Spółczucia
serca do tego, co dzieje się w innych częściach świata
– Jest mnóstwo sytuacji, kiedy reporter musi zataić prawdziwe nazwiska. Mnie się to często zdarza. Ale jest sprawdzian, bo jeśli piszę o własnym kraju, osoba przedstawiona jako „B” przeczyta i jeśli przekręciłem, może mnie skompromitować u szefa redakcji. Także w przypadkach, kiedy nikt nie może sprawdzić reportera – bo za daleko, bo jest w Indiach 20 mln osób o nazwisku Singh – anonimowość nie musi obniżać wartości reportażu. Jak się to dzieje, że niektórym autorom już po 30 stronach dajemy kredyt zaufania – a innym nie, choć sypią nazwiskami i datami? Estetyka poprzedza etykę, twierdził Brodski. Styl, słownictwo, fraza – to się czuje. Są nawet badania naukowe o tym, jakimi subtelnymi środkami reporter zaskarbia sobie zaufanie czytelnika. I jak łatwo je stracić. Język jest ważny? – Tak. Żeby to podkreślić wprowadziliśmy zmiany w regulaminie Nagrody. W poprzednich edycjach tłumacz książki laureata otrzymywał osobną nagrodę, bez względu na jakość przekładu. Od tego roku tłumacze książek, które znalazły się w dziesiątce, mają równą szansę na to wyróżnienie. Jury może także nagrody za przekład nie przyznać. Chcemy w ten sposób przypomnieć, że reportaż literacki wymaga artyzmu w przekładzie, czego nie wszyscy wydawcy są świadomi. To bardzo dziwne, że w Polsce, która dwóch noblistów zawdzięcza tłumaczom – bo przecież Akademia Szwedzka Miłosza i Szymborskiej nie czytała po polsku – są tak niedoceniani, że nawet się ich nie wspomina w recenzjach. Mieliśmy w poprzednich edycjach Nagrody kilka książek, które aż się prosiły o specjalną nagrodę dla tłumacza, taka to była koronkowa robota, choć książki jako takie nie były najlepsze, właśnie z racji nadużywania języka. Są reportaże, które czarują językiem tak skutecznie, że temat zaczyna blaknąć, styl przesłania treść. W Szwecji jest powiedzenie: reporterowi nie wolno stawać między tematem a czytelnikiem. Przełomową książkę można napisać na pozór suchą reporterską prozą. Na przykład? – „Masakra w El Mozote” Marka Dannera – o tym jak w 1981 roku, podczas wojny domowej w Salwadorze, wojska rządowe wymordowały mieszkańców całej osady, ponad 700 osób, łącznie z kobietami i dziećmi. Przez prawie dziesięć lat władze Salwadoru i USA próbowały ukryć przed światem tę masakrę. Książka Dannera to szczegółowa dokumentacja i zbrodni, i oficjalnego kłamstwa. WPolsce mało kto słyszał o tych zdarzeniach. – Nagroda Kapuścińskiego daje jurorom ten luksus, że możemy zamącić w trendach i wyróżnić tytuł, który mógłby pozostać niedostrzeżony. A czytelnik na to zasługuje, bo w latach 80. polska historia toczyła się z taką intensywnością, że nie mieliśmy głowy ani serca do tego, co dzieje się w innych częściach świata. A już szczególnie – do ludzi, którzy byli prześladowani za komu- nizm. Panowało przekonanie, że wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem, i trudno było o emocjonalną solidarność z tymi, których mordowano podczas zimnej wojny, tyle że po drugiej stronie. Teraz możemy tę lekcję odrobić, również dzięki takim książkom. Reportaż ma uczyć współczucia? – Tak sadzę. Przy czym nie chodzi o to, żeby się nad drugim litować, tylko poczuć jak on, spróbować wejść w jego buty, nawet jeśli w pierwszym odruchu chcielibyśmy go potępić. Najlepsze książki mają tę jakość, że nagle czytelnik myśli sobie: „Mój Boże, przecież to mógłbym być ja!”. Jak w tej scenie, kiedy Hanna Krall dzwoni do Marka Edelmana i mówi: „Słuchaj, piszę o takim niemieckim żołnierzu z Wehrmachtu i jest
Są reportaże, które czarują językiem tak skutecznie,
mi go żal. Co ja mam z tym zrobić, czy mi wolno?”. A on na to: „Oczywiście, przecież ten chłopak miał 19 lat”. Reportaż wysokiego lotu pozwala nam utożsamić się z kimś, kto żyje i działa w całkiem innych warunkach. Na przykład w slumsach Bombaju. – W „Zawsze piękne” Katherine Boo pokazuje, jakie wybory mają ludzie, którzy żyją na śmietniku za 10 centów dziennie, a niektórzy żywią się szczurami. Jak w takim świecie działa moralność? Podobnie w książce „Jutro przypłynie królowa” Maciej Wasielewski opowiada o zamkniętej społeczności małej wyspy Pitcairn i o milczeniu wokół gwałtów, które tam miały miejsce. Ale nie trzeba jechać daleko. Jolanta Krysowata wksiążce „Skrzydło anioła” odkrywa zapomnianą historię ośrodka dla koreańskich sierot, a przy okazji drobiazgowo odtwarza atmosferę wczesnego PRL. Dla kogoś, kto nie żył w tamtych czasach, to jest ogromna wartość. Widzi pan różnice między polskim reportażem a zagranicznym? – Coraz mniej. Takie rozróżnienie miało większe znaczenie 20 lat temu. W polskim reportażu więcej było „małego realizmu”, czyli opowieści, najlepiej z głębokiej prowincji, gdzie operowało się szczegółami, by przemycić ważne treści i oszukać cenzurę. Dziś Polacy zajmują się globalnymi tematami. W półfinale jest „Trębacz z Tembisy” Wojciecha Jagielskiego o Nelsonie Mandeli i upadku apartheidu. Dionisios Sturis w„Gorzkich pomarańczach” pisze o Grecji w czasie kryzysu, ale i o Grecji zimnej wojny i imigrantach dobijających się do Europy. Coraz więcej jest też w reportażu polskim, szwedzkim czy angielskim mierzenia się z przeszłością. Wpółfinale jest jedna taka książka. – „W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa” Elisabeth Åsbrink wywołała w Szwecji skandal. Opowiada historię żydowskiego chłopca, którego rodzice ratują z Wiednia tuż przed wojną, wysyłając go do Szwecji. Ich Szwecja nie wpuszcza, giną w Auschwitz. A najlepszym przyjacielem chłopca staje się Ingvar Kamprad, obecnie właściciel Ikei, wówczas aktywny nazista. Niby wiedzieliśmy, że ówczesny nazizm nigdy nie został skutecznie wywietrzony, ale nikt nie przypuszczał, że szef Ikei do dzisiaj hołubi pamięć führera szwedzkich nazistów. Przy okazji wyszło na jaw, jak wiele wstydliwych wątków historii zamieciono pod dywan, na przykład stosowanie kryteriów rasowych przez szwedzkie urzędy. Są tematy, o których się nie pisze? – Wydaje się, że reporterzy zajmują się wszystkim: polityką, historią, seksem, narkotykami, nawet architekturą. Ale mnie brakuje reportaży o ekonomii albo, lepiej, o psychologii rynku. Temat zdaje się mało seksowny, ale to nieporozumienie. Jest fascynujący. Nie sposób bez tego pojąć wielkich napięć współczesnego świata. Kto mi nie wierzy, może przeczytać „Ameksykę” Vulliamy’ego, ubiegłorocznego laureata. Albo też Zbigniewa Herberta „Tulipanów gorzki smak”. Jakaś książka pana bardzo zaskoczyła? – Nie słyszałem wcześniej o Oskarze i Zofii Hansenach, o których pisze Filip Springer. Ponieważ mieszkałem w blokach, żywię pogańską agresję do ludzi, którzy propagowali tę architekturę. Oskar Hansen chciał zmieścić pół Polski w czterech żyjniach-gigantach, ciągnących się od Bałtyku do Karpat. Ale w książce Springera zaczynamy pojmować, z jakich sympatycznych pobudek i w jakich warunkach powstawały te pomysły. I znowu: Boże drogi, ja też mogłem stać się takim Hansenem! I to jest wartość dobrego reportażu, że podkopuje nam tę wyższość moralną, którą budujemy sobie z ignorancji. I jak pan zamyka taką książkę, to co? – Jestem wdzięczny, że autor wprowadził do mojego życia nowy niepokój. Jest wiele książek, które poszerzają nasze horyzonty, ale tylko te najlepsze pogłębiają wiedzę o nas samych.