CO to dobro narodowe
Jestem po lekturze artykułu Izy Michalewicz „Onkologia nie dla raka”. Potrzebowałam kilku godzin, aby podjąć próbę napisania tego maila. Artykuł wywołał we mnie ogromne emocje. Jestem osobą chorą na raka, leczoną w CO wWarszawie, znam niektórych lekarzy, spędziłam tam kilka tygodni, doświadczyłam smaku trwania w „kisielowatej” atmosferze w sumie już chyba przez kilkanaście dni. Faktycznie, powietrze na korytarzach przesączone jest specyficzną mieszanką śmierci, gnijącej psychiki, bohaterstwa mieszkańców getta i wiarą. Odszukaną w sobie, skrupulatnie przypomnianą, szeptaną w ciszy milczenia, zaklinaną uniesionymi powiekami. Wiarą, że tu mnie uratują, że zapomniany często Bóg zobaczy, jak pokornie godzinami tu siedzę i… powie – amnestia! Ale gdyby jednak tego Boga nie było, to są ONI. Lekarze, którzy mnie uratują, bo są genialni, i w swej bezradności będę trwać pod ich drzwiami, aż mnie wywołają, bo żyć chcę, bo takich jak ja są setki, bo nie mam ministerialnych poborów, a w wyliczance życia padło na mnie. Nieważne, że muszę wstać niemal w połowie nocy i pokulona turlać się do Warszawy bez względu na pogodę, a tam umordowana kiwać się na skrzypiącym krzesełku. Ważne, że właśnie tam są specjaliści, którzy podejmą próbę wyrwania mnie z kleszczy skorupiaka, że będą mnie grillować, kroić, diagnozować aż do końca – raka albo mojego. I pomyśleć, że takich paru kmiotów z pseudoministrem na czele zapragnęło robić kariery, gnieść stołek i panować nad tym ludzkim nieszczęściem dla własnych ambicji. I to gdzie? WWarszawie, stolicy, w Instytucie – perle dorobku setek wybitnych profesorów i specjalistów? Tu, gdzie obok wielka polityka, finansjera, która na to patrzy i… nic! Cieszą się, że ta wyliczanka ich nie złapała! Ale może złapie? Wiem, inaczej choruje się za poselską kasę i z poselskim pakietem ubezpieczeniowym. CO to dobro narodowe. Jego siłą było ogromne skupienie megamózgów w jednym miejscu. To w pacjentach budowało świecką wiarę w szanse przeżycia.