Co robi Polak w Islandii?
Polak buduje, Polak rujnuje
ry łowił ryby na statkach rybackich. Zostałam i wyszłam za mąż. Przenieśliśmy się do Bolungarvíku, też małego miasta, bez atrakcji wielkomiejskich, i ta nuda zaczęła mi przeszkadzać. Wypady do filharmonii w Reykjaviku były okupione długą jazdą autem, a gdy spadały lawiny, jazda była niemożliwa. Kilka razy utknęłam w lawinie – śnieg spadł na moje auto. Pomyślałam: a jak zginę, syn dorośnie bez matki?
Zdarzyło, że ktoś w tej naszej miejscowości zaproponował moją kandydaturę do urzędu miasta. Typowała Partia Niepodległości. Zaczęłam chodzić na partyjne zebrania. Wtedy jednak zdarzyły się dwie nieprzyjemne rzeczy. Pierwsza to kolejna, groźna lawina, z powodu której znów utknęłam w aucie. Druga to kłopoty w szkole mojego syna, który nie był akceptowany przez rówieśników. Postanowiłam zabrać go do Reykjaviku. Zatrudniłam się jako pielęgniarka z elastycznymi godzinami pracy. Realizowałam zastępstwa, znałam wszystkie oddziały i ich bolączki. Kraj jest mały, ktoś się dowiedział, że się zapisałam do Partii Niepodległości. Imigrantka, samotna matka, z dobrym islandzkim. Szefowa firmy zatrudniającej pielęgniarki należała do tej samej partii.
Pewnego dnia na zebraniu partyjnym zapytano mnie, czybym nie miała ochoty stanąć do wyborów do Althingu, parlamentu. Poprosiłam o dwa dni do namysłu, usiadłam i mówię: dlaczego nie? Zdecydowałam, że moim programem będzie informowanie przyjezdnych, że muszą nauczyć się języka islandzkiego, oraz naciskanie na rząd, by organizował specjalne kursy z kultury islandzkiej dla przyjezdnych. Żeby wiedzieli, jakie są ich prawa. Przeciętny polski pracownik przetwórni zarabiał 60 proc. stawki Islandczyka. Ale nie miał możliwości zaprotestować, bo nie potrafił się wysłowić. Z powodu swojej niemocy był najlepszym pracownikiem, skoncentrowanym na fabrycznej taśmie, nawet w soboty i w niedziele.
Kiedy w 2005 roku firma Bechtel sprowadziła ponad 1600 mężczyzn z Polski do budowy huty aluminium w Reydarfjördur, okoliczne dzieciaki nazywały ich „ludźmi z szafek na buty”. Być może dlatego, że mieszkali w jednopiętrowych kolorowych barakach wybudowanych kilka kilometrów od miasta. Wychodzili na miasto, wąsaci, posługując się nieznanym językiem, trzeba się było do nich przyzwyczaić.
Wprawyborach w 2007 roku Okuniewska (drugim punktem jej programu była poprawa opieki medycznej oraz opieka nad seniorami) dostała imponujące 33 proc. głosów. Jeszcze nikt, kto sam finansował swoją kampanię, nie dostał aż tyle, zamożni wydali na kampanię równowartość mieszkania w stolicy. Startowała z 12. miejsca, nie dostała się do parlamentu. Została zastępcą posła, co uważa za duży sukces. – Rok później zawalił się system bankowy, a rządząca Partia Niepodległości nie podniosła się z oskarżeń o spowodowanie kryzysu. W kolejnych wyborach wygrali demokraci. Przeniosłam się do domu spokojnej starości i zajęłam szkoleniem personelu.
Udziela się w sąsiedzkiej społeczności. Anna Wojtyńska zawodowo śledziła polską emigrację, zwłaszcza po 2005 roku, który był przełomowy. Otwarto rynek pracy, gospodarka zaczęła się rozwijać z prędkością nieznaną w Europie. Polaków można było spotkać już niemal wszędzie – na budowach, w supermarketach. W kilku autobusach komunikacji miejskiej i międzymiastowej zawisła frustrująca lokalnych informacja „Przepraszam, nie mówię po islandzku”. Okazało się nagle, że Polacy stanowią w porywach nawet 5 proc. ludności wyspy. Wtedy też na wyspę przyjechali falą polscy dziennikarze.
Wojtyńska: – Kusiły same tytuły artykułów: „Na eksporcie jest jak w niebie”, „Islandia rajem dla Polaków” („Rzeczpospolita”), „Polski raj w Islandii” („Przekrój”), „Pieniędzy jak lodu, czyli praca w Islandii” („Gazeta Wyborcza”). Zwieńczeniem festiwalu zachwytów był reportaż w TVN w grudniu 2006 roku. „Polacy pracują w zakładach rybnych, Polacy budują Islandię, polskie pielęgniarki opiekują się w szpitalach polskimi dziećmi, dynamiczny rozwój Islandii to w dużej mierze zasługa Polaków. Władze Islandii robią wszystko, aby Polacy czuli się na wyspie jak u siebie w domu. Premier zapewnia, że czeka na jeszcze większą liczbę Polaków”. W relacji TVN przyjazdy Polaków do Islandii przypominają raczej kolonizację, a nie migrację zarobkową.
Jak na ironię w tym samym czasie drastycznie uległ zmianie wizerunek Polaków. Kiedyś pisało się o nas jako o sumiennych, być może nawet wykorzystywanych niesłusznie pracownikach. Teraz co kilka dni donoszono o zbrodniach i wypadkach z ich udziałem. Dochodziło do bójek między Polakami a Islandczykami. Opinią publiczną wstrząsnęła wiadomość o polskim kierowcy, który śmiertelnie potrącił kilkuletniego chłopczyka i uciekł z miejsca wypadku. Grupa młodych Islandczyków zareagowała na to, zakładając Stowarzyszenie przeciw Polakom. Na swojej stronie alarmowali: „Polacy rujnują wszystko i zachowują się, jakby kraj należał do nich”. I dalej: „Islandczycy muszą się ich pozbyć, zanim będzie za późno”.
Wstyczniu 2008 roku grupa pijanych polskich mężczyzn uzbrojonych w siekiery napadła w nocy na inną grupę Polaków. Zdemolowali ich dom tymi siekierami, a Islandczycy nie mieli pojęcia dlaczego. Najprostszym wyjaśnieniem była wojna gangów. W marcu 2008 roku poszukiwany listem gończym łysy przestępca o ksywie „Plankton” pobił dotkliwie na ulicy w Reykjaviku Sławomira Sikorę, którego dramatyczne losy pokazał wcześniej film „Dług”. Sikora przyjechał do Islandii po ułaskawieniu. Opowiadał, że bijąc go, „Plankton” chciał zwrócić uwagę mediów. Udało mu się – relacja TVN miała tytuł: „Bandyci terroryzują Polaków na Islandii”.
Kiedy w grudniu 2008 roku załamał się system bankowy, z dnia na dzień stanęły największe budowy i dwukrotnie wzrosło bezrobocie.
Mniej więcej wtedy zareagowało islandzkie Biuro Praw Człowieka. Wystraszone, że niechęć do Polaków może doprowadzić do samosądów, wystosowało w telewizji oświadczenie: „Dziękujemy, że przyjechaliście i że pragniecie budować tu lepsze i potężniejsze społeczeństwo. Dziękujemy że przywieźliście tutaj świeżą kulturę, która wzbogaca życie naszego kraju”.
Nic się nie dzieje
Antropolog Wojtyńska przyjechała na Islandię w 1996 roku jako studentka, najpierw na wakacje, potem na urlop dziekański, a potem zaczęła pracować naukowo na uniwersytecie. Związki z wyspą zacieśnili definitywnie islandzki mąż i dzieci, mieszkają w Reykjaviku. W ramach kolejnych badań zatrudniła się w fabryce przetwórstwa rybnego niedaleko Ísafjördur na stanowisku robotnika niewykwalifikowanego. W tym mieście (jak zresztą w wielu rybackich wioskach na północnym zachodzie) to największe, naturalne miejsce zatrudnienia, głównie dla Polaków.
– Ludzie narzekali, że praca monotonna, że po pracy nic się nie dzieje, że Polacy są niezintegrowani. Miałam więc pomysł, żeby zorganizować kulturalne wydarzenie, koncert, zabawę, festiwal potraw, na które mogliby przyjść Polacy z Ísafjördur i z okolicznych miasteczek. Rozesłałam zaproszenia, powiedziałam wszystkim w fabryce. Na spotkanie przyszła pani, która musiała otworzyć salę, i jeszcze jedna, z którą umówiłam się na wywiad po spotkaniu. Kiedy w Ísafjördur Tajlandczycy zorganizowali festiwal kultury: prelekcję, tańce, poczęstunek, przyszli Tajlandczycy, Islandczycy – i żadnego Polaka, oprócz mnie i koleżanki. Któryś Islandczyk powiedział, że imigranci pol- scy żyją równolegle. Z zastrzeżeniem, że ci, którzy mówią po islandzku, nie są uważani za imigrację. Kilkudziesięciu takich mieszka w Reykjaviku.
Tłusty kożuch
Miłosz Hodun, wtedy student prawa i ekolog, teraz doktorant, wykładowca na uniwersytecie w Reykjaviku, przyjechał tu w 2007 roku. Chciał pracować jako wolontariusz. Trafił do Domu Młodzieżowego otwartego cały tydzień w centrum zwanym tutaj 101. W takich miejscach, rozrzuconych w całej Islandii, można odrobić lekcje, wypić herbatę, wystawić swój obraz w galerii na piętrze, odbyć warsztaty terapeutyczne.
– Kiedy na spotkania integracyjne przychodziły nastoletnie matki, bawiliśmy się z ich dziećmi, kiedy we wtorki i czwartki przygotowywaliśmy kolacje dla upośledzonych – zama- wialiśmy pizzę i organizowaliśmy im potańcówki.
Wsoboty w Domu spotykali się imigranci i tam Miłosz poznał Tomka i Izę, młode małżeństwo z Częstochowy, które właśnie dochodziło do wniosku, że Islandia jest najpiękniejszym i najzdrowszym do życia krajem w Europie. Na kanapie w mieszkaniu Izy i Tomka odbywały się już wtedy regularne spotkania towarzyskie młodych Polaków z Reykjaviku.
– Pomysł, by założyć nowoczesne stowarzyszenie, które poprawiłoby sytuację imigrantów na wyspie oraz pomogło miejscowym zrozumieć Polaków, urodził się naturalnie w 2010 – mówi Miłosz, który w Polsce jest weteranem Projektu Polska, liberalnego stowarzyszenia zWarszawy, przekonanego, że Polska może być nowoczesna i przyjazna. Po roku do założycielskiej trójki dołączyło jeszcze 37 osób gotowych poświęcać wolny czas na urządzanie otwartej Wigilii i Wielkanocy dla mieszkańców Reykjaviku, rozmowy o Polsce (Polish Couch Talks) na kanapach w największym centrum handlowym, parady uliczne w strojach narodowych, przygotowanie polskiej reprezentacji kobiecej do Mistrzostw Europy w Piłce Błotnej czy koncert Moniki Brodki.
Tomek uczestniczy w Konferencji Wielokulturowej Miasta Reykjavik, na której urodził się ostatnio rewolucyjny pomysł, by policzyć w końcu imigrantów. Teraz, kupując nowy telefon, trzeba będzie zadeklarować język ojczysty. Informacja o języku będzie trafiać do bazy danych.
Wzeszłym roku grupa została zaproszona na galę nagród społecznych fundowanych i wręczanych przez „Fréttabladid”, największą bezpłatną gazetę islandzką. Czytaną i poważaną. – Dostaliśmy nagrodę za zwalczanie uprzedzeń i stereotypów. Konkurencja była silna: UNESCO i organizacja pomagająca dzieciakom z ADHD. Gazeta napisała o nas reportaż i zostaliśmy sławni.
Anna Wojtyńska trzyma kciuki, by grupa nie była jedynie tłustym kożuchem, który zakrywa emigrancką mizerię. W każdym razie zapala się zielone światło. „Przyjeżdżajcie. Islandia potrzebuje świeżej krwi – radzi reżyser Marteinn Thorsson. – Zbyt długo żyła z głową wetkniętą we własną dupę”.