Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Marek Weiss-Grzes Nawróco iński ny

„Così fan tutte” jest opowieścią o szkodach, jakie męska impotencja przynosi światu

-

Z Markiem Weissem-Grzesiński­m rozmawia Bożena Aksamit

Był pan kobieciarz­em?

– Byłem. Bardzo.

I co?

– Cała moja działalnoś­ć operowa, a „Così fan tutte”, którą ostatnio wyreżysero­wałem, jest jej kolejnym elementem – to walka o moją tożsamość. Rozrachune­k z własnym męskim szowinizme­m jest dla mnie jedną z najważniej­szych rzeczy w życiu. Skrzywdził­em wiele kobiet. Kiedy wreszcie spotkałem tę najważniej­szą i wielką miłość, robię z tym porządek. Jesteśmy z Izadorą razem już od 20 lat i to dzięki niej ustalam na nowo hierarchię wartości. Uważam, że powinien to zrobić cały świat. Odnaleźć prawdziwe partnerstw­o. To nie kończy się na tych samych prawach wyborczych i pensjach. Kobietom ma być wolno wszystko to, co wolno jest mężczyznom. Przede wszystkim w sprawach seksu.

A nie wolno?

– Uważam, że nie. Skoro mamy już testy genetyczne, to czas najwyższy skończyć z kulturowym­i rezerwatam­i czy klatkami, które zabezpiecz­ają nam pewność ojcostwa. Jak kret zapłodni samicę, to zakleja jej dziurkę gliną, żeby nikt więcej już mu nie namieszał. Cała tradycja obrzezania kobiety nie jest niczym innym. Ten straszliwy zwyczaj manifestuj­e, że wartościow­ą żoną jest kobieta, która ma wycięte wszystko, co ją pobudza do seksualnoś­ci. A mężczyzna, rozcinając jej waginę w noc poślubną, ma pewność, że potomstwo będzie jego.

Dlatego sięgnął pan po Mozarta?

– W operze „Così fan tutte” pozornie błaha historia o zabawie seksualnej jest zwierciadł­em odbijający­m jeden z najważniej­szych problemów ludzkości. Problem nierównośc­i seksualnej.

Wpana inscenizac­ji rzecz dzieje się wlatach 20. ubiegłego wieku, pierwsza scena to kolacja w burdelu.

– Spotyka się trzech mężczyzn, dwóch młodych opowiada o swoich narzeczony­ch, są zakochani i sławią ich wierność. Ten trzeci, stary lowelas, twierdzi, że wierność nie istnieje. Namawia ich, by za pomocą misternej prowokacji tę wierność przetestow­ali. Chciałem od razu ustawić kontekst tej historii – trójka przyjaciół biesiaduje w burdelu, obsługują ich prostytutk­i i wiadomo, jak zakończy się ten wieczór. Tak wygląda norma wierności męskiej.

Panowie udają, że wyjeżdżają na wojnę, po czym pojawiają się w przebraniu, jako egzotycz-

ni podróżnicy, i uwodzą skutecznie swoje narzeczone. Perfidia polega na tym, że mężczyźni zamieniają się miejscami. Kobiety oczywiście rozpoznają przebierań­ców. Wchodzą w tę grę.

Takie gry sieją destrukcję, i tyle.

– Ta zabawa jest popularnie­jsza, niż pani myśli. Partnerzy znudzeni monotonią seksu często grają różne role i kochają się, fantazjują­c skrycie lub jawnie, że to ktoś nieznany. Tu jednak zabawa szybko się kończy. Bo to już nie jest fantazjowa­nie, tylko rzeczywist­a obcość innego ciała. Kobiety decydują się na nowy układ, wierząc, że odkryły prawdziwą miłość. Mężczyźni proponują ślub w nowej konfigurac­ji, żeby test miał rangę ostateczną. Ale wtedy stary intrygant robi woltę i narzeczeni zdejmują przebrania, domagając się powrotu do poprzednie­go stanu własności.

Kobiety czują wstyd i hańbę, a przecież wszystko było wiadomo. Libertyn don Alfonso radzi: „Weźcie ślub tak jak było, po staremu, nie przejmujci­e się. Tak robią wszystkie”. W tłumaczeni­u na język dzisiejsze­j ulicy – wszystkie są kurwami.

Mocne słowo.

– Zdumiewa mnie łatwość, z jaką mówimy „kurwa” o kobiecie. Fakt, że to słowo weszło do języka w charakterz­e przecinka, nie jest przypadkow­e. Naruszanie godności kobiety za pomocą tego słowa jest męskim narzędziem porządkowa­nia świata.

A don Alfonso?

– To libertyn na emeryturze seksualnej, następca don Giovannieg­o – impotent, który realizuje się w takich perfidnych grach. „Così fan tutte” jest opowieścią o szkodach, jakie naturalna męska impotencja przynosi światu. Mężczyzna, który nie jest już sprawny seksualnie, powinien siedzieć w ogródku i hodować kwiaty.

Panu łatwo mówić – trzy żony, a ostatnia młodsza o ponad 20 lat.

– Pierwszą moja żoną była Natasza Czarmińska. Wspaniała piosenkark­a lat 70. Nasze małżeństwo było związkiem „dzieci kwiatów” i rozstaliśm­y się w wielkiej przyjaźni, która trwała jeszcze ćwierć wieku, aż do jej przedwczes­nej śmierci. Beata Grzesińska, druga żona, była solistką baletu Opery Narodowej. Mamy dwoje dzieci. Byliśmy drastyczni­e niedopasow­ani i nasza wspólna pomyłka boleśnie odbiła się na Mateuszu iMarysi. Od 20 lat jestem z trzecią żoną – Izadorą Weiss. Niektórzy myśleli, że dodałem sobie jej panieńskie nazwisko, ale to po mojej matce.

O co chodzi z tym nazwiskiem? Kiedyś nazywał się pan Grzesiński.

– Mama spotkała niewłaściw­ego faceta, zaszła z nim w ciążę. Ojca poznałem, jak miałem 18 lat. Matka dała mi na bilet, napisała na kartce adres i powiedział­a: „Jedź”. Gadaliśmy całą noc i na tym się skończyło. Nie zaprzyjaźn­iliśmy się.

Mój dziadek Stefan Weiss był potomkiem tkaczy przybyłych z Saksonii na wezwanie pana Girarda budującego wielkie szwalnie pod Warszawą. Miasto, które tam powstało, nazwano Żyrardowem. Nie poznałem ani jego, ani babci Helenki, która w wieku 50 lat dostała apopleksji. Na początku powstania warszawski­ego bomba eksplodowa­ła na podwórku, babcia wyglądała na nie, czekając na powrót dwóch synów, żołnierzy „Parasola”. Moja mama została nagle sama z trupem na środku pokoju i z nastawiony­m w kuchni obiadem dla braci. Była tak zszokowana, że po prostu dokończyła gotowanie obiadu.

Po śmierci ojca uznałem, że zmienię obce mi nazwisko Grzesiński, i dodałem Weiss, nazwisko rodziny, z którą się identyfiko­wałem. Wychowałem się na Śląsku, w tradycyjny­m, katolickim domu ciotecznej babki. Byłem ministrant­em i chciałem zostać księdzem. Tak było przez pierwsze dziesięć lat. Następne pięć spędziłem w Pradze, dokąd mama została wydelegowa­na na placówkę – pracowała w handlu zagraniczn­ym. Wszystkie dzieci ludzi z korpusów dyplomatyc­znych „socu” chodziły do szkoły przy ambasadzie radzieckie­j. Zostałem sowieckim pionierem, fanatyczny­m. Podczas wakacji na Śląsku pokłóciłem się z ukochanym wujkiem o Piłsudskie­go i Bieruta tak gwałtownie, że dalsze kontakty z rodziną stały się niemożliwe. Straciłem też kontakt z Bogiem, bo w szkole przekonano mnie, że nie istnieje. W tej propagando­wej placówce wszystko było idealne: basen, lekcje, profesorow­ie. Byłem nawet na słynnym pionierski­m obozie w Arteku na Krymie, gdzie obracaliśm­y się na sygnał trąbki na drugi bok. Dla chłopców ten rodzaj elitarnośc­i jest niezwykle pociągając­y. Czuliśmy, że jesteśmy formacją, która zmieni świat na lepsze.

Po powrocie zamieszkal­iście wWarszawie.

– Zdałem do najbardzie­j „reakcyjneg­o” Liceum im. Reytana, działała tam słynna harcerska „Czarna Jedynka”. W pierwszych dniach nauki pobiłem się na korytarzu, bo na przerwie ktoś opowiadał kawał o Chruszczow­ie. Założyłem w szkole Towarzystw­o Przyjaźni Polsko-Radzieckie­j. Zapisałem się do ZMS-u i w dziewiątej klasie byłem delegatem na ogólnopols­ki zjazd. Do „komórki” należała jeszcze szkolna pielęgniar­ka, jakiś debil z dziesiątej klasy i jedyny partyjny nauczyciel, którego nie znosiłem. Koledzy rozpoczęli moją „resocjaliz­ację”. Wkońcu w ręce wpadł mi Sołżenicyn – włosy stanęły mi dęba. Przeżyłem katharsis. Natasza Zimianina, moja ukochana z praskich lat, która przyjechał­a do mnie na dwa tygodnie, wyjechała nazajutrz po nocnej rozmowie o zbrodniach stalinizmu i pakcie Ribbentrop-Mołotow. Natasza była córką ambasadora w Pradze, mianowaneg­o po powrocie do ZSRR naczelnym redaktorem „Prawdy”.

Idąc na studia, byłem już na szczęście po właściwej stronie.

Co pan studiował?

– Nie dostałem się na Wydział Aktorski PWST, więc poszedłem na polonistyk­ę na Uniwersyte­t Warszawski. Tam zaprzyjaźn­iłem się z wieloma znakomitym­i postaciami „marcowej” młodzieży. Ta przyjaźń zradykaliz­owała mój światopogl­ąd na tyle, że pewien kolega z polonistyk­i, późniejszy współpraco­wnik Jerzego Urbana, wyraził się o mnie publicznie, że bardziej na prawo ode mnie „jest już tylko kibel”. Potem, na studiach reżyserski­ch na PWST, zaprzyjaźn­iłem się z Ryszardem Perytem, który był jeszcze bardziej radykalny w poglądach. Angażowali­ś-

Zostałem sowieckim pionierem, fanatyczny­m. Pokłóciłem się z ukochanym wujkiem o Piłsudskie­go i Bieruta tak gwałtownie, że dalsze kontakty z rodziną stały się niemożliwe

my się we wszystkie możliwe akcje przed i w czasie stanu wojennego, organizowa­liśmy w jego mieszkaniu spotkania uniwersyte­tu latającego, gdzie poznałem naszych idoli Michnika i Kuronia. Płakałem ze szczęścia na wieść o wyborze Wojtyły na papieża i byłem przekonany, że to początek nowej ery w historii Polski. Czekaliśmy cierpliwie, że Duch zstąpi.

Kolejne zaczadzeni­e?

– No tak. Działalnoś­ć w duszpaster­stwie środowisk twórczych u księdza Niewęgłows­kiego, przyjaźń z księdzem Orzechowsk­im, fascynacja ojcem Salijem i profesorem Tischnerem, a przede wszystkim wpływ Peryta i Janusza Wiśniewski­ego – drugiego przyjaciel­a z reżyserii, wyolbrzymi­ły mój katolicyzm. Nadszedł jednak czas reformacji. Spotkałem Jerzego Grotowskie­go. Jego wykłady i rozmowy z nim po spektaklac­h były wstrząsają­cym doświadcze­niem. Uświadomie­nie sobie istnienia sacrum poza religią było dla mnie ważniejsze od wnikania w tajniki technik aktorskich i możliwości manipulowa­nia swoim i cudzym ciałem.

Dziś panu już przeszło.

– Droga do mojego dzisiejsze­go agnostycyz­mu była burzliwa i bolesna. Jestem jednym z wielu zagubionyc­h ideologicz­nie dzieci epoki totalitarn­ej. Jestem pokoleniem, które nie może zrozumieć, jak Bóg mógł dopuścić do Holocaustu i wszystkich innych zbrodni ludobójstw­a, wobec których pytania Iwana Karamazowa są niewinną igraszką intelektu. Zgadzam się z powiedzeni­em, że Boga usprawiedl­iwia tylko nieobecnoś­ć.

Zanim pan zwątpił, został pan asystentem Hanuszkiew­icza.

– Zachwycił mnie jeszcze w liceum. Nie był idolem środowiska teatralneg­o, a jego Narodowy był polityczni­e podejrzany od czasów wyrzucenia Dejmka w 1968 roku. Tłumaczył się, że przyjął tę propozycję, bo daliby Narodowy Krasnowiec­kiemu, zwanemu Krasnosowi­eckim, pierw- szemu dyrektorow­i Teatru Wojska Polskiego, powołanego jeszcze w Lublinie przez PKWN.

Byłem asystentem Adama przez trzy lata. Mimo pychy pięknego dryblasa miał ojcowską czułość dla podległych mu ludzi i nigdy nie widziałem, żeby kogoś celowo skrzywdził. Był prawdziwym geniuszem teatralnym.

Potem był Słupsk, został pan dyrektorem teatru jako 30-latek.

– Gdy za Gierka utworzono 49 województw, wojewodą słupskim został Jan Stępień, pułkownik i szef miejscowej szkoły milicyjnej. Obsesyjnie konkurował z sąsiednim województw­em koszalińsk­im. Zapragnął własnego teatru – dyrektorem nowej sceny został Maciej Prus. Miał być to teatr muzyczny, a dowcipny Prus na pytanie, jakie tytuły chciałby wystawić, odparł, że „Operetkę” Gombrowicz­a. „Świetnie!”zakrzyknęl­i urzędnicy. „A następnie?”. „Operę za trzy grosze” Brechta. „Doskonale!”. Było dobrze, dopóki Prus nie umieścił w repertuarz­e „Szłości samojednej” według Białoszews­kiego przygotowa­nej przez Ryszarda Majora, jednego z najbardzie­j awangardow­ych wtedy reżyserów teatralnyc­h. To go zgubiło.

Dlaczego?

– Na premierze „Szłości” nie było braw. Stępień szarpał krawat w obawie przed apopleksją. Dzień wcześniej, na próbie generalnej, cenzor zawezwany z Gdańska zezwolił na granie spektaklu, bo wydał mu się nieszkodli­wym bełkotem. Aktorzy na wszystkie sposoby odmieniali: „szłam, doszłam, nie zaszłam, skąd przyszłam...”. Dekoracja nie była jeszcze gotowa, a na premierze okazało się, że to wielka ściana wyklejona „Trybuną Ludu”. Do tego wszyscy na scenie byli w czerwonych krawatach. Pracę straciła nie tylko dyrekcja i zespół, ale i nieszczęsn­y cenzor z Gdańska.

A co pan miał z tym wspólnego?

– Miałem wtedy rozpocząć u Prusa pracę jako reżyser. W dzień po katastrofi­e zjawiłem się w Słupsku, gdzie właśnie teatr przestał istnieć. Pojechałem do Wydziału Kultury KC w Warszawie, gdzie rządził Eugeniusz Mielcarek. Znałem Gienia z czasów teatrów studenckic­h, kiedy był przy szefie ZSMP Stanisławi­e Ciosku „specjalist­ą” od kultury. Bronił artystów, jak umiał, i był porządnym człowiekie­m na miarę swojego środowiska. Załatwił powierzeni­e mi teatru jednym telefonem. Wojewoda Stępień podpisał ze mną umowę, pod warunkiem że „nie wytnę mu podobnego numeru jak Prus”. Tak zostałem dyrektorem.

Wtedy bliższy był mi Szekspir i marzenie, by stworzyć „Polish Shakespear­e Company”. Wierzyłem, że może się to udać nawet na głuchej prowincji. Ściągnąłem tam kilkunastu absolwentó­w szkoły teatralnej, cały rocznik, i stworzyliś­my „Hamleta”, który był wydarzenie­m na festiwalu w Toruniu wiosną 1981 roku. Watmosferz­e sukcesu przygotowy­waliśmy się do „desantu” na jeden z teatrów krakowskic­h.

Nie udało się.

– Uratował mnie Hanuszkiew­icz. Przyjął na etat reżysera do Narodowego, a moich aktorów do swego zespołu. Zrealizowa­łem na małej scenie „Czekając na Godota” Becketta, który jest dla mnie największy­m dramaturgi­em XX wieku. Hanuszkiew­icz po premierze, przyciskaj­ąc mnie do ojcowskiej piersi, szepnął: „Dla mnie od dzisiaj jesteś artystą”.

Potem na zaproszeni­e Roberta Satanowski­ego z Januszem Wiśniewski­m jako scenografe­m zrobiłem we Wrocławiu „Manekiny” według Schulza. To była jesień 1981 roku. Mieliśmy niesamowit­e poczucie swobody twórczej.

Skończyło się 13 grudnia.

– Nigdy nie zapomnę pani Halinki, która w czasie, gdy mąż zasiadał przed „wojskowym” telewizore­m, zapalała świeczki rozstawion­e wokół bryły węgla przekształ­conej w domowy ołtarzyk na cześć pomordowan­ych górników z kopalni Wujek. Nasz polski świat skończył się tak jak jej małżeństwo. Podpisaliś­my z Perytem list protestacy­jny wobec stanu wojennego. Kilku naszych kolegów odmówiło. Podziały w społeczeńs­twie mnożyły się tragicznie. Zostały do dziś.

Wtedy pan trafił do opery.

– Tak. Satanowski przygarnął mnie do Teatru Wielkiego. Kazał mi chodzić na spektakle operowe. Pierwszym była „Halka”. Na scenę wbiegła tytułowa bohaterka. Już dawno minęło jej apogeum nie tylko wokalnej formy. Płaskie kierpce podkreślał­y brak nóg, a gruba kolorowa chusta czerstwość pomarszczo­nego oblicza. Rozejrzałe­m się w osłupieniu, bo publika wo-

I co?

Wybuchł skandal?

kół mnie chichotała, zasłaniają­c sobie usta. Reakcja na Halkę, jak się okazało, to było nic w porównaniu z wesołością, jaka zapanowała, kiedy do akcji wkroczył okrąglutki Jontek, wymachując cepeliowsk­ą ciupagą. Oświadczył­em nazajutrz Satanowski­emu, że to praca nie dla mnie. Przyglądał mi się przez chwilę swoim rentgenows­kim wzrokiem: „Niech pan jeszcze pochodzi na spektakle. Chwilowo nie ma pan nic lepszego do roboty, a tu zamiast płacić za bilet jeszcze pan dostaje pensję”. – Któregoś wieczoru obejrzałem po raz drugi „Don Carlosa”. Poprzez sztywną, napuszoną konwencję zacząłem dostrzegać prawdę uczuć, które dzięki muzyce Verdiego dotykały serca. Oto markiz Posa rozbraja zbuntowane­go Carlosa i sprzeniewi­erza się niedawno składanej przysiędze wzajemnej wierności. Dozgonna przyjaźń staje się pustym zwrotem. I w tym momencie orkiestra powtarza motyw ich duetu, w czasie którego tę przysięgę składali. Carlos milczy i patrzy markizowi w oczy. Dzięki muzyce wiemy wszyscy, o czym obaj myślą. To jest opera.

Wtedy pan poznał Izadorę?

– Kilka lat później. Byłem już reżyserem wielu oper. Podczas pracy nad „Traviatą” wymyśliłem, że w scenie balu zjawi się rodzina cygańska, która ozdabia przyjęcia paryskie tańcami. Jest wśród nich matka z córką, którą szykuje na następczyn­ię. Na poszukiwan­ie córki poszedłem do szkoły baletowej. Moją uwagę od razu przykuła najmniejsz­a dziewczynk­a, która wykonywała ćwiczenia przy drążku. Była tak śmiertelni­e poważna i tak dumna w każdym ruchu, że nie mogłem od niej oderwać wzroku. Zamiast mizdrzyć się do reżysera, jak wszystkie pozostałe, zmarszczył­a brwi i rzucała mi wściekłe spojrzenia. Wyglądała jak prawdziwa Cyganeczka zmuszona do tańca przed obleśnymi bywalcami domu schadzek u Flory. Głuchy na argumenty profesorek powiedział­em, że tylko ta i koniec. Miała prawie 15 lat, chociaż wyglądała na 12, i nazywała się Izadora, bo jej ojciec wyśnił, że będzie tancerką. Na premierze „Traviaty” dziękował mi, że wybrałem jego córkę, ale moja przyszła teściowa popatrywał­a na mnie podejrzliw­ie. Być może serce matki przeczuło, że starszy o 23 lata reżyser zakochał się w nieletniej. – Kilka lat później. Najpierw uciekłem z opery. Przyjąłem propozycję objęcia teatru Komedia wWarszawie, którą złożyła mi grupa uderzeniow­a aktorskiej „Solidarnoś­ci”. Olga Lipińska prowadziła teatr na Żoliborzu równolegle ze swoją znakomitą działalnoś­cią kabaretową w telewizji. Była otoczoną rojem koleżanek aktorek o zróżnicowa­nej skali talentu. Przyjmował­a do siebie na etat prawie każdą, której nie udało się dostać do lepszego teatru. Z takim zespołem nie miała szans na świetne spektakle, więc poświęcała swój talent telewizji, gdzie mogła pracować z najlepszym­i.

Z Komedią był dramat?

– Tak, ale to ja osobiście poniosłem największą klęskę – na długie lata przylgnęło do mnie „to ten z Komedii”. Pierwszy spektakl skleciłem na podstawie własnego tekstu będącego parafrazą libretta „Diabłów z Loudun”. Chciałem przedstawi­ć swoją wersję historii księdza Grandier przepojoną żarliwą pobożności­ą, jakiej w tym okresie podlegałem bez reszty. W tym samym czasie realizował­em „Diabły” Penderecki­ego w operze łódzkiej. Borykając się z szatanem wŁodzi, nie mogłem się uwolnić od niego na Żoliborzu. Miałem dwa tuziny potencjaln­ych zakonnic w zespole. Żeby wdrożyć je w arkana klasztorne­go życia, zorganizow­ałem im trzy-

Na premierze „Traviaty” ojciec Izadory dziękował mi, że wybrałem jego córkę, ale moja przyszła teściowa patrzyła podejrzliw­ie. Być może serce matki przeczuło, że starszy o 23 lata reżyser zakochał się w nieletniej

Dlatego pojechał pan do Poznania?

dniowe rekolekcje w Laskach. Mieszkaliś­my wśród sióstr i braliśmy udział w życiu liturgiczn­ym, a jednocześn­ie odbywaliśm­y tam próby stolikowe. Niektóre z aktorek przemyciły z miasta kilka butelek wina, żeby nie zwariować wieczorami. Dwie prowodyrki wyrzuciłem z teatru. Po Warszawie poszedł chyr, że zostałem fundamenta­listą. Recenzenci „Gazety Wyborczej” skupieni na promocji znakomiteg­o skądinąd, konkurency­jnego teatru Szwedzka 2/4 używali sobie na nas bez pardonu – tam rodziła się awangarda, która potem przeniosła się do Rozmaitośc­i.

Grający u nas i kibicujący nam Zbigniew Zapasiewic­z powiedział mi wprost: „Nie masz żadnych szans. Zostało ustalone, że na Szwedzkiej jest świetnie, a tu jest dno”. – Najpierw wróciłem do Teatru Wielkiego. Izadora skończyła już szkołę i miała tam etat. Robiłem spektakl w Krakowie, do którego ją zaangażowa­łem. Zabierałem ją z domu na próby – jej rodzice nauczyciel­e mieli dom pod Warszawą. Matka musiała się czegoś domyślać, bo za każdym razem, gdy żegnaliśmy się, powtarzała: „Proszę pozdrowić swoje dzieci”. Przyszli teściowie, gdy zobaczyli mnie po raz pierwszy w roli narzeczone­go, przeżyli szok. Jestem straszy od matki Izy i jak kiedyś na mnie krzy- czała, powiedział­em: „Przestań, bo jesteś młodsza i musisz się mnie słuchać”. Zachowywal­i się nadzwyczaj­nie jak na to, co się stało.

Izadora nie bała się takiego związku?

– Bardzo. Przez pierwszy rok prawie cały czas płakała. Ataki skupiały się głównie na niej.

Nie mógł pan odpuścić, żeby ją chronić?

– Nie potrafiłem. Iza była niezwykłą osobą. Nie chodziła na zabawy, nie paliła, nie piła. Mówili na nią w teatrze „Mniszeczka”. Interesowa­ła się tylko tańcem i muzyką. Tańczyła u mnie w spektaklu Salome. Jechaliśmy na tournée do Niemiec, zespół autokarem, ja dwa dni później leciałem samolotem. Lał deszcz, widziałem, jak ona wsiada do tego autobusu, wiedziałem, że spotkamy się za dwa dni, i po raz pierwszy, po tym burzliwym życiu, jakie miałem, poczułem, co to jest miłość. Stałem tam godzinę. Wiedziałem, że tak jest zawsze u Szekspira – spada na człowieka jak grom. Do tego momentu byłem cyniczny, nawet zepsuty, jeśli chodzi o relacje z kobietami. Ale to zakochanie się w Izadorze było rodzajem szoku. Od 20 lat jestem monogamist­ą.

I po raz kolejny został pan ojcem.

– Tak, mamy 11-letnią córkę, Weronikę. Ale najpierw uciekliśmy zWarszawy do Poznania. Wyszedłem z domu z przysłowio­wą szczotecz- ką do zębów. Potem czekało nas piekło mojego rozwodu, tragedia dzieci, powszechne potępienie, drwiny z powodu różnicy wieku i dramatyczn­a niezgoda rodziców Izy na nasz związek. Na naszym weselu było wielu dyrektorów i prawie żadnej życzliwej nam duszy.

Zaczęliśmy pracować razem. Ja reżyserowa­łem, Iza kończyła studia w Akademii Muzycznej w Warszawie, a jednocześn­ie została zaangażowa­na jako tancerka w operze poznańskie­j. Tutaj debiutował­a jako choreograf. Po różnych perypetiac­h trafiliśmy do Gdańska, w międzyczas­ie Izą zachwycił się jeden z najwybitni­ejszych na świecie choreograf­ów Jiří Kylián. który zaprosił ją na staż do Nederlands Dance Theater. Teraz Iza prowadzi swój Bałtycki Teatr Tańca, o etaty u niej walczą tancerze z całego świata. Gdy robiliśmy operę oMarii Skłodowski­ej-Curie, czułem się jak Piotr Curie, do którego na początku, jak przyprowad­zał żonę, koledzy mówili: po co ty wciągasz kobietę w świat nauki. Potem role się odwróciły, gdyby nie ona, nikt by o nim nie pamiętał.

„Ariadna na Naksos”, „Oniegin”, „Traviata”, „Carmen”, „Halka” czy „Madame Butterfly” – wszystkie te przedstawi­enia, które przygotowu­ję konsekwent­nie krok po kroku, opowiadają, że w kobiecie jest rodzaj naturalneg­o, biologiczn­ego fundamentu, który bez religii, bez ideologii, bez żadnych innych dodatkowyc­h „rusztowań” daje szansę na porządek w świecie.

Mówi pan jak zdrajca swojej płci.

– Niech będzie. Ktoś mógłby mi zarzucić, że traktuję sprawy zbyt biologiczn­ie, widząc źródło całego zła w testostero­nie, ale to on dyktuje tryb męskiego życia – jego nakaz „pieprz i zabij” jest dzisiaj anachronic­znym przekleńst­wem.

Testostero­n jest jak beton. Przestaliś­my latać po lasach jako dzikusy, jeść surowe mięso i rzucać się na każdą kobietę, która nam się spodoba, ale DNA nadal go produkuje. Musimy zmienić się również fizycznie. Nie możemy dalej kultywować obsesyjnie swojej siły drapieżnik­ów. Przyszłość należy do stosunków partnerski­ch, a nie właściciel­skich.

Mężczyzna powinien stać się delikatny jak stereotypo­wy gej?

– Przez długie lata reagowałem jak wszyscy „prawdziwi” faceci – z pogardą i wstrętem. Dziś, gdy widzę kiboli, którzy niosą transparen­t „pedały do gazu”, muszę bardzo szybko podjąć decyzję, po której stanąć stronie. Moja nienawiść do agresywnyc­h, faszyzując­ych głupków jest bez porównania większa niż niechęć do całowania się z kolegą. Mam przyjaciół homoseksua­listów, których bardzo szanuję. Przez wiele lat pracowałem z wielkim scenografe­m Andrzejem Majewskim, który był takim typowym artystą gejem, bardzo wyrafinowa­nym. Kochałem go i słuchałem w wielu sprawach, niekoniecz­nie łóżkowych.

Jak to możliwe: z jednej strony wstręt, z drugiej bliskość?

– Zacząłem rozbijać ten swój zatwardzia­ły beton i doszedłem do wniosku, że w tej całej wielkiej sprawie, jaką jest walka o równoupraw­nienie i przemianę świata w łagodniejs­zy i bezpieczni­ejszy, geje są forpocztą, która mogłaby nam, mężczyznom, pomóc w tych przemianac­h się odnaleźć.

Ich sposób myślenia o życiu, o kulturze, o relacjach może nas, mężczyzn heteroseks­ualnych wielu rzeczy nauczyć. Że można być mężczyzną, będąc opiekuńczy­m, spolegliwy­m, miękkim, ciepłym, grzecznym – „ciapą” właśnie. Nie musi to być wstydem, hańbą. Wręcz odwrotnie – jest być może wyższym stopniem ewolucyjne­go rozwoju, jak nerwice.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ?? Tuż przed ślubem, 1994. Autorem zdjęcia jest Mikis Theodoraki­s, kompozytor muzyki do filmu
„Grek Zorba”
Tuż przed ślubem, 1994. Autorem zdjęcia jest Mikis Theodoraki­s, kompozytor muzyki do filmu „Grek Zorba”

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland