Komuniści w Andaluzji
WDniówkowi
lipcu 2012 roku, w samym apogeum hiszpańskiego kryzysu, do supermarketu w miasteczku Écija w Andaluzji wtargnęła grupa mężczyzn. – Bierzcie tylko to, co najpotrzebniejsze – rozkazał dowodzący nimi człowiek w arafatce na szyi. – Żadnych luksusów, deserów ani słodyczy.
Pracownicy nie stawiali oporu, tylko jedna kasjerka się rozpłakała. Mężczyźni wpakowali do wózków ryż, ciecierzycę, makaron, oliwę, mleko, cukier i wyszli. Jedzenie zawieźli do banków żywności prowadzonych przez organizacje pozarządowe.
– To akcja symboliczna – ogłosił wkrótce potem przed kamerami mężczyzna w arafatce. – W XXI wieku w Europie ludzie nie mają co jeść. W Andaluzji jest 350 tysięcy niedożywionych rodzin. Jeśli wyniesienie ze sklepu jedzenia to złodziejstwo, jak nazwać ratowanie oszukańczych banków za pomocą publicznych pieniędzy?
Mężczyzną był José Manuel Sánchez Gordillo – burmistrz miasteczka Marinaleda.
Kryzysoodporni
Marinaleda to 2,5-tysięczne miasteczko w Andaluzji. Jego mieszkańcy od 35 lat wcielają w życie własne porządki: pracują w rolniczych spółdzielniach, które założyli, niezależnie od stanowiska zarabiają tyle samo, a najważniejsze decyzje podejmują na zgromadzeniu ogólnym.
Przezywali ich komunistycznym parkiem dinozaurów, czerwoną twierdzą. Ostatnio zrobiło się jednak o nich głośno jako o miasteczku odpornym na kryzys, z małym bezrobociem. I to w Andaluzji, gdzie jest ono największe w całej Unii Europejskiej (36 proc.). – Jesteśmy wyspą w morzu kapitalizmu – mówią.
W domu Antonia nie widać komunizmu. Są za to Jezusy, Święte Rodziny, Matki Boskie, pucołowate anioły i drewniane krzyże. Wszystko po matce, która zmarła parę lat temu. Nie żeby myślał, że przygląda mu się z tamtego świata i sprawdza, czy czegoś nie wyrzucił – bo on w życie pozagrobowe nie wierzy. – Ale komunistą też nie jestem! – zarzeka się, ścierając kurze z rodzinnych zdjęć.
Antonio wynajmuje pokoje przyjezdnym, bo w komunistycznym miasteczku nie ma hotelu. Jego dom stoi w samym centrum Marinaledy, pośrodku alei Wolności. Jeśli pójść aleją wysadzaną drzewami pomarańczowymi, mijając po drodze halę sportową z wielkim Che Guevarą na froncie imury zabazgrane hasłami o pokoju i solidarności między narodami, dojdzie się do urzędu miasta. Idąc w drugą stronę, dociera się do siedziby Andaluzyjskiego Związku Zawodowego Robotników (SAT, Sindicato Andaluz de Trabajadores y Trabajadoras), antykapitalistycznej organizacji, do której należy burmistrz i kilkuset marinaleños.
Miasteczko jest ładne i schludne, i – w środku dnia – puste. Nie ma tu reklam, bannerów ani logo piwa na parasolach.
Nagle ciszę przerywa skrzekliwy mechaniczny głos: „Dzisiaj o 17 zgromadzenie ogólne. Dzisiaj o 17 zgromadzenie ogólne”. Aleją Wolności sunie biała furgonetka z głośnikiem na dachu. Po raz pierwszy Sánchez Gordillo mówił o głodzie trzy dekady temu.
Jest rok 1985. Bezrobocie w Marinaledzie wynosi 65 proc., a on ma 33 lata i od sześciu lat jest jej burmistrzem, a oprócz tego nauczycielem historii w miejscowej szkole. Brodaty jak Che, w rozchełstanej koszuli, idzie przez pola rozpalone sierpniowym słońcem na czele kilkudziesięciu innych marinaleños.
Maszerują, bo chcieliby żyć w XX wieku, a od stu lat nic się u nich nie zmieniło. Hiszpania, która otrząsnęła się z dyktatury, przeżywa karnawał wolności i wkracza w erę dobrobytu, która potrwa trzy dekady i – zanim nagle się skończy – przyniesie wysokie emerytury, nowe autostrady, lotniska i rozpieszczone dzieci. Ale wMarinaledzie jest głód. Nie metaforyczny, nie symboliczny, ale najprawdziwszy, ściskający żołądek.
Czują go jornaleros, robotnicy „dniówkowi”, których jest w Marinaledzie 90 proc. Ponad połowa ziemi w żyznej Andaluzji znajduje się w rękach 2 proc. bogatych właścicieli ziemskich. O jednej z nich, księżnie Alby, mówi się, że można wyjść z Sewilli i dojść do Zatoki Biskajskiej, nie opuszczając jej włości. Jornaleros
Książęce gzy
Mówią o nas, że jesteśmy z radykalnej lewicy. Amy jesteśmy z radykalnej potrzeby
– uważani za najbardziej pokrzywdzoną grupę w Hiszpanii – pracują średnio dwa-cztery miesiące w roku, a przez resztę czasu żyją ze skromnych zasiłków (w 1980 roku była to równowartość 2 euro dziennie).
Różnice w dochodach są kolosalne – jak w Ameryce Południowej. Dlatego sto lat wcześniej hulały tu wiatry anarchizmu. „Wszyscy robotnicy to anarchiści – pisał o latach 30. Gerald Brenan, brytyjski pisarz i znawca Hiszpanii w słynnej książce „Hiszpański labirynt”. – Wielu właścicieli boi się odwiedzać swoje włości. (…) Ale czego się spodziewać, jeśli warunki są takie: nędzne płace, bezczynność przez pół roku i półprzymieranie głodem”.
Na tej glebie wyrośnie wiele lat później marinaledańska utopia. Zanim Sánchez Gordillo zostanie burmistrzem, działa w lewicowym, początkowo nielegalnym związku Sindicato de Obreros del Campo (Związku Zawodowym Robotników Rolnych), który postuluje okupację książęcych ziem, by oddawać je pod kolektywną uprawę. Idea zyskuje wMarinaledzie wielu zwolenników.
Więc maszerują. Mężczyźni, kobiety, dzieci. W chustkach albo słomianych kapeluszach. „Ziemia dla tego, kto ją uprawia” – żądają. Codziennie o świcie idą 8 kilometrów do opuszczonego gospodarstwa El Humoso, które należy do księcia Infantado, największego posiadacza ziemskiego w okolicy (17 tys. ha). Maszerują codziennie, oprócz niedziel, przez cały sierpień. W późniejszych latach będą przebywać tę trasę samochodami. Bo do El Humoso wracają przez siedem kolejnych sierpni.
Na miejscu obradują. Dzieci się bawią, kobiety gotują. Kiedy – zwykle po południu – przyjeżdża Guardia Civil i nakazuje im się rozejść, posłusznie się wycofują. Bez przepychanek i wysypywania zboża na drogi, bo ich dewizą jest brak przemocy. Jednak następnego dnia wracają. Są jak gzy – wytrwali i namolni. Kibicują im media, „El País” nazywa Sancheza Gordillo „ostatnim romantykiem”.
Regionalny rząd Andaluzji po paru latach ma ich dość i w przededniu wystawy Expo w Sewilli w 1992 roku wywłaszcza 1200 ha należących do księcia del Infantado i przekazuje je marinaledańczykom pod uprawę. Książę najpewniej nie odczuł straty, bo używał ziem głównie do polowań na przepiórki.
Nowy świat bez policji
Wgabinecie burmistrza zamiast zdjęcia króla wisi Che Guevara. Zamiast hiszpańskiej flagi – republikańska, czerwono-żółto-fioletowa. W kącie stoi zabazgrany cyframi flipchart – budżet miejski do konsultacji dla mieszkańców.
Sánchez Gordillo wygrywa zdecydowaną większością w wyborach od 35 lat. W tej kadencji proporcja obóz rządzący – opozycja wynosi 9:2.
Ale dziś go nie ma. Jest za to jego prawa ręka: Gloria Prieto, radna. Radni i burmistrz pracują w Marinaledzie społecznie, bez pensji, więc oprócz tego, że radna – Gloria jest robotnicą w spółdzielczej fabryce konserw, gdzie