Łajno glamouru, czyli życie na przemiał
Nieczęsto zdarza mi się tak radykalne olśnienie, wyjątkowość epifanii na tym polega, iż muszą być doświadczeniem rzadkim i ekstremalnym, świat wyłącznie z zachwytów się składający byłby światem do gruntu zepsutym i kalekim, na każde arcydzieło przypadać muszą dziesiątki dzieł niekoniecznych, na każde oszołomienie – setka zniesmaczeń i tysiąc zniechęceń. Na filmie „Wielkie piękno” Paola Sorrentino byłem dopiero dwa razy, raz, zanim otrzymał Oscara dla filmu nieanglojęzycznego, i raz po Oscarze, lecz przecież niebawem ukaże się ów oszałamiający obraz na DVD, zatem czekają mnie kolejne peregrynacje po tym świecie zbudowanym z najpiękniejszej pustki, jaką tylko wykoncypować jesteśmy w stanie. To jest film, który w zasadzie w nieskończoność da się oglądać, nigdy jeszcze żadne dzieło filmowe, które trwa dwie i pół godziny, nie wydało mi się tak bardzo za krótkim.
Nigdy nie lubiłem Felliniego i nadal nie aspiruję do klubu jego wielbicieli, co więcej – ja Felliniego organicznie nie znoszę, jeszcze „Osiem i pół” trawię, jeszcze „Słodkie życie” przełykam, lecz wszystkie te manieryczne, koturnowe i cyrkowe zarazem nabzdyczenia „Rzymu”, „Casanovy”, „Miasta kobiet”, „A statek płynie” czy „Amarcordu” nieznośne są dla mnie w sposób niewypowiedziany. Nie znosząc zatem klinicznie manieryczności Felliniego, ślepo zadurzony jestem przecież w manieryczności „Wielkiego piękna”, a jest ten pstrokaty esej filmowy manieryczny nad wyraz, manieryczny w sposób ostentacyjny, świadomy i bezczelny. Zatem czemu tak egzaltowanie zachwycam się „Wielkim pięknem” w prostej linii wywodzącym się z Felliniego? Może dlatego, że wywodzi się w sposób oczywisty ze „Słodkiego życia”, ale wspina się o wiele wyżej: jest „Wielkie piękno” wielkim filmem o współczesności, temacie, który zbyt często reżyserom współczesnym umyka, osobliwie polskim, tutaj bowiem więcej mamy publicystów niż poetów kina.
Ja wiem oczywiście, że w niejakim, a może nawet bardzo mocnym sensie jest „Wielkie piękno” opowieścią o wiecznym Rzymie, że być może taki film powstać by nie mógł poza Rzymem, że jest o Rzymu pięknie i o Rzymu pustce, odwiecznej Rzymu mądrości i codziennej Rzymu głupocie, że jest to – jak główny bohater powiada – miasto, gdzie najciekawszymi ludźmi są turyści. Rzymianie zaś taplają się w swojej brokatowej pustce, w dyskotekowej
Jakiś Instytut Badań nad „Wielkim pięknem” należałoby powołać, bo cokolwiek się o tym filmie napisze, to i tak zawsze za mało będzie i zbyt powierzchownie. Kusi mnie, by wyłącznie pisaniem o filmie Sorrentino się teraz zajmować
jałowości, zabijając resztki danego im czasu eskapistycznym podrygiwaniem na zbiorowych tańcach oraz prowadząc przy drogich drinkach burżuazyjne rozmowy o marksizmie – jeden z mocniejszych wątków filmu, gdy pewna pisarka peroruje o doniosłości swego życia, wybitności swoich 11 zaangażowanych powieści oraz swojej monografii partii (jak sądzimy, włoskiej partii komunistycznej).
Ale przecież jest „Wielkie piękno” czymś stokroć więcej niż manierycznym filmem o Rzymie, jest o losie człowieczym i losie pisarskim, a to już naprawdę bardzo dużo. Jep Gambardella, najgłówniejszy bohater tej parady osobliwości, zajmuje się tym, czy Marcello w „Słodkim życiu”, a więc najbardziej jałowym zajęciem, jakie wyobrazić sobie może ktoś, kto pisaniem się para – prowadzeniem kroniki towarzysko-plotkarskiej w kolorowym piśmie, babraniem się w całym tym łajnie glamouru. Gambardella owszem, 40 lat wcześniej napisał powieść o tytule „Ludzka maszyna”, zdobył sławę pisarską, posiadł jakieś nagrody, zgarnął jakąś grupę wielbicieli, zyskał przychylność krytyków, od tego czasu jednak milczy jako pisarz i trwoni resztki talentu na robienie wywiadów z głupcami mieniącymi się ludźmi sztuki oraz pluskanie się w pustce wystawnych przyjęć. Pisanie porzucił, lecz widzimy go w momencie, gdy na progu starości rodzi się w jego umyśle refleksja, by do pisania powrócić, kiełkuje świadomość, iż to, co robi, nie jest najlepszym sposobem na zmarnowanie życia, są lepsze sposoby, do nich należy pisanie. Życie i tak się przecież zmarnuje, warto zmarnować je twórczo.
Co najważniejsze, pełną ma Gambardella tego świadomość, od epok nie widziałem w kinie postaci tak świadomej jałowości swej egzystencji, a jednocześnie w tę jałowość samobójczo brnącej. Być może to jest tak, że wielkiej trzeba odwagi i determinacji, by zmarnować ostentacyjnie swoje talenty, by odrzucić pokusy pisarskie i zanurkować w to pachnące najdroższymi perfumami szambo celebryctwa, być może jest to wybór w najgłębszym sensie metafizyczny. „Wszyscy jesteśmy na skraju rozpaczy” – mówi upadły pisarz i to wielkie zderzenie erupcji kolorów, muzyki, tańców, plotek, romansów, całego tego dekadenckiego entourage’u z ową bezgraniczną rozpaczą prowadzi do istnej apopleksji szaleństwa w „Wielkim pięknie”.
Poza tym jest to dzieło prześmiewcze, ponieważ z niczym tak dobrze rozpacz się nie przenika jak ze śmiechem, zjadliwy rechot reżysera nad hochsztaplerstwami sztuki współczesnej największą radość przynosi, kiedy widzimy otępiałych snobów rzymskich ekscytujących się artystką, która na waleta (mając na łonie wymalowaną flagę radziecką) biegając, wali głową w mur, a w wywiadzie bredzi od rzeczy, prezentując swą pretensjonalną głupotę, czy dziewczynką, która z histerycznym płaczem rozmazuje na wielkim płótnie farby, by bogaci frajerzy mogli owe dziecięce bohomazy za wielkie pieniądze nabyć. Mnie zawsze serce rośnie, jak ktoś umie tak z hochsztaplerstwa zarechotać, stosunek Sorrentino do rynku sztuki współczesnej na osobne eseje zasługuje. Zresztą tyle sensów, tyle znaczeń i niuansów, tyle wielkich opowieści i tyle epizodów jest w „Wielkim pięknie”, że nie jeden felieton, ale masywny cykl felietonowych egzegez napisać by trzeba, jakiś osobny Instytut Badań nad „Wielkim pięknem” należałoby powołać, bo cokolwiek się o tym filmie napisze, to i tak zawsze za mało będzie i zbyt powierzchownie. Owszem, kusi mnie, by wyłącznie pisaniem o filmie Sorrentino się teraz zajmować, choćby o obrazie katolicyzmu w „Wielkim pięknie”, gdzie kardynał Bellucci, kandydat na papieża i sławny egzorcysta, retoryczne popisy daje o tym, jak przyrządzić królika i jagnięcinę, lecz o eschatologii i metafizyce nic do powiedzenia nie ma, a którego przeciwieństwem jest stuletnia zakonnica, wyłącznie korzonkami się odżywiająca i o życiu i biedzie mająca pojęcie; jest „Wielkie piękno” bezbrzeżnym rezerwuarem tematów.
Ten świat, jaki nam Sorrentino ukazuje, oczywiście zatonie, nie dramatycznie jak „Titanic”, ale żałośnie jak „Costa Concordia”, której wrak w jednej ze scen widzimy. Ów pyszny wycieczkowiec skończył swój żywot na podwodnej skale prowadzony przez narcystycznego i tchórzliwego zarazem kapitana, tak właśnie też tonąć będzie ów statek pijany, którym płyną na zatracenie wszyscy bohaterowie „Wielkiego piękna”, a i my też płyniemy przecież, nie w pierwszej klasie jak rzymscy próżniacy, lecz w trzeciej, głęboko pod pokładem, na którym wciąż trwają tańce.