzmiało odwiecznym, plemiennym echem szacunku dla zmarłych i całej niewysłowionej przeszłości. Gdy wstali, mieli czoła pokryte pyłem. Chwilę potem byliśmy już na zewnątrz, znów pośród mogił. W trawie szczebiotały jaskółki.
– W rocznicę bitwy ściągają tu tłumy. – Historyk pokazał na migi wijącą się kolejkę pielgrzymów. – Przede wszystkim potomkowie ofiar.
– Członkowie Nakszbandijji też przychodzą? – zapytałem. Czytałem, że wciąż mają duże wpływy w Azji Środkowej.
– Nie – odpowiedział. – Oni się nie liczą. Nasza wiara jest starsza niż ich religia, starsza niż islam. Mamy własną wiarę. Dlatego nam nie po drodze z fundamentalizmem, z Iranem, z tym wszystkim. – Zwrócił ku mnie twarz jak pusty księżyc. Chciał, żebym zrozumiał. – Ludzie, którzy odwiedzają nasze święte miejsca, tak naprawdę nie są muzułmanami. Wbrew temu, co się o nich mówi. Ich wiara jest wcześniejsza… inna.
Uwierzyłem mu – snując się wokół mauzoleum klanu, ostatniego legowiska świętego wojownika. Z kopca aż kurzyło się wiarą przodków. Praktyka modlitw w meczecie, wszelkie struktury i teologia wielkomiejskiego islamu zdawały się teraz bardzo odległe. Tu było sekretne miejsce plemiennych wspomnień i gniewu.
– Rosjanie wybili tamtego dnia piętnaście tysięcy naszych, w większości kobiet i dzieci. Sami stracili trzy tysiące ludzi. – Historyk wpatrywał się w surowe morze ziemi. – To byli barbarzyńcy.
A jednak zmyślił liczbę strat wroga. Wobec przerażającej skali ofiar po stronie Turkmenów Rosjanie doliczyli się niespełna trzystu własnych poległych, choć prawdopodobnie zaniżyli szacunki.
Wersja historyka była piękna i prosta. Odbudowywał przeszłość swego ludu, niebezpiecznie mijając się z prawdą, podobnie jak kiedyś Rosjanie. Krążąc między grobami, obstawał, że Turkmeni są panami tych ziem od siedmiu tysięcy lat, jakby chodziło o bezpośrednich spadkobierców człowieka neolitu. Nie mówił o bałwochwalczych handlarzach niewolników, którzy chowali się pod płaszczykiem bardziej wyrafinowanej wiary, tylko o starożytnym, jednorodnym ludzie, o kulturze głęboko zakorzenionej w pierwotnej mądrości. Reżyser dogonił nas chwiejnym krokiem. – To nie jest nasza tragedia! – Krawat przekrzywił mu się pod rozchełstanym kołnierzykiem. – To i c h tragedia, tragedia Rosjan! To Rosjanie musieli się stąd wynieść, nie my. Tak jak Brytyjczycy z Indii albo Francuzi z Algierii! – Jego błazeński wzrok błądził po mojej twarzy. – Każdy kolonializm jest tragedią kolonizatorów!
Bąknąłem coś niepewnie pod nosem. Kolonializm nie daje się wtłoczyć w łatwe schematy. Ten facet zapijał się na śmierć – zupełnie jak Rosjanin.
– To i c h klęska, i c h błąd! – Wskazał drżącą ręką na groby. – Oni się nie mylili…
Godzinę później, kiedy jechaliśmy w stronę Geok-Tepe, znów zawładnęła nim gorączkowa beztroska. Zarządził kolejny postój. Nikt nie śmiał się mu sprzeciwić, więc wkrótce rozłożyliśmy się w trawie z dwiema butelkami wódki i torbą na wpół roztopionego sera.
Samozwańczy klaun przemienił nas w dzieci. Rechotaliśmy w napadach kretyńskiej wesołości, ilekroć otworzył usta. Kilka zapylonych krzaków odgradzało nas od szosy. – Jakie piękne turkmeńskie miejsce! – wrzasnął reżyser. Wszyscy wybuchli śmiechem. Dotarło do mnie w ostatnim przebłysku świadomości, że historyk w skrytości ducha nam pobłaża. Od czasu do czasu trącał mnie ramieniem, awjego oczach kryły się przeprosiny. Bajram co rusz wpychał mi chleb z serem i szeptał: – Jedz, jedz, nie można tylko pić. Usiłowałem po kryjomu opróżnić szklankę, reżyser obserwował mnie jednak rozgorączkowanym wzrokiem, ilekroć rozlewał następną kolejkę, i domagał się wciąż nowych toastów.
– Wstał i zatoczył się w trawie. – Piękne miejsce… Przekażesz ode mnie wyrazy uwielbienia dla księżniczki Anny? Tu jest prawdziwa kultura…
Nie dotarliśmy do Geok-Tepe, ale jakimś cudem udało nam się wrócić w oparach alkoholu do Aszchabadu.