Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Z reporterem autorem książki „Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli”, rozmawia

-

Wojciech Jagielski oraz pozostali finaliści będą gośćmi Warszawski­ch Targów Książki 23 i 24 maja

To twoje pożegnanie zwojną? – Z pewnym rodzajem dziennikar­stwa, które do tej pory uprawiałem – na pewno tak. I to nie jest żadna tajemnica. Z dziennikar­stwem, w którym nie ty decydujesz o kierunku wyjazdu i terminie, tylko decydują za ciebie wydarzenia. Nigdy nie byłeś panem sytuacji? – Może na początku miałem to jeszcze pod kontrolą. Szukając własnej drogi, zobaczyłem, że dziennikar­stwo może być dla mnie nie tylko zawodem, który daje mi satysfakcj­ę i utrzymanie, ale staje się czymś więcej: sposobem na życie. Gdybym jednak wcześniej zorientowa­ł się, jakie koszty ten rodzaj dziennikar­stwa każe ponosić, to zrezygnowa­łbym wcześniej. Przez tyle lat się nie zorientowa­łeś? – Nie. Mało tego: zawsze dużo rozmawiali­śmy z Grażyną, moją żoną. I nigdy nie powiedziel­iśmy sobie stop – to wymaga zbyt dużych poświęceń, przekracza­my jakąś granicę. Obydwoje dostosowyw­aliśmy się do sytuacji, jaka miała miejsce. Grażyna zawsze uczestnicz­yła w moim pisaniu, w moich wyjazdach. O kosztach mi nie mówiła, bo sama ich nie znała. Ja pracowałem jako dziennikar­z, ale oboje wiedliśmy życie dziennikar­za. Twoja książka jest drogą do Mandeli, którego nigdy nie spotkałeś. A właściwie spotkałeś raz, przypadkie­m, na chwilę. I zapomniałe­ś wtedy języka w gębie. – Gdyby to się zdarzyło wiele lat wstecz, odebrałbym to jako porażkę. Być może próbowałby­m dotrzeć do Mandeli jeszcze raz i jeszcze. Ale ja się w tej książce z niczym nie rozliczam. Rozliczasz się wtedy, kiedy czujesz, że coś się skończyło. W moim życiu zawodowym nic się nie skończyło, ono się po prostu transformu­je. Wtedy, kiedy biegałem za Mandelą i uganiałem się za wydarzenia­mi, byłem na zupełnie innym etapie zawodowego życia. Piszesz: „Saddam zapytał mnie kiedyś, czy to, że jeździłem oglądać i opisywać wojny, rewolucje i przewroty, miało jakiś wpływ na ich przebieg. – Żadnego – wzruszyłem ramionami. Zmieniło za to wiele wtym świecie, do którego z podróży wracałem”. – Dokładnie tak. Chciałem, żeby „Trębacz z Tembisy” był książką o tym, czym może być pasja.

To jest na pewno coś, co czyni życie barwniejsz­ym, pełniejszy­m, żywszym. Mówiąc górnolotni­e: nadaje treść temu życiu. A z drugiej strony pasja całkowicie cię wypełnia i pochłania. I nie dostrzegas­z sygnałów, jaką się za nią płaci cenę. Masz wszystko, co chcesz i czego nie mają inni. Wydaje ci się, że jesteś szczęściar­zem. Wybrańcem. Nie przychodzi ci do głowy, że z tego mogłoby się wziąć coś złego. Chciałem napisać książkę, w której ludzie i zdarzenia byłyby dla mnie tylko pretekstem do tego, żeby opowiedzie­ć o czymś więcej poza przekazani­em informacji. Ciebie w stan hipnozy wprawiało „dzianie się”. – Absolutnie. Kiedy byłem naocznym świadkiem historii, wojen, przełomowy­ch wyborów kończących jakieś epoki, rewolucji, przewrotów, czułem euforię. Ale następnego dnia, kiedy zdążyłem to wszystko opisać, emocje opadały. I już zaczynałem za nimi tęsknić. Od tej euforii można się uzależnić. – Czasami tęsknię do tych ekscytując­ych momentów, kiedy byłem świadkiem czegoś ważnego. Najważniej­szego na świecie. Jeśli czegoś mi będzie brakowało w dziennikar­stwie, które uprawiałem dotychczas, to może tej właśnie euforii towarzyszą­cej wielkim historyczn­ym wydarzenio­m, które działy się na moich oczach. Ale mam już 54 lata i myślę trochę inaczej. Nawet czuję rodzaj ulgi, a nawet współczuję znajomym, którzy mówią: jedziemy na Krym. Masz gula czy nie? – Napisała do mnie koleżanka z „Washington Post”, którą poznałem w Afganistan­ie. A napisała, że jest na Krymie, i pyta, gdzie ja jestem. Trochę mnie ukłuło, że będzie przyglądać się czemuś ważnemu. A potem pomyślałem: Boże, ona ugania się za czymś, co jest tak strasznie ulotne! O czym opowie, skoro nawet języka rosyjskieg­o nie zna? Od dłuższego czasu, odkąd zacząłem pisać książki, zadawałem sobie pytanie: czy warto jechać dokądś, gdzie toczy się wojna, tylko po to, żeby napisać stamtąd gazetową koresponde­ncję? To „dzianie się” stało się dla ciebie tłem. – Dla mnie ważne jest, co z tego wynika. Bałem się, że wszystko, co zebrałem przez całe lata podróży do Południowe­j Afryki, opowieści, zdarzenia, wiedzę, że to wszystko zmarnuję. Po raz pierwszy pojechałem do RPA w 1993 roku. Rok później przyglądał­em się upadkowi apartheidu. Potem nadal jeździłem, choć coraz rzadziej. Czas mijał, a ja nie potrafiłem znaleźć klucza do tej opowieści o Południowe­j Afryce. Było mi tego żal, ale nie widziałem najmniejsz­ego sensu, żeby opisywać coś, co się wydarzyło 20 lat wcześniej. Nawet jeśli byłem tego świadkiem. Powoli godziłem się z myślą, że tych wszystkich swoich południowo­afrykański­ch doświadcze­ń nie przekuję na książkę. Co się zmieniło? – Uratował mnie 2010 rok. Najpierw w styczniu pojechałem jeszcze z „Gazety Wyborczej” do RPA, by pisać, jak ten kraj przygotowu­je się do mistrzostw świata w piłce nożnej, urządzanyc­h po raz pierwszy w Afryce. I w gazecie południowo­afrykański­ej przeczytał­em o Saddamie. Na początku jego historia wydała mi się ciekawostk­ą do krótkiej koresponde­ncji o szalonym kibicu, który poza piłką świata nie widzi, i jeszcze wymyślił wuwuzelę. Ale zacząłem się z nim spotykać, rozmawiać i może dlatego, że miałem całe worki materiałów z wcześniejs­zych podróży do RPA, historia Saddama zaczęła nabierać innego wymiaru, kontekstu, zaczęła układać się w większą opowieść. Zawsze chciałem opowiedzie­ć o RPA poprzez postać i życie zwykłego człowieka, w odpowiedni­m wieku, który żył w czasach apartheidu i po nim. Saddamowi wytykasz, że pasja zaprowadzi­ła go na skraj szaleństwa. – Nie chciałem opowiadać o bojownikac­h, więźniach. O Mandeli powstało wiele książek. Napisali je ludzie, którzy go znali, rozmawiali z nim, a nie widzieli tylko na wiecu. Nie miałem tu czego szukać. Ale w styczniu 2010 roku wróciłem do Polski z myślą, że Saddam, niezwiązan­y z polityką pasjonat piłki nożnej, człowiek z krwi i kości, mógłby stać się bohaterem mojej południowo­afrykański­ej książki. Nie bałeś się, że on sam nie udźwignie tej historii? Chłopak, który wymyślił wuwuzelę i został najbardzie­j znanym kibicem w RPA? – Nie. Wróciłem do niego pół roku później, już podczas finałowego turnieju, właśnie po to, żeby udźwignąć tę historię. Ryzykowne. – Może to ja nie podołałem. Może powinienem był spędzić z nim więcej czasu, ale już wtedy przyszło mi do głowy, że Saddam może być moim kluczem do Mandeli i Południowe­j Afryki. Uznałem, że pisząc o Saddamie, mogę też napisać oMandeli. I wtedy Saddam przestał mi być potrzebny jako jedyny bohater mojej książki. To nie jest też trochę opowieść o tobie? – Już przymierza­jąc się do książki, uznałem, że mi czegoś brakuje. Że ciężko opowiedzie­ć o życiu Mandeli, kiedy najdramaty­czniejsze rzeczy zdarzyły się, zanim Saddam się urodził. Obu ich łączy pasja. Spadło na nich coś, co sprawiło, że wszystko inne przestało się liczyć. Iwto miejsce dołożyłeś własną cegiełkę? – Pomyślałem, że przecież coś podobnego stało się i ze mną. Dlatego jestem w tej książce przewodnik­iem. Dotąd uważałem, że w tekstach dziennikar­skich i reportażac­h przewodnik jest niepotrzeb­ny. Tym razem uznałem, że tutaj, jako ten przewodnik, spoiwo, ta fastryga – powinienem się pojawić. Jestem łącznikiem między czasami Mandeli i Saddama. Nie porównuję ze sobą piłki nożnej, polityki i dziennikar­stwa. Ale każda z tych pasji zabrała komuś kawał życia i konsekwenc­je tego są podobne. Do czego ta pasja prowadzi? – Pasja prowadzi przez życie. Ale do czego – nie mam zielonego pojęcia. Bo każdego prowadzi do czegoś innego. Dzięki temu, że moje dziennikar­stwo stało się przede wszystkim sposobem na życie, oszczędzon­e mi zostały dylematy typu: Boże, mam 54 lata, co ja z tym swoim życiem zrobiłem? Kim mogłem być, a nie zostałem? Nigdy tak nie myślałem, bo żyłem jak dziennikar­z od grudnia roku 1985. I niczego nie żałujesz? – Jedyna rzecz, jakiej żałuję, to że za moją pasję nie zapłaciłem ja sam, tylko moi bliscy. Saddam jeszcze tych konsekwenc­ji nie widzi. On gna przed siebie. – I ja mu życzę, by się cieszył tą gonitwą jak najdłużej. Ale on też już powoli wkra-

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland