To my jesteśmy Macondo, do cholery!
Gabo powinien zapisać nam w testamencie równy milion dolarów. To dzięki nam dostał Nobla
– Mam nadzieję, że pan Márquez zapisał nam w testamencie nazwę – były burmistrz Pedro Sánchez ma czarne wąsy i białą koszulę wpuszczoną w spodnie. Choć kilka lat temu rządził miastem o nazwie Aracataca, ciągle mówi o innym, noszącym nazwę Macondo.
Aracataca to 50-tysięczne miasto położone niedaleko wybrzeża Morza Karaibskiego. Znane z tego, że 87 lat temu przyszedł tu na świat Gabriel García Márquez, i z tego, że jako jedyne duże miasto Kolumbii nie ma wodociągu. 50 tysięcy ludzi musi kopać studnie, nosić wodę z rzeki albo kupować w dużych plastikowych bańkach. Teraz, kilka dni po śmierci swojego najznamienitszego ziomka, mieszkańcy zastanawiają się, czy jego śmierć zmieni coś w życiu miasteczka.
Macondo to miasteczko ze „Stu lat samotności” Márqueza. Miasteczko magiczne, w którym dzieją się rzeczy niezwykłe: ludzie lewitują, żyjącym ukazują się zmarli, deszcz pada przez kilka lat non stop, a jeden z głównych bohaterów Aureliano Buendia bezskutecznie szuka sposobu, by zmienić metal w złoto.
Krytycy powiedzieli, że Márquezowi udało się zamknąć w jednym miasteczku historię całego kontynentu, a Szwedzka Akademia w 1982 roku dała mu Nobla. Sam pisarz wiele razy podkreślał, że inspiracją do napisania „Stu lat” były historie, które jako dziecko usłyszał w Aracatace – od swojej babki, dziadka, niani, sąsiadów.
– Jeszcze dwa lata i Aracataca przestanie istnieć – mówi były burmistrz Sánchez. – Na mapach będzie tylko Macondo. Zmienimy nazwę. To nasza jedyna szansa, żeby przeżyć.
Dlaczego dwa? Najpierw Sánchez musi wygrać wybory – obecny burmistrz Tufith Hatum jego zdaniem nic nie robi dla miasta. – Nawet wywiadu panu odmówił – podkreśla Pedro Sánchez. – Powiedział, że nie ma czasu? Ja, jak byłem burmistrzem, nie odmawiałem nikomu.
Potem jako burmistrz Sánchez zrobi w mieście referendum. – Do Macondo turyści będą walić drzwiami i oknami – mówi były burmistrz. – Zwłaszcza teraz, po śmierci naszego nieodżałowanego Gabo – podkreśla i ociera pot z czoła. Upał w okolicach południa jest tu najdokuczliwszy, koszule przylepiają się do pleców i były burmistrz, gdyby nie nasza rozmowa, leżałby plackiem w domu i odganiał muchy, jak wszyscy mieszkańcy miasta w czasie sjesty. Niektórzy mieszkańcy, nie czekając na referendum, zmienili adres na Macondo. Tak nazywa się tu i zakład fryzjerski, i klub bilardowy, i dyskoteka, i piekarnia, i tani sklepik z owocami.
Jeśli spod tego sklepiku ruszyć prosto, w trzy minuty dochodzi się do domu, w którym urodził się Gabo – tak nazywają tu pisarza – przerobionego na jego muzeum.
– Proszę bardzo, tu stoi dom dziadka Márqueza, tu jego pokoik, a tu drzewo, pod którym się bawił i które od najmłodszych lat pobudzało jego wyobraźnię – młoda przewodniczka recytuje wyuczony tekst.
Dom dziadka, w którym García Márquez spędził najmłodsze lata, przez lata popadał w ruinę i straszył. Dopiero na jego 80. urodziny władze miasteczka dostały pieniądze, by zrobić z niego cacko. Najpierw zburzono dom oryginalny. Potem przyjechali architekci z samej Bogoty. Obmierzyli teren, zrobili piękne plany, a budowlańcy jeszcze piękniej te plany zrealizowali.
Problemy zaczęły się na otwarciu, na które przyjechały dwie siostry noblisty. – Przyjechały i się popłakały – mówi Juan Alfonso Martinez, DJ miejscowej stacji radiowej. – Nic tu nie było jak w starym domu. Ale jak miało być, skoro oni nie porozmawiali z nikim z miasteczka, jak ten dom wcześniej wyglądał? Miało być święto, a były płaczące siostry.
Minister kultury, który projekt sfinansował, wściekł się i kazał pierwsze muzeum zrównać z ziemią. I wybudować drugie, ale już w porozumieniu z mieszkańcami Aracataki.
– Kilka milionów dolarów poszło w błoto, ale teraz rozkład pomieszczeń jest mniej więcej taki jak w oryginalnym domu – mówi DJ Martinez. – Tyle że stara, rozpadająca się chata dziadka Márqueza miała duszę. Ta nie ma. – Na razie ani z Márqueza, ani z tego pięknego muzeum nic nie mamy – wzrusza ramionami były burmistrz Sánchez. Siedzimy w jego oblepionym plakatami z kampanii wyborczej z ubiegłego wieku biurze i pijemy mocną kolumbijską kawę. – A miasto zdycha. Zanim na dobre opłaczemy Gabo, nie będzie i nas. Dlaczego? Kiedyś sporo ludzi pracowało na plantacjach bananów – jesteśmy częścią Zona Bananera, największego w Kolumbii regionu, w którym uprawia się te owoce. To przez całe lata było nasze bogactwo, banany szły na cały świat. Szefowie Zony finansowali i szkoły, i szpital, i budowę dróg. Niestety, od kilkunastu lat przegrywają konkurencję z bananami z Ekwadoru. Więc przerzucają się na palmy afrykańskie, z których pozyskują olej. Z każdych pięciu pracowników, którzy pracowali przy bananach, zostaje jeden, góra dwóch. Reszta albo nie ma pracy, albo wyjeżdża do Santa Marta, stolicy regionu. Pieniędzy w kasie miasta jest mało. Jak byłem burmistrzem, ledwo starczało na pensje. Na bibliotekę czy szkoły musiałem się zadłużać. Że nie mamy wodociągu, nawet nie wspominam. Dlaczego ja go nie zbudowałem? Proszę pana, wodociągu dla 50-tysięcznego miasta nie da się zbudować z kasy miasta. To wydatek kilkunastu milionów dolarów. Musi się dołożyć rząd, a ja byłem z partii opozycyjnej wobec ówczesnego rządu.
– Ale co pan osiągnie, zmieniając nazwę? – pytam. – Wtedy rząd da na wodociąg?
– Wtedy ściągnę tu turystów! Znad morza, gdzie rocznie przewijają się miliony ludzi, jedzie się do nas godzinę dwadzieścia. Wystarczy, że przyjedzie co dziesiąty, i żyjemy! A jedyne, czym możemy przyciągnąć turystów, to Márquez. Przecież, do jasnej cholery, to dzięki nam dostał Nobla! To my jesteśmy Macondo! Cóż to w ogóle za nazwa – Aracataca? Podobno tak miał na imię jeden z okolicznych indiańskich wodzów, ale nikt nie wie, ani co to za wódz, ani kiedy żył. Turysta z Zachodu nie jest w stanie tego wymówić, a jak nie wymówi, to nie przyjedzie. Trochę jeździłem po świecie, widziałem, jak się dziś robi turystykę. – Jak? – Trzeba mieć symbol, z którym turysta może sobie zrobić zdjęcie i zamieścić w internecie. Trzeba mieć trasę, którą turystów poprowadzisz. I trzeba mieć reklamę. – I skąd pan to weźmie? – Symbol już jest. Tuż przy stacji kolejowej stoi pomnik – twarz mistrza na tle jego książki. Trochę poobijany, bo złomiarze próbowali się do niego dobrać, ale jest. Trzeba teraz tylko wykuć datę jego śmierci, ale żaden problem. Trasę też mamy wytyczoną – kościół, rzeka, biblioteka. Na koniec – dom dziadka. Brakuje tylko promocji. Tę zapewni zmiana nazwy. W 2006 mieliśmy już jedno referendum. Chodziłem od domu do domu. Przekonywałem. Ba, nawet wynajęliśmy samochód, który przez megafon nawoływał do głosowania. Ponad 90 procent głosujących było za, tylko za mało ich przyszło i nie było ważne. Ale wtedy zobaczyłem, jaka jest potencja w tej zmianie nazwy. Dzwonili do mnie dziennikarze ze Stanów, z Francji, nawet z Korei Południowej. I wszyscy mówili, że to genialny pomysł. Że do Aracataki nie chce im się jechać, ale jak tylko zmienimy nazwę, wsiądą w samoloty i przyjadą. – Pan burmistrz nie powiedział ci tylko jednego – mówi DJ, który tak naprawdę nazywa się Juan Alfonso Martinez. Ma długie włosy, skórzaną kurtkę i bransoletkę nabijaną ćwiekami. DJ-em został, gdy wrócił ze Stanów Zjednoczonych, gdzie przez 20 lat wylewał cement na budowach w okolicach Miami. Zarobił tyle, że ma dziś w Aracatace piękny dom i nie musi się martwić o emeryturę.
– Burmistrz nie powiedział ci, dlaczego ludzie nie poszli na referendum. To on i jego kumple sprawili, że Kolumbijczycy nie wierzą politykom. Przyzwyczaili ludzi, że za udział w wyborach się płaci. Chcesz, by cię wybrali na posła albo burmistrza? Płacisz 30 tysięcy pesos za głos. To jakieś 15 dolarów. Więc niech się Sánchez nie dziwi, że ludzie nie poszli głosować za darmo. Jeśli Gabo mógł coś dać miastu, to pomóc nam kopnąć w tyłek naszych polityków. Owszem, wiele razy ich krytykował, ale nic z tego nie wyszło.
Kolumbijczycy psioczą, że są tu tylko dwie partie, w dodatku obie prawicowe, z podobnym programem. Mówię im: – Dlaczego ciągle głosujecie na tych samych ludzi, skoro ani jednej obietnicy nie dotrzymali? A oni: – Nowi nie będą lepsi. A tak chociaż parę pesos wpadnie. Region Magdalena, do którego należymy, jest najbardziej skorumpowany w całym kraju. A nasze miasto – najbardziej w całym regionie. Nie możesz zostać nauczycielem, jeśli komuś wcześniej nie dasz w łapę rocznej pensji nauczyciela. Nie zbudujesz drogi do miasta, jeśli burmistrz i jego ludzie nie dostaną połowy z kwoty wpisanej w umowę. Sánchez wspomniał o wodociągu, tak? A wiesz, że władze miasta już cztery razy podpisywały umowy na wodociąg? I że nigdy go nawet nie zaczęli, bo jako łapówkę chcieli trzy czwarte kontraktu, a nie połowę? Skąd to wiem? Cała Kolumbia o tym czytała w gazetach! Jeden przedsiębiorca, który stanął do przetargu, opowiadał, jak wyglądały negocjacje z władzami.
Pewnie bym stąd wyjechał, bo w Stanach przyzwyczaiłem się do innych standardów, ale całe życie marzyłem, że będę puszczał w radiu muzykę. Mój kumpel ze szkoły przejął tu lokalną stację radiową, która nazywa się Radio Macondo Stereo, 103,4 FM. Nasze hasło reklamowe to: „Noblowskie radio Kolumbii”.
Kumpel zapytał, czy chcę mieć audycję i puszczać taką muzykę, jaką lubię. Zgodziłem się. Chciałem pokazać ludziom, że oprócz naszych karaibskich kawałków istnieje inna muzyka. Oni nie wiedzą, że są takie zespoły jak Rolling Stones, jak Led Zeppelin, ba, nawet Beatlesów nie znają. A ja uwielbiam progresywnego rocka, w Stanach słuchałem też dużo muzyki folkowej. Przywiozłem mnóstwo płyt i zacząłem te płyty puszczać. Dzwonili oburzeni słuchacze. Że jeśli nie odbiorą mi audycji, to oni raz na za-