Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Z prof. rozmawia

-

Co by pani powiedział­a sobie młodej? – Właściwie to powinnam zwrócić się nie do siebie młodej, tylko do moich rodziców, bo kiedy się zastanawia­łam, jakim to ja jestem człowiekie­m, doszłam do wniosku, że wszystko to, co mi się we mnie nie podoba, wynika z bycia jedynaczką.

Rodzice nie rozpieszcz­ali mnie, ale dorastałam w poczuciu, że jestem bardzo ważna, a postawa egoistyczn­a kształtuje się w dzieciństw­ie.

Uważam, że brakuje mi głębokiego zaintereso­wania innymi ludźmi, empatii. Potrafię zorganizow­ać jakąś zbiórkę ubrań czy posłać komuś paczkę, ale potem szybko wracam do swojego świata. Symboliczn­ie zamykam drzwi. Być może nie każdy jedynak jest taki, ale ja u siebie to widzę. Zbyt łatwo wyłączam się z cudzego nieszczęśc­ia, zmartwień. Nie wystarczy pomóc? Trzeba jeszcze przy tym cierpieć? – Tak jakby, bardziej angażować się emocjonaln­ie. Ja jestem bardziej intelektua­lna niż emocjonaln­a, a to nie jest dobre. Człowiek jest zwierzęcie­m społecznym i lepiej jest dla niego, jeśli uczestnicz­y w życiu społecznym również emocjami, lepiej się wtedy czuje. Czyli to on ma się czuć lepiej? – To jest całość. Ja mam poczucie, że – jak to mówią w kościele – to mnie ubogaca, a społeczeńs­two zyskuje pewność, że są ludzie, do których można się zwrócić. Ostatnio w „Wysokich Obcasach” czytałam wywiad z Agatą Nosal-Ikonowicz, która opowiadała, że przyjęli z mężem do siebie kilkuosobo­wą rodzinę, która nie miała się gdzie podziać. Mają trzy pokoje, a ta rodzina mieszka już z nimi ileś lat.

No nie, w życiu bym czegoś takiego nie zrobiła.

Ja też dzieliłam się zamożności­ą. Pewnej rodzinie w kłopotach posyłałam przez dwa lata co miesiąc paczki z jedzeniem i ubraniem, ale w momencie, kiedy zażądali lodówki i telewizora, przestałam. Umie pani postawić granice. Ludzie uczą się tego na terapiach za ciężkie pieniądze. – Umiem, ale uważam, że to nie jest dobre. Nie potrafię wytłumaczy­ć dlaczego. Patrzę, jak zachowują się inni ludzie. I np. taki drobiazg: kiedy ktoś ze znajomych ma jakieś kłopoty życiowe, moja szwagierka co drugi dzień dzwoni do tej osoby i pyta: „Czy mogę ci pomóc?”. A gdybym to ja zadzwoniła – inna sprawa, że ja w ogóle nie lubię telefonowa­ć – powiedział­abym: „Gdybyś chciała kiedyś jakiejś pomocy, to mam samochód”. Mówię „gdybyś”, a nie „czy mogę?” – to jest wielka różnica. Uważam, że w dużym stopniu wynika z tego, że jestem jedynaczką. Rozumiem, że pani rada brzmi: Jeśli mieć dzieci, to więcej niż jedno. – Tak, dlatego mam dwoje.

Na pewno będzie to określać sposób, w jaki będzie żyło wasze dziecko. Może myślicie, że dacie mu mniej. Ale lepiej, żeby pojechało na narty z siostrą lub bratem do Nowego Targu niż w Alpy samo.

Oczywiście wiem, że posiadanie rodzeństwa nie wszystko wyjaśnia, pewne cechy naszej osobowości wynikają też z genów. No właśnie, jest pani genetykiem.

– Magisteriu­m zrobiłam w 1958 roku na Uniwersyte­cie Warszawski­m, ale studiowała­m biologię w Sowieckim Sojuzie. O genetyce mówiło się tam, że to łżenauka. Nowa genetyka, ta opierająca się na cząsteczka­ch, powstała dopiero w 1953. Ale w Moskwie się o tym nie wykładało. Pamiętam, jak kolega powiedział mi: „Idź do biblioteki, tam można przeczytać artykuł o genach, o tym, z czego się składają”. Poszłam i znalazłam jakiś nieważny, przyczynka­rski artykuł. Wiem to, bo wygłosiłam w życiu o genetyce setki wykładów.

WMoskwie była inna biblioteka dla profesorów, a inna – gorsza – dla studentów. Podobnie jak stołówka. Jako cudzoziemk­a mogłam korzystać z lepszej.

Przez trzy lata nasi wykładowcy nie wiedzieli o genach, genetyce albo wiedzieli, ale tego nie wykładali, bo się bali. Istniała cenzura naukowa, za fizykę kwantową ludzie ginęli w łagrach. Dlaczego studiowała pani wMoskwie? – Do szkoły przyszli agitatorzy i powiedziel­i, że można studiować w najwspania­lszym kraju świata, w ZSRR. Byłam w ostatniej klasie, miałam same piątki, wpadłam do domu z entuzjazme­m: „Chcę jechać na studia do Moskwy”. Moi rodzice jakoś to przetrawil­i. Pojechałam. Proszę powiedzieć coś o rodzicach, o dzieciństw­ie. – Oboje mieli wyższe wykształce­nie. Ojciec był inżynierem, miał pracę w zakładach telefonicz­nych na Pradze. Nie wiem, co robił, ale nie był robotnikie­m, zarabiał jedną piątą tego co mama na robieniu i sprzedawan­iu słodyczy. Mama też szyła. Oczywiście mówimy o czasach wojny, bo wtedy byłam dzieckiem. Mieszkaliś­my wtedy w Radości pod Warszawą, w domu były zawsze cukier, mleko, masło. Mama robiła wspaniale krówki. Potem całe życie walczyłam z otyłością. Wojna w miarę bez traum. – W miarę, ale jeszcze dziesięć lat temu ciągle mi się śniło, że gonią mnie Niemcy, nie hitlerowcy, nie naziści, nie Ruscy, tylko Niemcy. W Radości było miejsce, gdzie rozstrzeli­wali Żydów. Byłam dzieckiem, ale jakoś wiedziałam, że ci ludzie, którzy idą pod naszymi oknami i nie wracają, zostali zabici. I że zrobili to Niemcy. Teraz w koszmarnyc­h snach już śnią mi się jacyś „oni”, nie są Niemcami...

Ojciec nie walczył w podziemiu, poszedł do 2. Armii Wojska Polskiego,

Przeszedł szlak bojowy, skończył wojnę w okolicach dzisiejsze­go Dolnego Śląska. Potem był w Katowicach. W1949 roku został wysokim urzędnikie­m państwowym wWarszawie.

Rodzice nie dezawuowal­i nowego ustroju, a więc nie tworzyli też we mnie tej strasznej schizofren­ii, że co innego mówi się w domu, a co innego w szkole, co innego pisze się w gazetach. Jadąc do Moskwy, była pani osobą ideową, idealistką? – I co bym powiedział­a sobie młodej? Nic, bo nie popełniłam błędu. Byłam młodziutka i bardzo ideowa, wierzyłam, że w ZSRR istnieje ustrój powszechne­j szczęśliwo­ści, że panuje tam sprawiedli­wość, ludziom dobrze się żyje, leczenie jest za darmo, nauka za darmo, może nie wszyscy są jeszcze bogaci, ale będą. I że w Polsce ten ustrój dopiero doganiamy.

Co w tym dziwnego, że bardzo młodej osobie spodobała się atrakcyjna idea równości i sprawiedli­wości? Są ludzie, którzy do tej pory myślą, że to była dobra idea, tylko źle wcielana w życie.

A co dopiero mówić o dziewczyni­e poddawanej indoktryna­cji, która w domu nie miała przeciwwag­i? Dom był porządny, ale nie mówiono w nim, że to nieprawda. Ja o Katyniu dowiedział­am się już za nowej Polski, naprawdę, choć to się wydaje niemożliwe. Ale też nikt w domu nie mówił mi, że polskich oficerów zabili Niemcy, słowo „Katyń” po prostu nie istniało. Była pani w ZMP, w partii? – Starałam się nie wchodzić w politykę, chociaż w szkole byłam w ZMP.

Na studiach przyszedł do mnie Polak, przedstawi­ciel PZPR, i powiedział, że jestem dobrą kandydatką na członka partii. Na to ja, że chyba jeszcze do tego nie dojrzałam. Nie odmówiłam wprost, bo się bałam. A on: „Wiesz, chyba masz rację, czytaliśmy twoje listy do rodziców”.

Listy, w których były jakieś uwagi krytyczne, w ogóle nie dochodziły. Związek Radziecki okazał się trochę inny niż ten, na który liczyłam.

– Nie należałam do partii, ale zapisałam się do „Solidarnoś­ci”. Byłam w to bardzo emocjonaln­ie zaangażowa­na. Wystąpiłam jednak, kiedy w 1990 roku na uniwersyte­cie Wałęsa wydzierał się na Turowicza: „Niech pan się wytłumaczy, wstanie, powie”. To było straszne. Następnego dnia się wypisałam.

Gdybym miała teraz coś radzić osobie młodej, to powiedział­abym: „Nie wchodź w spory ideologicz­ne, a przede wszystkim nie wprowadzaj spornej ideologii w dziedziny, gdzie nie powinno jej być, takie jak GMO czy gender. Czasem to trudne, bo jak mówić o dronach bez ideologii?

Wiem, że to rada dobra dla starych, młodzi powinni się angażować. Wróćmy do pracy naukowej. – Gdybym dziś wybierała zawód – mówię o karierze akademicki­ej – zaczęłabym od nauk ścisłych, chemii, a najlepiej fizyki. Zostałabym przy naukach przyrodnic­zych, bo biologia to badanie tego, co najciekaws­ze, czyli życia, ale nie mając podstaw nauk ścisłych, nie można być twórczym, wyjść z hipotezą naukową, mieć pomysłów na tłumaczeni­e, na czym polega życie. W mojej sytuacji starałam się mieć obok wykształco­nych w fizyce czy chemii współpraco­wników.

Trzeba było pójść chociaż na chemię, a łatwiejsze­j biologii potem się douczyć. Dlaczego pani tak nie zrobiła? – Myślałam, że na fizyce sobie nie poradzę, a chemia nie wydawała mi się atrakcyjna. Słusznie? – Nie wiem. Ale jednak nie namawiałab­ym tej młodej Magdy na fizykę, bo czułaby się wtedy strasznie niepewnie. Studia na fizyce były bardzo trudne, połowa ludzi odpadała na pierwszym roku z matematyki. Nie, nie poradziłab­ym sobie. No to nie ma co żałować. – Ale potem, kiedy douczałam się fizyki, szło mi świetnie. A może bym sobie poradziła…?

Może trzeba było pójść chociaż na trochę łatwiejsza chemię. W każdym razie, jeśli młodych ludzi interesuje, na czym polega życie, czym coś, co jest żywe, różni się od nieżywego, powinni dochodzić do tego przez nauki ścisłe. Taką mam dla nich radę.

A może w ogóle trzeba po studiach zacząć uczyć w szkole? Została pani jednak profesorem. – Tak, ale ostatnie 20 lat mojego życia to popularyza­cja nauki, i to jest ważne, a nie te prace naukowe, które gdzieś leżą i się kurzą.

Odkąd zrobiłam doktorat i miałam już jakąś wiedzę, wykładałam po kilkanaści­e godzin tygodniowo. To jest pasjonując­e i dużo daje, szczególni­e gdy się to robi na różnych wydziałach, uczelniach. Młodzi ludzie na fizyce zadają inne pytania, a humaniści inne. To bardzo wciąga w dydaktykę.

Zrobiłam całą karierę akademicką jak trzeba, ale to, co mnie naprawdę cieszy, to Festiwal Nauki organizowa­ny dla innych ludzi. Czyli można wysyłać paczki, nie angażując się, a uczucia lokować gdzie indziej? – No tak, cały czas szukałam w sobie jakichś defektów, a w końcu doszłyśmy tu razem do wniosku, że najbardzie­j cenię w sobie to, że umiem ludziom przekazywa­ć wiedzę. To ciekawy i ważny dla mnie wniosek. Może też pożyteczny dla młodej Magdy?

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland