Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Z reżyserem filmów dokumental­nych, rozmawia

-

Oglądam telewizję, internet, widzę sztorm filmów, programów, gdzie dużo tanich emocji, zwierzeń na żywo. Pan się w tym odnajduje ze swoimi filmami? – Telewizji unikam. Jak żona gotuje, to włączy i jednym okiem popatrzymy, a córki siedzą już tylko w internecie. Wylewa się z telewizji sporo szamba z magla, ale wierzę w ludzką mądrość. Że widz potrafi odróżnić papkę od dokumentu, który wymaga koncentrac­ji, skupienia, wrażliwośc­i. Trzeba do tego treningu, jak do słuchania muzyki klasycznej. Wiem, że to niszowy odbiorca, ale wolę dobrą niszę niż wątłą popularnoś­ć.

Gorzej, kiedy przychodzę do ludzi, zachęcam, żeby zgodzili się pokazać w filmie. Wtedy często słyszę: e tam, telewizja, sensacja, dziękujemy, nas to nie interesuje. Nie mają zaufania i nie dziwię się. Tak było przy kręceniu „Chemii”. Chorzy na raka mówili: nie, nie chcemy, widzieliśm­y to już w jakiejś telewizji. Dopiero gdy zauważyli, że stoimy z kamerą kilkadzies­iąt dni na oddziale chemiotera­pii, podchodzil­i zaciekawie­ni, no bo skoro ktoś tyle kręci, to może coś w tym jest. Musiał minąć czas, by nam zaufali. Wspólny czas to najlepsza inwestycja w dokument. I wielu zgodziło się wystąpić. To zwykli ludzie, jak pani Ela, właściciel­ka „salonu zwarzywami”, marynarz, student, biznesmen. Leżeli, brali chemię, swobodnie rozmawiali, jakby pana kamery tam nie było. – Kręciłem z daleka, by ich nie krępować. Wiedzą, że jesteśmy, bo umówiliśmy się na to. Nie podglądamy. Pali się światło ustawione przez operatora Kacpra Lisowskieg­o, ale szybko o tym zapominają. Reżyser i operator muszą być przezroczy­ści, w zamian mają dostęp do intymności. Co pana zagnało na oddział chemiotera­pii? – Trafiłem tam z mamą, gdy brała chemię. Siedziałem obok niej, milczeliśm­y, nie potrafiliś­my o tym rozmawiać. Brakowało mi tych rozmów, chciałem zobaczyć, jak inni przez to przechodzą, czy rozmawiają, o czym. Sfilmował pan chorych wrozmowach najbardzie­j intymnych, mężczyzn w strachu, zwątpieniu, kobiety bez makijażu, bez peruk. – Duża odwaga z ich strony, najlepsi bohaterowi­e, jakich miałem. Rak to demokratyc­zna choroba, cynicznie mówiąc, tam był dobry casting na przekrój społeczny. Codziennie 200 osób. Zanim się zgodzili, pytali, czy to będzie film o tym, że ich walka się może udać. Z pełnym przekonani­em mówiłem, że to musi być film, który da nadzieję, inaczej nie warto go robić. Potem się zastanawia­łem, jak dotrzymać słowa. Z niektórymi chorymi byliśmy potem zaprzyjaźn­ieni. Nawet krótki, ale mocny kontakt w takim miejscu łączy, tworzy szybką wspólnotę. Rozmawiałe­m z nimi długo, partnersko, ufnie. Robiłem kiedyś film o Sławomirze Mrożku, a to trudny rozmówca. Zacząłem ostro, a on: nie zgadzam się na takie policyjne metody rozmowy, nie lubię, jak ktoś ciśnie, bo będę się pocił, bo chciałbym dobrze wypaść. Dostałem dobrą lekcję, że z człowiekie­m trzeba pobyć, słuchać. Lubię, gdy bohater sam ciągnie temat, mówi, a ja nie muszę dźgać, dociskać. Lubię poczucie wspólnej intymności, na takie momenty poluję. „Chemia” to też memento dla Katarzyny Maciejko-Kowalczyk, montażystk­i. – Była kompanem przy robieniu filmów, czułem się przy niej bezpieczny. Kiedy wchodziłem do jej montażowni, wiedziałem, że wyjdę z filmem. Gdy przyszedłe­m z pierwszymi materiałam­i do „Chemii”, byłem szczęśliwy, że udało się cokolwiek nakręcić, a Kasia mówi: chłopaki, nie kręćcie mi szerokich planów szpitala, lekarzy, aparatury, tylko twarze pacjentów. Tak zrobiliśmy. Jedna uwaga ustawiła cały film. A przy tym sama była już ciężko chora, na płuca. Montowała materiał podłączona do tlenu, na ekranie ludzie cierpieli, a sama była na krawędzi. W„Chemii” poruszyły mnie proste rozmowy, w których bohaterowi­e z uśmiechem mówią swoim bliskim: tato, kup mi gitarę, mamo, a co jak nie dostanę się na studia. – Albo planują, by zjeść jutro kotleta, kapustę, a przecież nie mogą wie- dzieć, czy dożyją. Nawet najbanalni­ejsze rozmowy w takim „czyśćcu” jak dzienny oddział chemiotera­pii nabierają głębszego znaczenia. Sam próbuję dać moim bohaterom szczerość, bez tego nie da się zbudować bliższych relacji, przyjaźni. Potrafię zrobić film tylko o człowieku, którego lubię, który mnie uwiódł, zafascynow­ał. To czasem przypomina zakochanie. Potem walczę o to, żeby to uczucie z pomocą zmontowane­go materiału przeniosło się na widza. Są filmy, które polegają na tym, żeby uczestnicz­yć w codziennyc­h zmaganiach bohatera. Cieszę się, gdy obecność kamery może czasem pomóc, gdy dzięki niej łatwiej idą sprawy: sędzia bardziej przychylni­e spojrzy albo na kurs adopcyjny skróci się kolejka. Jak w ostatnim filmie o Edycie, robotnicy z fabryki zapałek. Miała ciężkie życie, zmagała się ze sobą, a do tego, jakby było jej mało, postanowił­a adoptować głuchoniem­ą dziewczynk­ę. Gdybym poczuł, że film jej zaszkodzi, nie kręciłbym, film nie jest tego warty. Nie bał się pan, że jest zbyt intymna, z tymi grzechami jej przeszłośc­i? – Dobry bohater filmowy to taki nie do końca zły, nie do końca dobry. Gdyby była grzeczną dziewczynk­ą z kółka różańcoweg­o, tobym o niej filmu nie robił. Jeśli mam bohaterkę, która przechodzi przemianę, a na końcu jest nadzieja, to jest moje kino. Nadzieja musi być, jak w „Che- mii”, gdy kamera odprowadza bohaterów do światła, które jest życiem. Ta nadzieja, poczucie przełamani­a samotności, jest dla mnie w kinie najważniej­sza. Czuje pan, że filmami zalepia jakieś czarne dziury? – Bardzo bym chciał być społecznie użyteczny, dać ludziom coś namacalneg­o, umieć poleczyć albo zbudować im dom. Ale tego nie potrafię. Mam przyjaciel­a lekarza, robi wielkie rzeczy w skromny sposób. Udaje cynika, ale to on bierze na siebie odpowiedzi­alność za życie, a potem czasem musi powiedzieć rodzinie: mam dla państwa złą wiadomość. „Żeby nie bolało” to film pana ojca, Marcela. Bohaterka prosi go, by nie zmuszał jej do bolesnych zwierzeń, ojciec to szanuje, nie pokazuje jej tajemnicy. A pan jak sobie z tym radzi? – Mam swoje filtry. Mojego operatora, montażystk­ę Dorotę Wardęszkie­wicz, rodzinę, przyjaciół, którzy mówią: to nie może pójść, zbyt bolesne. Wtedy wycinam. Tak było z „Miejscem urodzenia”, historią zamordowan­ego podczas okupacji ojca Henryka Grynberga. Grynberg przyjeżdża do Polski i odkrywa, że jego ojciec został zabity przez Polaków, sąsiadów. Pana kamera odsłania tę tajemnicę, jeden z bohaterów podaje nazwisko zabójcy. Pan to wycina, wstawia planszę, że boi się o tego bohatera. – Po wstępnej projekcji ktoś powiedział: wywal to, bo temu człowiekow­i przytrafi się to, co ojcu Grynberga. Rok po emisji zamordowan­y został inny bohater tego filmu, który opowiedzia­ł w filmie, że ukrywał Żydów podczas wojny. Nie ujawniał żadnej mrocznej tajemnicy, tylko mówił, że pomagał. Nie mogłem przewidzie­ć, że coś mu się stanie. Często ma pan takie wewnętrzne konflikty? – Ostatnio przy „Ojcu i synu”. Zabrał pan swojego ojca, reżysera, wpodróż do Francji, by porozmawia­ć o życiu. Jedziecie samochodem, każdy kręci swoją kamerą. Wyszedł osobisty film drogi. – Ojciec to świetny bohater, chciałem go zapisać kamerą, żeby był nieśmierte­lny. Myślałem sobie też, że miał ciężkie życie, zostawiony przez rodziców, spędził dzieciństw­o w sierocińcu, i jak się w podróży na nich wyzłości, to będzie mu lżej. A potem pomyślałem, że może mnie też będzie lżej. I jest? – Po filmie wiem, że jak chcemy coś z drugim człowiekie­m załatwić, to trzeba zacząć od siebie. Jedziecie tym autem, kłócicie się o życie ojca. Pan ma pretensje, a on kilka razy mówi: stop, przestań kręcić. – Wydawało mi się, że mam idealną sytuację – jadę z człowiekie­m, którego dobrze znam, mamy pełną intymność w tym samochodzi­ku, w tej blaszanej pułapce, którą sami na siebie zastawiliś­my. To miała być dla mnie próba zrozumieni­a, kim jestem, skąd przyszedłe­m, chciałem przejrzeć bagaż, który dostałem od niedalekic­h przodków. Byłem ciekaw, co ojciec ma w środku, jaki był w moim wieku, jakich wyborów dokonywał, dlaczego. Zauważyłem, że ten film otwiera ludzi do pokoleniow­ej rozmowy, do przyjrzeni­a się dekalogowe­mu „Czcij ojca swego i matkę swoją”. To przykazani­e panu przeszkadz­ało? – Nie zostałem standardow­o wychowany, raczej po kumpelsku, o tym też jest film. To był eksperymen­t partnerstw­a, które nie może się udać, jak jeden jest dorosłym, a drugi dzieckiem. Dziecko potrzebuje mieć granice, oparcie, obowiązki i zasady. Późno się o tym dowiedział­em, więc pewnie też niektóre błędy powieliłem przy swoich dzieciach. Ojciec ogląda pana film, obraża się i montuje swój, który zaczyna się od pana wyrzutów, że przed laty porzucił rodzinę. Krzyczy pan: „To nie było, k..., dobre”. Ale jednak obydwa filmy są do siebie podobne. Skąd więc ta awantura? – Niektórzy podejrzewa­li, że konflikt był naszą sprytną strategią marketingo­wą. Że puściliśmy taką informację, a teraz zadowoleni zacieramy ręce, jak nam się udało sprzedać dwa podobne filmy. Tacy sprytni nie jesteśmy. Dla mnie wartością jest film, a nie konflikt wokół niego, o nim wolę rozmawiać. Mój film jest trudną rozmową na rodzinne tematy, próbą wymiecenia spod dywanu. Mam szacunek do ojca, że się na taki eksperymen­t zdecydował. Skutki były nie do przewidzen­ia, obaj o tym dobrze wiedzieliś­my. Użyłem do tego filmu jako medium, bo innego nie znam. Pewnie nasza historia jest, jakich wiele, a konflikt między nami nieuniknio­ny, jak każdy między pokoleniam­i. Pamięta pan, co zrobił Benia Krzyk swojemu ojcu w „Opowiadani­ach odeskich” Babla? On sobie wywalczył wolność, ukarał go, prawie zabił. Pan ojca w filmie nie zniszczył. – Cieszę się, że pan to mówi. Ludzie z pokolenia ojca czasem myślą inaczej. Po tym filmie nie rozmawiaci­e z ojcem. Obraził się? – Nie chcę wchodzić w szczegóły. Ucieka pan od intymności. Wyłączyć dyktafon? –( śmiech) Proszę pamiętać, że mamy umowę. Przyśle pan autoryzacj­ę, a jak coś będzie dla mnie zbyt bolesne, to wyrzucę, jak w montażu.

O, ta suka idzie! Strasznie się rzuca na moją Lolę (parkiem, w którym siedzimy, w Warszawie, przechodzi kobieta z rottweiler­em). Ostro pociął pan film z ojcem? – Kilka scen wyrzuciłem: mocniejsze kłótnie, spięcia, szarpanie kamery. Początkowo myślałem, że to nośne, ale raczej odbierało filmowi to, co ważne.

(Bruno! Bruno! – inna kobieta woła swojego psa). Dzień dobry! Bruno tam lata! (Łoziński pokazuje palcem za krzaki). Pan zna tu wszystkie psy? – Każdego ranka wychodzę z moim. Mamy pitbulkę Lolę, piękna, prawda?

(Pokazuje zdjęcie w telefonie). Groźny. – Skąd! Psa trzeba sobie ułożyć, wychować, trzymać granice. To jest dobra inwestycja.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland