Jurij, Taras, Serhij, czyli atamani kozackiej literatury
To będzie mocno osobista opowieść i pewnie jednak nieuchronnie patetyczna, jakoś nie mam w ostatnich dniach melodii na wysublimowaną ironię, na wątpliwe popisy retoryczne, na zgorzkniałe złośliwości, a i świat kultury wcale mnie niczym nie zauroczył, owszem – niby dzieje się, niby jest co oglądać w kinach, niby kolejny sezon „Gry o tron”, a jednak rzeczywistość nie przynosi mi inspiracji do brawurowych ekwilibrystyk, to wszystko dlatego, że ostatni czas spędziłem w zasadzie nieustannie śledząc wydarzenia na Ukrainie. Trudno było nie śledzić tego, co się dzieje na Majdanie, a i nie tylko na Majdanie, w tych dniach YouTube nie służył mi do nostalgicznego oglądania starych teledysków, służył mi do oglądania relacji z Kijowa. Ze śmiechem też miałem spore problemy, trudno było się śmiać, widząc strzały na ulicach ukraińskiej stolicy, po prawdzie jedyną wybitną radość natury estetycznej przeżyłem, kiedy oglądałem te cudności z zajętej przez demonstrantów rezydencji Janukowycza – dyktatorzy jednak zazwyczaj, nawet jeśli olśniewająco bogaci, pozbawieni są elementarnych gustów estetycznych, jest to chyba jakaś prawidłowość, a Janukowycz zdaje się był bliski rekordów w tej dyscyplinie. Tak, oglądanie cudacznego statku, jaki sprawił sobie Janukowycz, by w nim zabawiać się alkoholowo, rechotanie na widok sztucznych greckich ruin, jakie sobie zafundował ten koneser sztuki antycznej, a i może antycznej filozofii, to były najweselsze elementy tej niewesołej historii.
Nie o Janukowyczu jednak przecież chcę pisać, jego przyszłość w innych niż moje rękach się znajduje, ja chcę przypomnieć o ukraińskich pisarzach, których także przecież jest Majdanowe zwycięstwo, pisarzy prawdziwie ukraińskich i prawdziwie europejskich, tych których w Polsce czytamy, znamy, wielbimy wręcz, którzy przecież do Polski nieraz przy- bywali, tutaj publikowali, publikują i publikować będą. Jakiś czas temu wybuchnął u nas kolorowy fenomen nowej ukraińskiej prozy, później zajęliśmy się innymi aspektami sąsiedzkich relacji, czas, powiadam, wrócić do tamtych fascynacji teraz, kiedy Ukraina jest w Polsce tak ważnym krajem. Stokroć ważniejszym przecież niż w czasie nieszczęsnych dla nas wspólnych Mistrzostw Europy w sporcie, w którym zawsze ponosimy porażki; teraz niechaj zaczną się mistrzostwa literackie. Wspólne przecież z nami mają korzenie, są to korze-
Janukowycz ze swoim galeonem i kolekcją złotych kibli nie miał szans w starciu z takimi ludźmi: wolność jest także sprawą dobrego gustu
nie środkowoeuropejskie, należymy z nimi wszak do pewnej międzynarodówki ludzi, dla których pisanie (wiedziałem, że osunę się w niebezpieczną wzniosłość) jest rzeczą wręcz zasadniczą. Czy to pisanie prozy, czy wierszy, czy esejów bądź felietonów; akurat na przykład Jurij Andruchowycz w zasadzie zajmuje się wszystkimi tymi przejawami aktywności pisarskiej, a dodatkowo jeszcze tłumaczy – z polskiego choćby Brunona Schulza, w końcu nasz drohobycki geniusz to w niejakim sensie sąsiad Jurija, pisarza z Iwano-Frankowska.
Wsierpniu roku ubiegłego miałem okazję, co ja mówię okazję, miałem rozkosz prowadzić w Katowicach na Off Festivalu rozmowę z Jurijem, a rozmowa z Jurijem jest zawsze czymś specjalnym – to jest nie dość że fantastyczny rozmówca, to jeszcze pisarz obdarzony niebywałym poczuciem ironii. Tyle że pół roku temu pozwolić sobie mogliśmy na ironię, a nawet dowcipasy, na małe wspólne rechoty, ostatnie tygodnie to nie był jednak zdecydowanie czas dowcipów i nie był to czas rozmów o literaturze, tym razem Jurij był na Majdanie i, jak sądzę, nie było mu przesadnie wesoło. Owszem tak, ze swojego Iwano-Frankowska pojechał na Majdan, bo wyznaje zasadę, że pisanie pisaniem, ale pisarz ma jeszcze pewne odpowiedzialności: gdzieś tam w tym tłumie był Jurij w hełmie, żeby chronić swoją cenną dla ukraińskiej kultury głowę przed strzałami snajperów.
Wiadomo, że Andruchowycz jest w Polsce najsławniejszym ukraińskim autorem, tym bardziej że mówi po polsku wybitnie, mówi nie tylko płynnie, ale i pięknie. Gdybyż połowa Polaków tak pięknie mówiła po polsku jak Jurij, to Polska byłaby lepsza, a – nieco szarżuję – może nawet i mądrzejsza. Jeśli ktoś kiedyś słyszał Jurija deklamującego swoje wiersze, ten wie, że on ich wcale nie deklamuje, on je w zasadzie wyśpiewuje, z niebywałą melodią. Daruję sobie może tu zbyt klasyczne porównanie, że gdyby Andruchowycz deklamował książkę telefoniczną, to też brzmiałoby niebywale, niechaj deklamuje swoje wiersze, a ma ich wystarczająco wiele do deklamowania, zresztą nawet jak czyta swoją prozę, to w tym jest śpiew, któż w Polsce jeszcze swoje książki na głos umie czytać?
Ale przecież nie jeden Jurij jest naszym sojusznikiem na Ukrainie, wszak mamy tam literackich aliantów wielu, chociażby Serhij Żadan – pisarz z Charkowa akurat, a nie z zachodniej Ukrainy, facet którego pisanie jest jak odbezpieczony granat, a i on sam ma w sobie jakąś niebywałą dynamikę, witalność, pisarskie szaleństwo, widać, jak się na niego popatrzy, że pisanie to dla niego jest sprawa w pewnym sensie życia i śmierci, a na pewno wolności. Tak jest, Jurij czy Serhij byli na Majdanie także dlatego, że literatura jest dla nich synonimem wolności, a o wolność tam właśnie szła sprawa. Janukowycz ze swoim żałosnym galeonem i sztucznymi antycznymi ruinami, ze swoją kolekcją złotych kibli i wypasionych samocho- dów nie miał szans w starciu z takimi ludźmi: wolność jest bowiem także sprawą dobrego gustu.
I nie tylko Jurij czy Serhij, jest jeszcze wszak córka Jurija – Sofija, jest niesamowity, piszący mistyczną wręcz prozę Taras Prochaśko z tym swoim nieodłącznym melancholijnym, a może nawet smutnym uśmiechem, z nimi też przecież można pogadać o literaturze po polsku i czytać ich; dziś nie musimy siedzieć przed telewizorem, obserwując, jak Majdan walczy, dziś trzeba się zabrać do czytania Majdanu.
Nie chcę dawać tu banalnych passusów o tragicznej naszej wspólnej historii, nie planuję rozanielać się ani wzdymać za bardzo, będę jechał konkretnie: najbardziej mi żal w naszej polsko-ukraińskiej historii, że w życie nie weszła unia hadziacka z 1658 roku, która z Rzeczpospolitej Obojga Narodów połączonej z kozackim hetmanatem mogła zrobić wspólne państwo trzech narodów. Unia hadziacka, akurat chyba najmniej znana z naszych wspólnych dziejów, jest aktem może nawet największym, a choćby i dlatego, że wyrzucała w diabły ugodę perejasławską, która – za sprawą Bohdana Chmielnickiego – oddawała Ukrainę pod moskiewskie władanie. Diabły jednak nie spały, diabły wzięły w diabły unię hadziacką i w zasadzie przywróciły ugodę perejasławską na długie wieki.
My mamy już z tamtymi pisarzami własną unię hadziacką, mamy ją od dawna i ona akurat weszła w życie i działa, i będzie wieczna, mamy przyjaźń i sojusz z literackim hetmanatem, z potężnymi atamanami prozy ukraińskiej, z Jurijem, Serhijem czy Tarasem.
A Jurij zamiast pisać – jak ostatnio – małe śliczności o miastach Europy i świata, które raczył zaliczyć w czasie swych podróży, niech lepiej bierze się do wielkiej powieści oMajdanie, facet, który napisał tak kapitalną, odjechaną powieść „Moscoviada” musi po prostu napisać jakąś „Kijoviadę”.