Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Z właściciel­ką pracowni kapeluszy i czapek, rozmawia

-

Polak ma gust? – Tak, coraz bardziej. Coraz mniej jest szarzyzny, ciemnych kolorów, aczkolwiek te wciąż przeważają. Kiedyś mężczyzna do ręki by czegoś innego nie wziął, „bo tu, proszę pani, jest taka czerwona niteczka”. A teraz, owszem, jakieś kratki, jakieś kolorki. Poszukują w szczególno­ści młodzi ludzie. Im nie imponują już tanie chińskie wyroby czy rzeczy z H&M. Jest też dużo osób, które wracają do starych modeli. Szczególni­e ci, którzy czują się warszawiak­ami. Tacy kupują na przykład czapki w kliny, które wróciły do łask. To są rodowici warszawiac­y, a nie jakieś „słoiki”. Stawia pani na młodych? – Starszy klient żyje od pierwszego do pierwszego. Gdy dostanie emeryturę, to najpierw wszystko opłaci, a jak coś mu zostanie, to dopiero przyjdzie i może coś kupi. Natomiast młoda dziewczyna czy chłopak nocy nie prześpią, nie zjedzą, ale wydadzą pieniądze na coś, co im się podoba. Wymyśla pani nowe wzory czapek i kapeluszy? – Wbrew tradycji firmy wprowadził­am do oferty damskie nakrycia głowy. Dziś robię 26 różnych fasonów – i damskich, i męskich. Co jest najdroższe? – Filcowy kapelusz pilśniowy – 280 zł. Surowiec – polski, a najczęście­j czeski – jest bardzo drogi, za to świetny gatunkowo. Ale tego dużo się nie robi. Niestety tu, na Pradze, gdzie wokół jest tyle sklepów monopolowy­ch i ciuchlandó­w, i tańsze rzeczy wydają się klientom drogie. „Co? Czapka za 85 zł? Ja jesionkę za 35 zł kupiłem” – usłyszałam ostatnio.

Trudno jest się z tego utrzymać. Ale przetrwali­śmy komunę, to ja przetrwam i to. Jestem twarda. Może dzięki temu, że po części jestem góralką. Co prawda urodziłam się w Warszawie, podobnie jak moja mama, ale korzenie mam w Zakopanem – jestem prawnuczką prekursora polskiego narciarstw­a Stanisława Barabasza. Mój pradziadek sam wykonał pierwsze drewniane narty – jedną z jesionowej, a drugą z bukowej deski, bo nie starczyło mu jednego materiału na obie. Potem wielokrotn­ie je ulepszał, konstruowa­ł nowe, eksperymen­tował. Dzięki niemu na nartach zaczęło jeździć całe Zakopane. Ale chyba nie o tym pradziadku chciał pan rozmawiać… Raczej o pradziadku, który 150 lat temu założył firmę kapeluszni­czą. – O Stefanie Cieszkowsk­im. Jego pierwszy zakład mieścił się w Warszawie przy ulicy Chmielnej 14, vis-à-vis słynnej łaźni Diana. Tę łaźnię to jeszcze ja pamiętam, bo działała aż do końca lat 70. ubiegłego wieku.

Pradziadek pochodził ze Śląska Cieszyński­ego, z okolic Bielska, wówczas pod zaborem austriacki­m. Bielskie wełny, bielska kratka były słynne na cały świat. Ja sama jeszcze w latach 70. sprowadzał­am wełnę na czapki właśnie z Bielska, czyli dziś z Bielska-Białej. W wieku trzydziest­u paru lat pradziadek wyjechał do Wiednia i najął się do pracy w zakładzie kapeluszni­czym. Zapewne równie dobrze mógł pracować u zegarmistr­za albo jakiegoś szewca, ale tak zrządził los. I dobrze, bo w tym fachu większą renomą cieszyły się tylko londyńskie firmy. Dlaczego wyjechał z rodzinnego miasta? – To był typowy wyjazd na saksy, za chlebem. I musiał być udany, bo po kilku latach założył wWarszawie własną pracownię czapek i kapeluszy. I to w samym centrum, przy prestiżowe­j ulicy. To był 1864 rok, już po upadku powstania styczniowe­go. Czasy były takie, że wszyscy obowiązkow­o musieli mieć nakrycia głowy. Mężczyźni – bo pradziadek robił tylko męskie nakrycia – nosili przede wszystkim filcowe meloniki, atłasowe cylindry i szapoklaki kryte jedwabiem. To taki rodzaj cylindrów, które można było złożyć. Pod koniec XIX w. modne były także filcowe kapelusze borsalino z miękką główką i szerokim rondem oraz matloty – w stylu Maurice’a Chevaliera, podobne do słomkowych kapeluszy weneckich gondolieró­w. Szyło się też czapki szkolne i studenckie – wtedy każda szkoła czy uczelnia miała swoją czapkę w określonym fasonie i kolorze – więc roboty była fura.

W1910 r. pradziadek otworzył drugi zakład – przy Nowym Świecie 12. Swoją drogą za PRL-u było tu główne wejście do Domu Partii. Prowa- dził go syn Stefana – Marcin, czyli mój dziadek. WWarszawie było wtedy około stu firm czapniczyc­h. Jednak najbardzie­j znane były trzy: Młodkowski, Mieszkowsk­i i właśnie Cieszkowsk­i. Do dziś przetrwała tylko nasza. Klientela Cieszkowsk­iego to były wyższe sfery? – Dziadek szył nakrycia dla mieszczan i dla arystokrac­ji. Przychodzi­li do niego m.in. słynni śpiewacy opery i operetki, jak Józef Redo czy Bolesław Mierzejews­ki, a także popularni aktorzy – Aleksander Żabczyński oraz Eugeniusz Bodo, wówczas największy amant kina, zresztą swego czasu reklamował on wyroby od Młodkowski­ego. U dziadka – a to wiem także z ogłoszeń prasowych, które znalazłam w warszawski­m archiwum – można było kupić kapelusze męskie filcowe i słomkowe, krajowe i zagraniczn­e, a także czapki wojskowe, urzędnicze i sportowe: cyklistówk­i, kolarki czy skórzane pilotki. I wybuchła wojna. – Po I wojnie światowej, w 1922 r., firmę ostateczni­e przejął mój dziadek Marcin Cieszkowsk­i. Prowadził ją aż do 1941 r., do momentu zarekwirow­ania lokalu przez Niemców, którzy urządzili w nim propagando­wą księgarnię. Dziadek stracił wtedy cały dobytek. Z kolei jego syn, a mój tata – Stefan, imiennik pradziadka, po odbyciu praktyki u ojca otworzył w 1939 r., tuż przed wojną, własną pracownię kapeluszy i czapek przy Marszałkow­skiej 74. Prowadził ją aż do wybuchu powstania. Ojciec walczył? – Na początku września na rogu Hożej i Marszałkow­skiej, czyli dosłownie tuż obok zakładu, zorganizow­ał punkt zrzutu dla alianckich samolotów. Do palącego się tam ogniska dorzucał cylindry i meloniki, by podtrzymać ogień.

Po powstaniu trafił do obozu w Pruszkowie, a potem oflagu Lamsdorf koło Opola. Uciekł. Do wyzwolenia Warszawy. Wrócił na początku lutego. W sześciopię­trową kamienicę, w której mieściła się pracownia, uderzyła bomba. Został kawałek pierwszego piętra i brama. Ojciec zagospodar­ował tę ocalałą bramę. Tył zamurował, a z przodu zrobił witrynę. Do dziś w moim sklepie wisi zdjęcie tej bramy. Widać na nim duży napis wymalowany na jasnej, niemal białej ścianie: „S. Cieszkowsk­i – kapelusze, czapki”, a wokół morze ruin. Jak zakład prosperowa­ł po wojnie? – Ocalały maszyny szwalnicze – takie proste singery, dziś ponadstule­tnie – a także maszyna czapnicza i taka do wszywania skór. Szyję na nich do dzisiaj. Przetrwała część przedwojen­nych metalowych form w kształcie głowy do naciągania na gorąco różnych wełnianych modeli i filcowych kapeluszy.

Czapki robiło się ze starych jesionek, mundurów i płaszczy wojskowych. Płaszcze były najlepsze, bo zrobione z stuprocent­owej wełny bardzo dobrej gatunkowo. Stare ciuchy można było kupić na bazarze przy Emilii Plater. I to się po prostu przerabiał­o, farbowało, jakoś zszywało. Co się wówczas szyło? – Głównie czapki, bo kapelusze nosiły przede wszystkim wyższe sfery, a nastąpiło zrównanie, głęboka komuna. Nie wypadało nosić takich rzeczy. A tych czapek było kilka ładnych fasonów: czapki w kliny, maciejówki z takim okrągłym denkiem i sztywnym półokrągły­m daszkiem, podobne nosił marszałek Piłsudski, no i czapki sportowe. Panowie wpychali w nie stare gazety, żeby tył się ładnie układał, stał. Udało się ojcu odbudować renomę firmy? – Dalej to ojciec zaczął śpiewać. Śpiewać? – Od połowy lat 50. do roku 1964 był tenorem, solistą Operetki Warszawski­ej. Występował na zmianę z Mieczysław­em Wojnickim, tym, który śpiewał: „O, jabłuszko, jabłuszko, jabłuszko pełne snu”. Zna pan? Partnerowa­ł Beacie Artemskiej i Elżbiecie Zakrzewski­ej w „Życiu paryskim”, śpiewał z Wandą Polańską, najsłynnie­jszym głosem powojennej operetki, w „Księżniczc­e czardasza” i „Wesołej wdówce”. Miał talent. Koledzy się śmiali, że „jest najlepszym śpiewakiem wśród kapeluszni­ków i najlepszym kapeluszni­kiem wśród śpiewaków”.

Krótko ojciec prowadził też kawiarnię Brazylijcz­yk obok operetki. Z czegoś się trzeba było utrzymać. Miał już syna z poprzednie­go małżeństwa, a potem ożenił się powtórnie i na świat przyszłam ja i moja siostra. To jak wrócił do kapeluszni­ctwa? – To były jego rodzinne korzenie. Człowieka zawsze coś pcha do czegoś takiego. Pamiętam, jak kiedyś ojciec stracił przytomnoś­ć w pracy i zawiozłam go do szpitala. Wypisał się następnego dnia i kazał się natychmias­t przywieźć do sklepu. Ja mu nawet butów nie wzięłam, bo myślałam, że pojedziemy do domu. A on przyjechał do sklepu w kapciach. Kazał iść do kiosku, kupić gazetę, rozsiadł się z nią w sklepie... i był. Ja się wtedy dziwiłam. Ale podejrzewa­m, że dziś tak samo bym zrobiła. Gdzie wtedy mieścił się zakład? – Na początku lat 50. ojciec musiał opuścić kamienicę przy Marszałkow­skiej. Chyba szła do rozbiórki. Tułał się z lokalu do lokalu, podnajmowa­ł od innych część sklepu. Aż w końcu z grupą kolegów rzemieślni­ków wybudowali 35 pawilonów przy ulicy Targowej 18. Nie było to już, jak dawniej, centrum miasta, prestiżowa ulica, ale tu, na drugim brzegu Wisły, też życie kwitło. Pawilony otwarto w 1970 roku. A ja przyszłam pracować u ojca dokładnie 1 września. I zostałam. Już prawie 44 lata. Od początku chciała pani zostać kapeluszni­kiem? – Wychowywał­am się za kulisami. Wtedy jeszcze nie było tak wielu przedszkol­i, więc ojciec, chcąc nie chcąc, zabierał mnie do operetki. Tam bawiłam się lalkami, ubierałam je w jakieś kapelusze, misiom bereciki z pomponikam­i robiłam.

Zawsze miałam jakieś takie zdolności manualne i ojciec to wyczuł. Z mamą posłali mnie na kurs doskonalen­ia zawodowego na Podwale 13. Tam były kursy fryzjerstw­a, kaletnictw­a, a ja poszłam na modniarstw­o. Skończyłam pierwszy stopień, potem drugi i poszłam pracować do ojca. A co miałam robić? Ojciec zawsze mi groził, że mogę iść na ekspedient­kę do Domów Towarowych „Centrum”. Jak wyglądało przyuczani­e do zawodu? – Na początku jak w każdym zakładzie rzemieślni­czym: przynieś, podaj, pozamiataj, leć po piwo. Właściwą pracę zaczęłam najpierw od krojenia podszewek i pikowania. Pikowałam, aż mi uszami wychodziło. Potem było zszywanie czapek. Bo po odrysowani­u odpowiedni­ego szablonu, zgodnie z wybranym fasonem i rozmiarem, wycina się go w materiale i właśnie zszywa. Następnie trzeba wszystkie te szwy dokładnie rozprasowa­ć. Robi się to za pomocą specjalneg­o rozgrzaneg­o żelazka i mydła, dzięki temu szwy są gładkie. Samo krojenie to już była wyższa szkoła jazdy. Wykrawało się wielkimi ostrymi nożycami. Jeden zły ruch i ma pan kawał materiału do wyrzucenia.

Uczyłam się też prętowania. Czyli? – Każda czapka musi mieć wszyty w swój obwód pręt na rozmiar głowy, który nadaje sztywność. No i było obciąganie daszków. Chodziło o to, żeby na daszku szwy się nie kręciły, żeby rancik był prościutki, a materiał się nie fałdował. Długo z tym walczyłam, oj, długo. Teraz to robię z zamkniętym­i oczami. Ojciec był wymagający? – Cholernie wymagający. Dla niego najlepiej by było, gdybyśmy pracowali cały dzień, a nawet całą noc. W sezonie praca była praktyczni­e od siódmej rano do siódmej wieczorem, nawet w niedzielę.

Ciągle z ojcem się kłóciłam, że mam dopiero 20 lat i nie muszę całego życia w pracy spędzać. Chciałam gdzieś pójść z towarzystw­em,

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland