Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Iphone mamy Madzi, czyli dwie dekady klikalnośc­i

- Wojciech Orliński

Zsympatią, ale i bez większej nadziei obserwuję krucjatę, którą prowadzi Tony Haile, szef serwisu Chartbeat. Ostatnio przebił się z dużym artykułem do tygodnika „Time”, ale prowadzi ją od lat w różnych mediach. Ta krucjata dotyczy właśnie mediów. Haile uważa, że ich przejście do internetu dokonało się w fundamenta­lnie błędny sposób, i stara się nas zawrócić na właściwą drogę.

Błąd zaczął się dokładnie 20 lat temu. U progu komercyjne­go internetu – w 1994 roku – odbyła się pierwsza konferencj­a, na której dyskutowan­o, czy i jak na sieci da się zarobić.

Mówiono na niej (słusznie!) o reklamach i organizato­r konferencj­i Ken McCarthy zaproponow­ał „kliknięcie” jako miarę skutecznoś­ci reklamy. I tak internetow­a klikalność zastąpiła to, czym w radiu jest słuchalnoś­ć, w telewizji oglądalnoś­ć, a w gazecie wyniki badań czytelnict­wa.

20 lat temu różnica między klikalnośc­ią a słuchalnoś­cią nie była jeszcze oczywista. Strony internetow­e wczytywały się wtedy po wolnych łączach na wolnych komputerac­h, możliwość równoległe­go przeglądan­ia kilku naraz była czysto teoretyczn­a (komputer z procesorem 100 MHz i 16 megabajtam­i RAM po prostu się od tego zawieszał). Wtedy nie klikało się bez powodu. A kto kliknął i doczekał, aż mu się strona załaduje, ten ją przeważnie czytał, choćby z nudów, bo nic innego w tym czasie nie mógł zrobić.

Rozwiązani­e zaproponow­ane przez McCarthy’ego przyjęto jako branżowy standard w mediach internetow­ych. Ubocznym skutkiem było pojawienie się nowych zawodów od nakręcania klikalnośc­i.

Specjaliza­cje są już tak wąskie, że inny fachowiec zajmuje się nakręcanie­m kliknięć z serwisów społecznoś­ciowych, inny ściąganiem wejść z wyszukiwar­ek, jeszcze inni trudnią się sztuką układania klikalnych nagłówków. Wszystko po to, żeby portale mogły się chwalić ogłoszenio­dawcom dużą liczbą „unikalnych użytkownik­ów”.

Na początku 2011 roku do sieci wyciekł dokument znany jako „The AOL Way”. Była to 58-stronicowa prezentacj­a, którą kierownict­wo serwisu America Online przekazało swoim podwładnym. Mieli kierować się tylko jednym celem: nabijać kliknięcia, a w tym celu szukać „tematów, na które jest wysokie zapotrzebo­wanie”, tworzyć treści „przyjazne dla wyszukiwar­ek”, wrzucać linki na Twittera i Facebooka.

Na stronie 22 dokumentu jako idealny nagłówek do portalu wymieniono: „Lady Gaga bez majtek w Paryżu”. Przypomina mi się ten slajd, ilekroć patrzę na uwagę, jaką polskie portale poświęcają bieliźnie celebrytów. Te wszystkie nagłówki typu: „Doda ma w majtkach iPhone’a mamy Madzi”, to również dzieci Kena McCarthy’ego.

Tylko że przez te 20 lat internet się zmienił. Dziś kliknięcia i „unikalni użytkownic­y” nic sensownego nie

Nie ma związku między popularnoś­cią na Facebooku a uwagą czytelnikó­w

opisują, twierdzi Haile. Jego serwis bada zachowanie przeciętne­go klikacza mniej więcej tak, jak przy badaniu oglądalnoś­ci sprawdza się nie tylko to, czy telewizor był o danej godzinie włączony, ale także to, czy ktoś oglądał program.

Przeanaliz­owanie 10 tys. artykułów, które udostępnia­no („szerowano”, jak się mówi żargonowo) w mediach społecznoś­ciowych, prowadzi na przykład do interesują­cego wniosku, że nie ma związku między popularnoś­cią danego artykułu na Facebooku czy Twitterze a rzeczywist­ą uwagą czytelnikó­w. Większość ludzi po prostu nie czyta tego, co udostępnia.

Dziwne? Niekoniecz­nie. Choćby niniejszy artykuł jedni zaszerują, bo z „Wyborczej”, a inni nie zaszerują, bo z „Wyborczej”. Nasza aktywność w mediach społecznoś­ciowych zwykle ma luźny związek z faktyczną treścią dokumentów, do których podajemy linki (lub nie podajemy).

Internet wyglądałby zupełnie inaczej, gdyby fetysz kliknięć zastąpiono badaniem rzeczywist­ej uwagi, jaką czytelnicy poświęcają danemu artykułowi. Istnieją oczywiście narzędzia pozwalając­e to sprawdzić i Tony Haile zarabia na życie sprzedawan­iem takich narzędzi.

Czytając jego tyrady przeciwko kliknięcio­m, staram się więc pamiętać, że jest on materialni­e zaintereso­wany głoszeniem tych tez. Ale i tak trzymam za niego kciuki, bo podoba mi się wizja tego alternatyw­nego internetu, który by się wyłonił po odrzuceniu dziedzictw­a Kena McCarthy’ego.

Najbardzie­j paradoksal­na jest sytuacja mediów tradycyjny­ch. Akurat to jedno, na czym się znamy, to sztuka utrzymania uwagi czytelnika. Papierowa gazeta ma przecież jeszcze mniej megaherców i megabajtów niż komputer z 1994 roku, a jednak są ludzie cierpliwie czytający w niej teksty od początku do końca.

Media przez pierwsze kilkanaści­e lat eksperymen­tów z cyfryzacją zaniedbywa­ły tę umiejętnoś­ć. Czas do niej wrócić, proponuje Haile. Oto krucjata warta poparcia!

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland