Ja tu tylko sprawdzam Jak zrobić idealną kawę
Spóźniłem się z tym tekstem jakieś 30 lat, bo mogłem przecież być bogiem. Kawowym bogiem. 30 lat temu na paczkę Wiener Kaffee, okropnego sikacza z atrakcyjną nazwą, można było załatwić paszport albo szynkę. Ale cóż, paszport mam, szynkę również.
Mógłbym być z kawą i ekspresem atrakcją warszawskich imprez ćwierć wieku temu, wszystko bym mógł. A dziś mogę sobie zaparzyć kawę. Po prostu.
Kiedyś zaparzenie kawy było proste – o ile miało się kawę. Przeważnie się jej nie miało, może przywiózł ją ktoś z zagranicy albo wysłała pocztą rodzina mieszkająca w szczęśliwszym miejscu. A jeśli już się ją miało, wsypywało się ją do szklanki i zalewało wrzątkiem. I tyle. Nie miało to nic wspólnego z parzeniem, a przecież profesor Massachussetts Institute of Technology E.E. Lockhart już pół wieku temu zbadał, jak zaparzyć Amerykaninowi idealną kawę, i opublikował te badania w formie w miarę czytelnych wykresów.
Wynika z nich, że kawa może być za słaba, w sam raz lub za mocna oraz zbyt cierpka, i sedno w tym, żeby utrafić w samo sedno z mocą i cierpkością.
Wszystko to zbadał, po prostu przepytując tysiące ochotników, jak im smakuje kawa, a potem za pomocą Bóg raczy wiedzieć ilu prób odkrył, że złote proporcje wody do kawy wynoszą dokładnie 17,42:1 (czyli na pewno daleko mu do Włocha, którego proporcje espresso oscylują około 1:1).
Z doświadczeń wyszło mu jeszcze, że oprócz jakości kawy najważniejsze jest jej odpowiednie zmielenie. Jeśli będzie zmielona nierówno i kawałki ziaren będą zbyt duże, woda przeniknie przez nie, nasiąkną nią nierównomiernie i już po kawie.
Potrzebuję nowego czajnika. Woda nie może być ani za gorąca, ani za zimna – to też zbadał amerykański profesor. Ta odpowiednia mieści się pomiędzy 90,5 a 94,4 stopnia. I tu jestem w kropce, bo mam nawet czajnik, który potrafi zagotować wodę do 80 stopni. Ale jak go skłonić do osiągnięcia temperatury 90,5? Oczywiście, mogę kupić termometr, tylko jaki? Przecież nie okienny. W dodatku powinienem dodać poprawkę na to, że woda w czasie przelewania straci stopień czy dwa, a liczy się temperatura w filiżance, a nie w czajniku.
Czy taki termometr jest w ogóle do dostania?
a termometrów są dziesiątki, i to za 14,99. Zmierzą mi temperaturę kawy nawet do 200 stopni, gdyby to było możliwe. Niestety, mierzą z dokładnością tylko do jednego stopnia, ale co tam. Wceluję po prostu w 92 i będzie dobrze. Zignoruję purystów twierdzących, że muszę się zmieścić między 90 a 91 stopni. Znacznie gorzej z młynkiem, bo już wiem, że nie mogę kupić kawy zmielonej. Tego się po prostu nie robi, mógłbym taką kupić, gdybym był jakimś kawowym jaski-
Przypomniałem sobie dzieciństwo i stary ręczny młynek. Takie mielenie to fajna rzecz, pomyślałem sobie rano, mieląc i obserwując ptaki za oknem. Kiedy jednak wpadło kilkoro znajomych i wszyscy zażądali kawy, miałem dojść do przeciwnego wniosku
niowcem, ale przecież nie jestem. Chyba.
Młynek musi być żarnowy i nie może tej kawy siekać, jak to robią te młynki z supermarketów, bo wtedy kawa i jej parzenie i picie nie ma sensu.
Natomiast kłopot z młynkami żarnowymi jest taki, że są potwornie drogie. Mogą kosztować kilkaset złotych. A mogą i ponad tysiąc i nie jest to suma, którą gotów byłbym poświęcić, więc uznajmy, że ręczny młynek za 69 złotych, który też ma żarna, ale wajchą muszę kręcić ja – jest równie dobry. A może nawet lepszy – kto to wie. Ale może te opinie o wyższości ekologicznych młynków umieszczają ci, których nie stać na to kosmiczne cudo za 1199 złotych, w którym mogłem sobie nastawić jedną ze stu możliwych opcji zmielenia. Miałbym co robić przez resztę życia, przestawiając sobie te opcje i zastanawiając się, czy opcja mielenia numer 44 była znacząco lepsza niż 87. A ponieważ gusta są różne, zamęczałbym tymi pytaniami moich gości, którzy, zanim dostaliby kubek kawy, musieliby wypełnić przed i po długie ankiety i wypowiedzieć się w skali 1 do 10.
Tak, kuszące to było. Ale jednak się nie zdecydowałem.
był nawet ładny. Drewniany, no a przede wszystkim miał te wszystkie żarna i nawet mogłem je sobie poregulować. Przypomniałem sobie dzieciństwo i stary ręczny młynek, którym mieliłem kawę dla mamy. Takie mielenie to fajna rzecz – pomyślałem sobie rano, mieląc i obserwując ptaki za oknem (Kilka dni później – kiedy wpadło kilkoro znajomych i wszyscy zażądali kawy na raz – miałem dojść do zupełnie przeciwnego wniosku. Mieliłem, mieliłem i mieliłem, a w międzyczasie dzwonił telefon, wpadał listonosz, a oni podpytywali, co z tą kawą i czy długo jeszcze).
Ale jeszcze tego nie wiedziałem, miałem za to świeżo zmieloną kawę, termometr i pytanie: co dalej?
po prostu do mojego ekspresu wcisnąć przełącznik i za chwilę cieszyć się swoją aromatyczną kawą (tak, to zdanie wziąłem z jakiegoś folderu). Albo: mogłem zrobić kawę w drugim ekspresie – na kapsułki (w świecie znawców kawy to zdaje się coś porównywalnego z ostentacyjnym czytaniem harlequina na rozdaniu Nike, więc się powstrzymałem).
Lub: mogłem zalać ją wrzątkiem i wypić jak za dawnych dobrych czasów, co zdaje się byłoby jeszcze najlepsze, bo zdążyłem już zauważyć, że wśród amatorów kawy można powiedzieć, że pija się kawę zalewajkę, ale nie godzi się wyznać, że pije się chemię kapsułki.
I wtedy zadzwonił mój przyjaciel Henio, który zawsze jest w drodze, zainteresował się, że piję kawę, i zapytał, czy spróbowałem aeropressa albo dripa i chemexa i co o nich sądzę. Nic nie sądzę, pierwsze słyszę.
Wwarszawskiej modnej kawiarni stoją wszystkie trzy. Nigdy tu nie byłem, a powinienem. Wszyscy klienci mają nowe maki i włosy jak młoda Meg Ryan: niby potargane, ale widać od razu, że trzeba je targać rano dwie godziny, by tak bezładnie się układały. Mimo że moje są zwykłe, dostaję jednak kawę razem z opowieścią, jakie nuty mogę w niej znaleźć.
Aeropress to taka wielka strzykawka, którą mam powoli przeciskać wodę przez kawę, drip to właściwie lejek z papierowym filtrem, a chemex: laboratoryjna kolba, która wygląda, jakbym miał w niej robić jakiś designerski narkotyk dla warszawki.
Wszystkie są nowym sposobem picia kawy i polegają na tym samym co mój pierwszy ekspres przelewowy dziesięciolecia temu. Gorąca woda kapie przez kawę w filtrze do dzbanka. Wtedy wychodziła z tego czarna lura. A teraz?
Kawosze oczywiście podzielili się na tych od aeropressa – dobrego do wożenia w podróży, chemexa – tego łatwo uszkodzić, więc działa tylko w domu. Inni są tylko za dripem.
Wsypuję kawę do chemexa. Na coś musiałem postawić, a on był najładniejszy. Oryginał stoi w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. Na pewno zepsuję tę kawę. Czytałem wynurzenia starych kawowych wypijaczy, którzy próbowali zrobić tę idealną kawę miesiącami, zmieniając grubość mielenia, temperaturę i ilość wody, a czasem nawet odwracając maszynerię do góry nogami, i wszystko na nic, choć czasem jednak kawa wychodziła i opisom nie było końca, choć nie zawsze ten cud dał się powtórzyć.
Zrobiłem się złośliwy, wiem, ale to dlatego, że kilka razy z rzędu wyszła mi potworna lura z tego chemexa, mimo że mieliłem i grubo, i cienko, i nawet zmierzyłem mojej wodzie temperaturę, a wszystko na nic. W dodatku kawa w kawiarni, chociaż chwaliłem jak wszyscy, też była cienka, żadnej nuty zapachowej ani smakowej nie wyczułem. Może przez te włosy, a może powinienem jeszcze miesiąc pomielić? Albo się nie znam?
Wkażdym razie dosyć tego eksperymentowania i wróciłem do starej mukki. Kto ją zna, to wie, że jest najlepsza.