Osmolony czajnik Kory Jackowskiej
iedy znajdę się w towarzystwie, czasem nie mogę sprostać oczekiwaniom. Oczekuje się ode mnie, że opowiem coś ciekawego o znanych osobach, które poznałem bliżej. Coś, co sprawi, że pytający będzie miał poczucie wtajemniczenia i rozeznania w „intymnościach elity”, jak wyraziła się na jednym balu żona pewnego chirurga plastycznego.
Kiedy miałem 16 lat, jako członek fanklubu zespołu Maanam zostałem zaproszony do Krakowa, do mieszkania Kory i Marka Jackowskich. Kory nie było. Przyjął nas Marek, piliśmy ajerkoniak. Gdy wróciłem do mojej Złotoryi, miałem na plakacie Maanamu prawdziwy autograf Marka, sfałszowany autograf Kory i zmyślone szczegóły: jak moja idolka była ubrana. Nie mogłem przecież się przyznać, że nie zobaczyłem gwiazdy. Upokorzyłbym się tą prawdą przed wszystkimi kolegami.
Amojej znajomej przywiozłem w prezencie szczegół: czajnik u Jackowskich był osmolony. Jak każdy używany dłużej niż przez dwa miesiące czajnik (na przykład dzisiaj u mnie) miał ślady używania.
Znajoma pielęgnowała ten szczegół przez lata. Kiedy tylko w telewizji emitowano teledysk Maanamu, natychmiast informowała obecną akurat w domu sąsiadkę czy koleżankę: „Wiesz, że TAKA artystka ma brudny czajnik?”. Czasem zmieniała formułę i od niechcenia, rzucając okiem na ekran, mówiła: „Aaaa, to ta, co ma ten czajnik niedoczyszczony”. Wszystkim obecnym informacja ta poprawiała samopoczucie: artystka wcale nie jest lepsza niż my.
Codzienność ją także dopada. I ona też musi zmagać się z brudem. Właściwie to ona się nie zmaga; to my, zwyczajne kobiety ze Złotoryi, się zmagamy. I dlatego nasze czajniki są czyste. A jak nawet nie są, to czy muszą, skoro TAKA artystka...
Skaza. U ludzi publicznego sukcesu najbardziej pożądana jest jakaś skaza. Pozwala reszcie lepiej żyć.
Powiem tak: dzięki temu kłamstwu byłem wśród moich rówieśników kimś ważnym. Nigdy tego Korze, którą potem poznałem osobiście, nie opowiedziałem.
Poznaliśmy się cztery lata później, gdy zacząłem pracę w swojej pierwszej redakcji („Na Przełaj”) i pojechałem do Krakowa na wywiad. Wykonałem dzień wcześniej coś strasznego: miałem jeszcze trądzik, więc poszedłem do kosmetyczki, żeby się Korze spodobać. Do głowy mi nie przyszło, że od kosmetyczki wychodzi się w stanie gorszym, niż przychodzi. Dopiero kilka dni później wszystko się goi. Przyjechałem więc do Krakowa z czerwoną twarzą, niepewnością, kompleksami i podziwem dla swojej idolki. (W końcu jako dziecko esejem o wyższości tekstów Kory nad wierszami Słowackiego i Mickiewicza wygrałem w 1984 roku konkurs literacki). Rozmowa – cudo. Kora to najlepsza rozmówczyni, jaką poznałem w życiu. Niektórzy mogą jej unikać, bo jest oczytana i pewna siebie. To całkowita wolnomyślicielka. Nie ma żadnych mieszczańskich narowów, więc wiem, że o czajniku mogłem opowiedzieć.
Pod koniec wywiadu uczyniła rzecz wspaniałą, powiedziała: „I chciałam ci oznajmić, że w ogóle nie podoba mi się twoje imię”. Wyobrażacie sobie, co się we mnie działo? Wyobrażacie sobie źle. Otóż już wtedy z wad starałem się wysysać zalety i włożyłem to zdanie na koniec naszej rozmowy. Teraz każdy czytelnik MUSIAŁ spojrzeć, jak ma na imię (a przy tym i jak się nazywa) facet, który jest podpisany pod wywiadem. Dla 20-letniego dziennikarza to był najlepszy prezent. Po latach się wyjaśniło: Kora myślała, że mam na imię Marian. Chciałem dziś serdecznie Korze podziękować. Nawet nie wie, jak jest mi bliska.