Witajcie w świecie poczucia winy
Istnieje dobry sposób na określenie naszego położenia w przestrzeni. Polega na zmierzeniu dystansu, jaki dzieli nas od wybranego obiektu. Są chwile, kiedy owa czynność staje się frapująca. Bo o ile punkty fizyczne na mapach pozostają niezmienne, to już południki i równoleżniki w metaprzestrzeni naszych głów potrafią wirować z dynamiką starej dobrej karuzeli łańcuchowej.
– A Zachód znów tylko gada, nic nie robi – gderamy sobie, słuchając informacji z frontu rosyjskiej agresji na Ukrainę. Jesteśmy wtedy na Wschodzie, a od Kijowa dzieli nas tylko kilka kroków. Ale nie dajmy się zwieść: to tylko jet lag, ten upiorny mętlik w głowie, który pojawia się po nagłej zmianie stref czasowych, politycznych i mentalnych. Tak naprawdę jesteśmy na Zachodzie, a od Kijowa dzielą nas lata świetlne. Ukraina to dla nas tylko kawiarniane ćwiczenie intelektualne. Uprawiamy je w bardzo podobny sposób, w jaki Francuzi w 1968 roku „uprawiali” Czechosłowację, a zachodni Niemcy stan wojenny w Polsce.
Boimy się? Owszem, ale raczej nie chodzi nam o los Ukraińców, ale o wojnę nuklearną. Bo co się stanie, jak sytuacja wymknie się spod kontroli, a poza tym grzyby atomowe bardzo dobrze wyglądają we wpisach na portalach społecznościowych. Ale przecież współczujemy! Ale w sposób, który ma więcej wspólnego ze współczuciem dla Syryjczyków niż dla braci zza miedzy. Odmierzyliśmy odległość, jaka dzieli nas od obiektu „Ukraina”, i wyszło, że jesteśmy daleko na zachód. Im jesteśmy młodsi, tym dalej. I jak przystało na przedstawicieli Zachodu chcemy „trzymać dystans, zamiast się wikłać”.
Wsobotnie południe dosiadam się do mojego stolika w wielkiej facebookowej kawiarni i piszę: „Schron przeciwatomowy tanio kupię, ktoś coś?”. Pojawia się kilka ofert. Idę do stolika obok i czytam: „Czy w zaistniałej sytuacji geopolitycznej warto się odchudzać?”. Głosy są podzielone. W kąciku kawiarnianych rewolucjonistów słyszę: „To, co robi Putin, jest okropne, ale reformy forsowane na Ukrainie przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy są tak samo imperialne i szkodliwe”. Po prawej stronie sali gromkie głosy: „Trzeba powstrzymać Rosję!”.
Jednak wezwania do formowania ochotniczych oddziałów ekspedycyjnych nigdzie nie słychać. Wszędzie zaś widać strach – pokrywany ironią i buńczucznością – że ten konflikt może nam zabrać to, czego się z takim trudem dochrapaliśmy. Naszą małą stabilizację.
Koniec końców, zastanawiam się, czy warto umierać za Gdań... za Krym. Odpowiadam sobie: nie warto. Wiem, że podobnej odpowiedzi udziela większość ludzi, jakich znam. Będziemy trzymać kciuki za Ukraińców, ale jednak mocniej za zgniły kompromis.
A nie dalej jak za miesiąc przełączymy kanał, gdy w telewizji mowa będzie o Krymie. Witajcie na Zachodzie, witajcie w świecie poczucia winy. Jak się z nim czujecie?