Czapka z głowy, papieros z pyska, reporterze
Sceny, jak grekokatolicy wyrywają sobie z prawosławnymi z rąk trupa kobiety, którą każdy chce pochować według swojego obrządku, Hollywood by nie wymyślił
Z Mariuszem Szczygłem, autorem antologii „100/XX”, rozmawia Katarzyna Brejwo
„Czapka z głowy, reporterze” – tak zaczyna się antologia polskiego reportażu XX wieku.
– To cytat z Janusza Korczaka. A przy okazji bardzo ładne motto dla wszystkich, którzy chcą uprawiać ten zawód.
Korczak był reporterem?
– Urządzał sobie wycieczki do najbiedniejszych dzielnic Warszawy – dziś nazwalibyśmy je wycieczkami do slumsów – i opisywał to, co zobaczył. Narzucał sobie przy tym reporterską metodę: nie oceniać, nie narzucać się z pytaniami, z biednymi rozmawiać jak równy z równym – stąd właśnie ta „czapka z głowy i papieros z pyska”. A że miał zacięcie dydaktyczne, reportaż kończył pouczeniem, jak należy pomagać – nie dawać pieniędzy, tylko zapewniać najbiedniejszym edukację i oświecenie.
Bardzo mnie ten Korczak zachwycił, a odkryliśmy go – jako reportera – właściwie przypadkiem, szukając tekstów napisanych na początku wieku.
Wantologii znalazło się sto reportaży. Jak je wybierałeś?
– Na początku był pomysł, żeby stworzyć reporterską kronikę XX wieku. Szybko musieliśmy go porzucić, bo okazało się, że, po pierwsze, nie wszystkie wydarzenia doczekały się dobrych reportaży, a po drugie, to by wykluczało teksty, które są fantastyczne, ale traktują o rzeczach błahych. Na przykład reportaż Konrada Turowskiego z 1977 roku „Nie ma się z czego śmiać” – o człowieku, który wpadł do szamba wmieście Łódź, bo zarwał się pod nim sedes w miejskim szalecie. Nikt go nie chciał stamtąd wyratować, aż zlitował się pewien nieznany człowiek. I Turowski, reporter, postanowił tego człowieka odnaleźć, umieszczając ogłoszenie w prasie. Inny przykład: tekst Edwarda Hołdy z 1964 roku, który uważał, że najważniejszy jest język, i o elektryfikacji wsi pisał frazą Doroty Masłowskiej. Przyjęliśmy więc zasadę, że wybieramy reportaże najlepiej reprezentujące daną dekadę, a przy tym ciekawe formalnie. I że będziemy prezentować zarówno autorów znanych i ważnych, jak i zapomnianych.
I tak okazało się, że początki polskiego reportażu to nie tylko Wańkowicz i Pruszyński.
– Pierwszy polski reportaż napisał w 1895 roku Władysław Reymont, który miał wtedy 27 lat. Wcześniej nikt nie był zainteresowany jego tekstami. „Przyznają mi talent, ale drukować ani, ani – zbyt realistyczne”, żalił się w swoim dzienniku. Ówczesne mieszczaństwo wolało literaturę uwzniośloną, jakaś relacja z przytułku to było trochę jak przyglądanie się odchodom na ulicy. W końcu przebił się z „Pielgrzymką na Jasną Górę”, która jest małym arcydziełem i nawet dziś świetnie się czyta. Do antologii wybraliśmy inny wybitny tekst Reymonta, już z XX wieku: o strasznym losie polskich grekokatolików, którzy byli prześladowani i przymusowo nawracani. Sceny, jak grekokatolicy wyrywają sobie z prawosławnymi z rąk trupa kobiety, którą każdy chce pochować według swojego obrządku, Hollywood by nie wymyślił.
Ale najwięcej problemów mieliśmy z reportażami sprzed 1918 roku, bo nie były prezentowane jeszcze w żadnej antologii. Niektórych tekstów musieliśmy szukać całkiem po omacku.
Na przykład?
– Małgorzata Szejnert chciała, żebyśmy zamieścili w antologii coś o strajku dzieci we Wrześni w 1901 roku i ich procesie, bo to pierwsze znaczące wydarzenie XX wieku na naszych ziemiach. Szukaliśmy, za jej radą, w prasie z tamtego okresu – i nic. Przypadkiem trafiłem w internecie na nazwisko Tadeusza Staniewskiego. Był nauczycielem w szkole we Wrześni i zapewne nie wiedział nawet, że napisał reportaż. Przez kilka miesięcy zbierał relacje świadków wydarzeń sprzed 20 lat, żeby w 1923 roku wydać małą książeczkę na ten temat. Niezwykle cenną, bo zawiera wiele szczegółów, o których nie mielibyśmy pojęcia. Pisze tam na przykład o woźnej, która w swej dobroci i naiwności zdecydowała się bronić prawa dzieci do mówienia po polsku na lekcji religii i tłumaczyła przed sądem, że przecież „Pan Jezus też rozmawiał z Najświętszą Panienką po polsku”.
Reportaże pisała też Konopnicka, Iłłakowiczówna i Szelburg-Zarembina od wierszyków dla dzieci. A nawet Maria Rodziewiczówna, która ma na koncie głównie ckliwe powieści w stylu „Między ustami a brzegiem pucharu”.
– Rodziewiczówna napisała w życiu tylko jeden reportaż, ale za to wybitny i uczestniczący. Latem 1915 roku rosyjska armia wycofuje się i goni też na wschód ludność. Maria obserwuje ten exodus ze swojego majątku na Polesiu, gdzie przychodzi jej gościć kilkaset osób. „Swołocz” obrywa jej wszystkie owoce z sadu, wyżera miód i niszczy ule, a potem rzuca się na opuszczoną gorzelnię, pić wódkę, która spływa do ro- wów. Wojsko, które szybko gorzelnię odbija, postanawia zatruć ten wyciek fekaliami. Rodziewiczówna opisuje, jak ludzie, zupełnie tym niezrażeni, wysysają tę wódkę z ziemi razem z gnojem: „Oto wielkość człowieka XX wieku”. W tej scenie widać, że miała fantastyczny zmysł do wyciągania szczegółów, które od razu stają się ważne. Zupełnie jak Kapuściński.
Pisarze często zabierali się do reportażu z tego samego powodu co Rodziewiczówna: oto byli świadkami rzeczy prawdziwych i tak niezwykłych, że koniecznie należało się nimi podzielić.
Iłłakowiczówna była przy Narutowiczu, kiedy zginął.
– Poetka trzymała na kolanach jego głowę i martwiła się, że umierający prezydent patrzy cały czas w oczy zamachowcowi, bo ten usiadł sobie na ławce, naprzeciw leżącego prezydenta. Na jej prośbę mordercę wyprowadzono do innej sali, w której – jak notuje – wisiał „Grunwald”. To wszystko opisuje w liście na prośbę redaktora naczelnego „Gazety Polskiej”, ale list ten czyta się jak reportaż, i tak też potraktowaliśmy go w antologii.
Z kolei Teodor Tomasz Jeż, czyli Zygmunt Miłkowski, ojciec Narodowej Demokracji, autor 90 powieści, z których żadna nie przetrwała próby czasu, pojechał do Ameryki. Wiele rzeczy go tam zdziwiło, a także to, że nie można bić żon, bo idzie się za to do więzienia – i z tego zdziwienia postanowił pisać nie fikcję, ale „czystą prawdę”.
„Fantazyji cuglów nie popuszczę!” – ostrzegał.
Da się to wszystko czytać? Mam wrażenie, że gdybym dziś przyniosła taki tekst do „Dużego Formatu”, redaktor wyciąłby mi połowę.
– Rzeczywiście, niektóre odnalezione teksty są przegadane. Ale to był świat przed telewizją i internetem, więc wszystko było ciekawe. Pisarki reporterki informowały, że jadąc na materiał, ubrały się w nową sukienkę czy były
u fryzjera. A reporterzy opisywali swoje hotelowe pokoje. Widać ludzi to musiało ciekawić. Dziś przed drukiem wrzucilibyśmy taki reportaż do wirówki Hanny Krall. Bierze się tekst i odwirowuje tak, żeby zostało co setne słowo.
O czym nie pisano?
– Przed wojną reportaż miał służyć społeczeństwu, nie wypadało więc pisać o rzeczach błahych i prywatnych. Po wojnie zresztą też, bo zapanował socrealizm.
Pierwszy tekst, który się z tego wyłamał, wywołał wielki skandal. To był „Pamiętnik swata” z 1957 roku, napisany przez Jerzego Urbana, który założył w Krakowie fikcyjne biuro matrymonialne i opisał – w sposób dowcipny, choć niewątpliwie złośliwy – gusta zgłaszających się do niego pań. Autor przezornie zresztą zakończył swój tekst pytaniem, czy ktoś z czytelników może mu polecić dobrego adwokata. Ale dzięki niemu reportaż wreszcie odczepił się od swojej funkcji służebnej i państwowotwórczej. A więc Urban był rewolucjonistą.
Podobnie było z tekstem Małgorzaty Szejnert o tym, co porabiają w PRL dawni arystokraci. Bo jak to – pisać o burżuazji? Tekst kopiowano i sprzedawano na bazarach, a jak autorka poszła na pocztę odebrać wypłatę, wszystkie urzędniczki zbiegły się, żeby ją zobaczyć.
Nie pisano oczywiście o sprawach, na które nie zezwalała cenzura – czy to pod zaborami, czy w PRL. Chociaż nie tylko wtedy – Zbigniew Mitzner napisał na przykład w 1938 roku reportaż o obozie, którzy Polacy otworzyli dla Żydów w Zbąszyniu pod Poznaniem. Przez kilka miesięcy przebywało tam kilka tysięcy obywateli polskich, wydalonych z Trzeciej Rzeszy – Żydów, których Polska nie chciała przyjąć, bo zgodne z zaleceniami Becka też chciała się ich pozbyć. A ponieważ nie można było oficjalnie o tym pisać, Mitzner zrobił rzecz niezwykłą: opisał tę polską Lampedusę, nie używając w ogóle słowa „obóz”.
Coś jeszcze odróżnia te wczesne reportaże od dzisiejszych?
– Podejście do bohatera. Kiedyś traktowano go z góry, czasem nawet okrutnie. Konopnicka na przykład w pięknie napisanym reportażu z Normandii rozwodzi się nad żonami tamtejszych rybaków: że mają wąskie usta, co ma świadczyć o ich skąpstwie, i że interesują ich tylko sakiewki mężów. Ale z żadną z nich nie rozmawia, mimo że świetnie zna francuski.
Na przykład reportaż Konrada Turowskiego z 1977 roku „Nie ma się z czego śmiać” – o człowieku, który wpadł do szamba wŁodzi, bo zarwał się pod nim sedes w miejskim szalecie. Nikt go nie chciał stamtąd wyratować
Dziś nikt też nie mówi czytelnikowi, co ma myśleć, a kiedyś zdarzało się dość często. Nagminnie robił to na przykład Jerzy Lovell. Uważał on, że nie można opisać po prostu historii pana, który bije żonę. Jeśli chcemy napisać o biciu żon, musimy znaleźć dwudziestu takich panów, wyodrębnić dziesięć typowych przypadków, wyciągnąć wnioski i przekazać czytelnikom. „Wkraczam i stawiam diagnozę” – mówił.
Ktoś chciał go czytać?
– Był bardzo popularny, napisał nawet książkę „Jak żyć?”. Trafiliśmy na niego przez Krystynę Goldbergerową, legendarną redaktorkę wydawnictwa Iskry, która redagowała chyba wszystkich ważnych reporterów drugiej połowy XX wieku. Kiedy odwiedziliśmy ją z Julianną Jonek, moją współczytaczką tekstów, powiedziała nam: „Krall tak, Szejnert tak, Kapuściński tak, Kąkolewski tak – ale Lovell! Lovell był zawsze najlepszy!”.
Jeden z najbardziej poruszających tekstów wantologii został przetłumaczony z jidysz.
– Napisał go Perec Opoczyński, który był listonoszem w warszawskim getcie. Pisał reportaże, choć wiedział, że być może nigdy nie zostaną wydrukowane. Wędrowały do baniek na mleko, które zakopano na terenie getta. Odnalezione zostały dopiero w latach 50. Opoczyński pisze o dzieciach umierających na ulicach, o kamienicy, przez którą odbywał się szmugiel. Jest przy tym surowy i uczciwy, krytycznie wypowiada się na przykład o żydowskiej policji i tych Żydach, którzy nie okazywali solidarności z innymi mieszkańcami getta.
Jego świadectwo to unikat, bo – o ile wiem – poza nim reportaż z warszawskiego getta napisał tylko Curzio Malaparte, włoski dziennikarz, ale było to już po wojnie. Większość tekstów o getcie i Zagładzie Żydów powstała dużo później. Nie udało nam się też znaleźć żadnego tekstu o Marcu 68, nawet wydanego na emigracji, a z bliższych wydarzeń – nikt nie napisał pełnowartościowego reportażu o pierwszych wolnych wyborach w 1989 roku.
Praca nad tomem obejmującym bardziej współczesne reportaże była łatwiejsza?
– A skąd. Żyjący autor to dla redaktora może być koszmar. Dzwonię na przykład z prośbą, że robimy antologię, a pani mówi, że chętnie i że ma już dla nas tekst. Oczywiście inny niż ten, który ja wybrałem. Mówiłem wtedy zgodnie z prawdą: „Ma pani dwanaście córek. Ja zakochałem się w niskiej brunetce, a pani mnie chce żenić z wysoką blondynką. Ale ja jej nie kocham!”. W kilku przypadkach podziałało.
Zależało mi, żeby w antologii znalazły się teksty autorów nieoczywistych. Kto dziś pamięta, że Michał Ogórek napisał świetny reportaż o budowie pomnika Poległych Stoczniowców w 1980 roku, która to przebiegła wśród takich sporów i podchodów, że dostrzec tam można zalążki przyszłego rozłamu w „Solidarności”? A jeśli autor jest znany, to niech przynajmniej tekst będzie niespodzianką. Więc jak Hugo-Bader, to nie Rosja, tylko rozmowy z mieszkańcami wieżowca, który zawalił się w Gdańsku, o tym, co złapali do ręki, uciekając. Jak Ostałowska, to niekoniecznie o Romach – bo te książki cały czas można dostać w księgarniach.
A Kapuściński nie z Afryki, tylko z Nowej Huty.
– Od tego reportażu, w którym opisuje nędzę robotniczego życia w Nowej Hucie, zaczęła się jego kariera. Poleciało całe kierownictwo huty, Kapuściński dostał pierwszy w życiu order, ale na wszelki wypadek od razu wysłano go za granicę, by już więcej takich interwencyjnych reportaży nie popełniał.
Antologia ma dwa tomy, prawie dwa tysiące stron i trzy kilo wagi. To lektura dla wyznawców czy dla każdego?
– To zależy, jak się będzie czytać. Ktoś, kogo interesuje reportaż, sprawdzi, jak pisali różni autorzy i jak zmieniał się ten gatunek na przestrzeni lat. A ktoś inny będzie mógł zobaczyć, jaką drogę przebyliśmy przez XX wiek: co bezmyślnie powtarzamy złego, a co zrobiliśmy dobrego. Myślę, że fajnie przejrzeć się w takim lustrze.