Zamek na piasku, czyli Frank by przekręcił Putina
Drugi sezon serialu „House of Cards” oglądałem w ekstazie akurat wtedy, gdy upadał minister rolnictwa Kalemba, a na jego miejsce wracał dawny minister Sawicki. Media fachowe spekulowały, że do czynienia tu mamy z wielce przemyślną walką polityczną między Waldemarem Pawlakiem a Januszem Piechocińskim, i było to niebywale wręcz zabawne: z jednej strony oglądać faustowskie rozgrywki niewyobrażalnie cynicznego wiceprezydenta Franka Underwooda, głównego, jak wiadomo, bohatera „House of Cards”, w którego wciela się arcydzielnie Kevin Spacey, z drugiej – czytać o zakulisowych walkach Pawlaka z Piechocińskim – czysta perwersja. Swoją drogą nie miałbym najmniejszych obiekcji, aby powstał w Polsce serial ukazujący tajemne rozgrywki w sztabie Polskiego Stronnictwa Ludowego; skoro nie jesteśmy Stanami Zjednoczonymi, ale Polską, to akurat serial o PSL-u wybitnie by mógł pokazać, na czym tak zwana polska polityka w rzeczywistości polega. Skoro „House of Cards” opowiada nam historię wcale nie wymyślonej, ale jak najbardziej prawdziwej partii politycznej, czyli amerykańskich Demokratów, to u nas śmiało można zrobić brawurowy serial o realnie istniejącej partii, czyli PSL-u. Legendarna demoniczność Waldemara Pawlaka mogłaby być znakomitą pożywką takiego telewizyjnego dzieła.
Ma się rozumieć, że bardziej pożądane jednak byłoby nakręcić serial o partii rządzącej – jak to ma miejsce w przypadku „House of Cards”. Zresztą równie dobrze mógłby to być serial o największej partii opozycyjnej, w zasadzie każda duża polska partia polityczna fenomenalną byłaby inspiracją dla takiego serialu, niewątpliwie więcej byśmy mogli się z takiego serialu o mechanizmach w polityce działających dowiedzieć niż z nieustannych wizyt polityków wszelkich opcji w telewizjach informacyjnych i stacjach radiowych, które to wizyty prawdziwą plagą się stały. Nic z nich w zasadzie, prócz podgrzewania brukowych namiętności, nie wynika. To, co zaskakująco rzuca się w oczy widzowi „House of Cards”, to to, iż politycy w tym serialu raczej starają się unikać mediów, niż biec do nich na wyścigi.
Jakoś przez „House of Cards” Demokraci się nie rozpadli ani – zdaje się – też wyraźnie w sondażach nie stracili, albowiem każdy, kto ten serial z zachwytem ogląda, ma przecież świadomość, że partia jest prawdziwa, ale fabuła fikcyjna. Skoro do wielbicieli serialu
Przy skurwysyństwie Franka Underwooda skurwysyństwa niektórych naszych przedstawicieli tak zwanej klasy politycznej to jest rozczulająca amatorszczyzna
o podłościach w Partii Demokratycznej należy Barack Obama, czemu by wielbicielem serialu o polskiej partii rządzącej nie mógłby być Donald Tusk?
Któż jednak potrafiłby scenariusz takiego serialu w Polsce napisać, kto by się odważył dać na niego pieniądze, skoro publiczność rodzima, przekarmiona brukową prasą i brukową polityką, zupełnie już fikcji od rzeczywistości nie odróżnia? Istnieje niebezpieczeństwo, że oglądając polski odpowiednik „Domku z kart” – którego tytuł postuluję jako „Zamek na piasku” – oglądałby go z przekonaniem, że to wszystko prawda, a nie wyłącznie erupcja wyobraźni scenarzystów.
Pasjami oglądam reklamy pewnego polskiego banku, w których gra Kevin Spacey, wielkość Spaceya objawia się nawet w tych ge- nialnych etiudach, mógłbym te reklamy oglądać nieustannie, niewątpliwie wolę reklamy polskiego banku z Kevinem Spaceyem niż każdy polski serial. Wspominam tu o roli Spaceya, bo aktorstwo w „House of Cards” śrubuje rekordy wybitności, co oczywiście ma swoje dziwne reperkusje – tak podłej mendy jak Frank Underwood (i jego zołzowata żona) znaleźć nawet w świecie prawdziwej polityki niepodobna, przy skurwysyństwie Franka Underwooda skurwysyństwa niektórych naszych przedstawicieli tak zwanej klasy politycznej to jest rozczulająca amatorszczyzna. Jeszcze niektórzy nasi tak zwani politycy muszą się dużo nauczyć, nie jest zresztą wykluczone, że co poniektórzy z nich pilnie śledzą „House of Cards” i starają się pobierać z niego nauki. A jednak przecież w sposób niezrozumiały jakoś lubię Franka Underwooda, cóż poradzić, że budzi on moją niemoralną sympatię tym ostentacyjnym cynizmem?
Underwood jest nie tylko sprytną mendą, jest też prawdziwym mordercą, w sezonie pierwszym uśmiercił wszak niewygodnego kongresmena, na początku sezonu drugiego zabił dziennikarkę, która zbyt mu się do skóry poczynała dobierać; Frank niestety umie zabijać nie tylko politycznie, ale i fizycznie. Underwood przy całej swojej podłości to jest jednak człowiek, który byłby w stanie przekręcić samego Putina, poniekąd takiego człowieka potrzebuje teraz świat na progu wojny. Nie ma chyba wątpliwości, że gdyby to Frank prowadził negocjacje z Putinem, to car Władimir zanim by się zorientował, to oddałby zagarnięty Krym, a na dodatek dorzucił jeszcze Kaliningrad, a kto wie, czy na deser nie oddałby za friko Gazpromu, będąc wciąż przekonanym, jak to sprytnie przechytrzył jankesów.
To jest serial, który z niebywałym wręcz skupieniem oglądać należy, tu nawet na minutę, na pół minuty odpuścić nie można, intryga jest tak zawiła, że trzeba śledzić wnikliwie każdą wypowiedź nawet drugoplanowej postaci, aby się w owych zawiłościach nie zagubić. Żad- na przerwa na siku, herbatkę i kanapkę w grę nie wchodzi, zupełnie odmiennie niż w przypadku seriali polskich. Oglądając produkt polskiej myśli serialowej, śmiało można wypuścić się na dłuższą nawet ekskursję do toalety, nie kanapkę, ale cały obiad sprokurować, nie wodę na herbatę, ale spokojnie zupę ugotować – w fabule serialu nic się w zasadzie przez ten czas nie zmieni, tam gdzie akcję serialową zostawiliśmy, tam po powrocie z toalety, ugotowaniu zupy i usmażeniu schabowych ją znajdziemy.
W rodzimych serialach czy – szerzej – rodzimej naszej kinematografii triumfy święci też polska szkoła dykcji aktorskiej, czyli szeptanie, seplenienie oraz szczękościsk. Czemu aktorzy w serialach anglosaskich swoje kwestie wypowiadają mocno i wyraźnie, czemu z dykcją nie mają problemów, nie jest jeszcze dokładnie zbadane i zanalizowane, dlaczego nie seplenią, nie szepczą i nie mają szczękościsku – rzecz do wnikliwego zdemaskowania, czemu wreszcie potrafią w każdym kolejnym filmie czy serialu grać inaczej – zupełna zagadka. Polscy aktorzy w zasadzie w każdym filmie i w każdym serialu grają tak samo, jak już polski aktor wypracuje swoje ekranowe emploi – trzyma się go zaciśniętymi zębami.
Nieodmiennie tęsknię za polskim serialem, który mocno o polityce by rozprawiał, bez najmniejszych wątpliwości dałoby się wykreować nasz własny odpowiednik Franka Underwooda, tyle że chyba wszyscy się boją.
Innego wytłumaczenia niż strach nie znajduję też w odpuszczeniu takiego tematu serialowego jak polski Kościół. Serial o kulisach wyboru przewodniczącego Episkopatu to jest przecież niebywały wręcz samograj, kolejne odcinki o zakulisowych intrygach purpuratów, o walce radiomaryjnych z umiarkowanymi, jakiś przyjemny wątek obyczajowy do tego, palce można by obleśnie oblizywać. Niestety, nic z tego nie będzie, my nie Amerykanie, my Słowianie, my lubim serialowe sielanki.