Rogatywka i różaniec, czyli jak umrzeć patriotycznie
Po stoczeniu ze sobą brutalnej walki wewnętrznej postanowiłem jednak obejrzeć „Kamienie na szaniec” Roberta Glińskiego, są bowiem filmy, których nawet jak się nie ma ochoty oglądać, to jednak zobaczyć je trzeba, skoro wokół nich rodzą się zasadnicze narodowe spory. Niechętny byłem eskapadzie na ten film, nie dlatego, iż zdążyłem przeczytać kilka recenzji, parę polemik, garść relacji, ale z tego powodu – powód ów tylko pozornie jest niedorzeczny – iż sam temat odrzucał mnie brutalnie. Moja wytrzymałość na kino narodowo-patriotyczne dawno już zawaliła się w gruzy, najzwyczajniej nie jestem w stanie fizycznie znieść już kina martyrologicznego, mój organizm nie absorbuje nijak kinematografii heroicznej a nade wszystko traumatycznej, zupełnie inne rzeczy mnie dziś w kinie pociągają niż filmowe peregrynacje po stalinowskich czy nazistowskich zbrodniach przeciwko narodowi polskiemu. Macie do czynienia Państwo z kinomanem, który z premedytacją nie poszedł na „Katyń” Andrzeja Wajdy. Widziałem bodajże wszystkie filmy Wajdy, wiele z nich po kilkakroć, przeżywałem gwałtowne zachwyty, sentyment do wielu dzieł Wajdy mam bezbrzeżny, nie przemogłem się jednak żadną miarą, by udręczać się „Katyniem”.
Na „Kamienie na szaniec”, mimo wcześniejszych rozterek i jęków, jednak poszedłem, nie stało się to doświadczeniem nawet specjalnie bolesnym, ale nie było też najmniejszej ekstazy, cóż – to w zasadzie film całkiem znośny, tyle że jednak nudny, momentami zaś, ale tylko momentami, w sposób niezamierzony zabawny. W sumie niewielki problem, bo po filmie owym nie spodziewałem się ekstazy, zatem poziom rozczarowania też w sumie żaden.
Dzieło odbiega, przynajmniej mocno się stara odbiegać, od wychowawczo-patriotycznej książki Aleksandra Kamińskiego pod tym samym tytułem, stara się być filmem nowoczesnym, próbuje dotrzeć w jakoś nowatorski spo- sób do dzisiejszej młodzieży, choćby przez muzykę, która zdecydowanie nadaje filmowi rys współczesności. Książka Kamińskiego jest rzeczą doprawdy mocno nieprzystającą literacko do czasów dzisiejszych, to dzieło szlachetne niewątpliwie, ale i pretensjonalne bezdyskusyjnie, choć rozumiem doskonale jego motywacje wychowawcze i patriotyczne czy też mitograficzne: to Kamiński wszak stworzył legendę „Rudego”, „Zośki” i „Alka”, a my z tą legendą a teraz z filmem Glińskiego, zmagać się musimy.
O „Kamieniach na szaniec” najwznioślej wypowiadają się ci, którzy odwołują się do pokre-
Jeśli coś w „Kamieniach na szaniec” Roberta Glińskiego jest bluźniercze, to najpewniej postać „Zośki”. Harcerza dorosłego, lecz dziecinnie egzaltowanego, narwanego, rozchwianego
wieństwa z chłopcami z Szarych Szeregów, którzy do mokotowskich szczepów harcerskich przynależeli w odległej młodości, którzy do tych samych liceów co bohaterowie Kamińskiego chodzili, którzy wreszcie nawiedzali słynną kamienicę w alei Niepodległości 159, gdzie „Rudy” mieszkał. Owa kamienica stoi akurat naprzeciw mojej kamienicy. Kiedy wychodzę ze swojej klatki schodowej na podwórko, to widzę tylną fasadę budynku przy Niepodległości 159, a że jednak często z domu wychodzę, to dom, w którym mieszkał „Rudy”, widuję kilka razy dziennie – ja zatem też będę uzurpować sobie prawo do wypowiadania się na temat „Kamieni na szaniec”.
Chłopcy w filmie Glińskiego są ładni, mają fajne fryzury i niezłe ciuchy, niestety, pod tymi fryzurami w głowach raczej zupełny nieporządek; jeśli coś tak naprawdę w tym dziele jest kontrowersyjnego, to przecież nie to, że harcerze – którzy w owym czasie już po dwudziestce przecież byli – mieli swoje dziewczyny, z którymi seks jakiś uprawiali. Heroiczni obrońcy mitu zapewne stoją na stanowisku, że harcerz, nawet jeśli dorosły, wstrzemięźliwość cielesną powinien zachowywać aż do bohaterskiej śmierci. Jeśli coś tu jest bluźniercze, to najpewniej – nie wiem, czy zgodnie z intencją reżysera – postać „Zośki”. Harcerza dorosłego, lecz dziecinnie egzaltowanego, narwanego, rozchwianego emocjonalnie – naprawdę używam tu wyłącznie eleganckich eufemizmów – który sam z pistoletem chce wjechać samochodem do siedziby gestapo i odbijać „Rudego”; który rwie się nieustannie do walki, lecz kiedy przyjdzie mu zabić młodego niemieckiego żołnierza w czasie ataku na strażnicę, to nie będzie umiał nacisnąć cyngla, zahipnotyzowany wdziwny sposób, zatem niemiecki żołnierz spokojnie go zastrzeli i ucieknie.
Śmierć „Zośki” w filmie Glińskiego doprawdy najidiotyczniejszą śmiercią jest, jaką sobie na wojnie wyobrazić można, no, ale przecież gdyby „Zośka” wojnę przeżył, to nie zostałby bohaterem narodowym. Tylko młodo polegli, a choćby i w najgłupszy sposób, bohaterami zostać mogą. Przeżyć wojnę? Tego się narodowi nie robi, to niegodne.
Film spowodował, jak wiadomo, kuriozalne protesty organizacji emerytowanych harcerzy, co się do popularności dzieła Glińskiego jakoś z pewnością przyłożyło. Żaden polski film, który polską historią, osobliwie polską martyrologią, się zajmuje, oburzenia, protestów i zawodzeń rozlicznych uniknąć nie jest w stanie. Ta machina się dopiero rozkręca, w najbliższych miesiącach czeka nas przecież istna inwazja filmów o powstaniu warszawskim – z „Miastem 44” Ja- na Komasy na czele. Będziemy z okazji okrągłej rocznicy powstania dręczeni kinematograficznie bez litości, przez kraj szła będzie fala egzaltacji, zajadłych dyskusji, oskarżeń i zachwytów, wreszcie poczujemy się komfortowo, bo o heroicznej przeszłości rozmawiać będziemy. Tutaj jedynie rozmowa o przeszłości jest podniecająca. Jak wiadomo, Polaków wyłącznie przeszłość interesuje, przyszłość debaty jest zupełnie niewarta.
Pojawiły się w burzliwym dyskursie wokół filmu Glińskiego nawet cudaczne oskarżenia, iż grany przez Andrzeja Chyrę major Armii Krajowej o nazwisku Kiwerski, który naszych harcerzy usiłuje udoroślić i zrobić z nich coś na kształt wojska, jest nieogolony i ogólnie dość wymięty, że nie prezentuje szyku i elegancji przynależnych polskim oficerom. Naturalnie – polski oficer nade wszystko musi być ogolony, potęga polskiej armii zawsze opierała się na perfekcyjnym ogoleniu się. Gładkie lico, oficerki wyglansowane na najwyższy połysk i rogatywka na głowie, w takim eleganckim emploi można już śmiało umierać za Ojczyznę, mogą już nas zabijać, mogą rozstrzeliwać, my się chętnie damy rozstrzelać za Polskę, byleby ogoleni, w rogatywce i z różańcem w ręku.
Och, jak ja tęsknię za jakimś zupełnie bezinteresownym polskim filmem, za jakimś olśnieniem na miarę włoskiego „Wielkiego piękna”, które dostało Oscara za film nieanglojęzyczny (polskie martyrologie filmowe nigdy nominacji nawet nie dostaną). To jest film, który będąc pięknym i oszalałym, jak żaden pokazuje dogłębną pustkę, studzienną samotność, niespełnienie i schrzanione życie w kostiumie blichtru – tematy równie doniosłe jak śmierć na wojnie. Jakże takiego kina w Polsce dziś brakuje, a i jakże brakuje jakiegoś szaleństwa pięknej opowieści jak, dajmy na to, w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” czy w „Sanatorium pod Klepsydrą” Wojciecha Hasa. Tradycja takiego kina w Polsce skonała zupełnie, dziś raczej rogatywka i różaniec wyznaczają kurs polskiej sztuki filmowej.