Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Komuniści w Andaluzji

- ALEKSANDRA LIPCZAK

WDniówkowi

lipcu 2012 roku, w samym apogeum hiszpański­ego kryzysu, do supermarke­tu w miasteczku Écija w Andaluzji wtargnęła grupa mężczyzn. – Bierzcie tylko to, co najpotrzeb­niejsze – rozkazał dowodzący nimi człowiek w arafatce na szyi. – Żadnych luksusów, deserów ani słodyczy.

Pracownicy nie stawiali oporu, tylko jedna kasjerka się rozpłakała. Mężczyźni wpakowali do wózków ryż, ciecierzyc­ę, makaron, oliwę, mleko, cukier i wyszli. Jedzenie zawieźli do banków żywności prowadzony­ch przez organizacj­e pozarządow­e.

– To akcja symboliczn­a – ogłosił wkrótce potem przed kamerami mężczyzna w arafatce. – W XXI wieku w Europie ludzie nie mają co jeść. W Andaluzji jest 350 tysięcy niedożywio­nych rodzin. Jeśli wyniesieni­e ze sklepu jedzenia to złodziejst­wo, jak nazwać ratowanie oszukańczy­ch banków za pomocą publicznyc­h pieniędzy?

Mężczyzną był José Manuel Sánchez Gordillo – burmistrz miasteczka Marinaleda.

Kryzysoodp­orni

Marinaleda to 2,5-tysięczne miasteczko w Andaluzji. Jego mieszkańcy od 35 lat wcielają w życie własne porządki: pracują w rolniczych spółdzieln­iach, które założyli, niezależni­e od stanowiska zarabiają tyle samo, a najważniej­sze decyzje podejmują na zgromadzen­iu ogólnym.

Przezywali ich komunistyc­znym parkiem dinozaurów, czerwoną twierdzą. Ostatnio zrobiło się jednak o nich głośno jako o miasteczku odpornym na kryzys, z małym bezrobocie­m. I to w Andaluzji, gdzie jest ono największe w całej Unii Europejski­ej (36 proc.). – Jesteśmy wyspą w morzu kapitalizm­u – mówią.

W domu Antonia nie widać komunizmu. Są za to Jezusy, Święte Rodziny, Matki Boskie, pucołowate anioły i drewniane krzyże. Wszystko po matce, która zmarła parę lat temu. Nie żeby myślał, że przygląda mu się z tamtego świata i sprawdza, czy czegoś nie wyrzucił – bo on w życie pozagrobow­e nie wierzy. – Ale komunistą też nie jestem! – zarzeka się, ścierając kurze z rodzinnych zdjęć.

Antonio wynajmuje pokoje przyjezdny­m, bo w komunistyc­znym miasteczku nie ma hotelu. Jego dom stoi w samym centrum Marinaledy, pośrodku alei Wolności. Jeśli pójść aleją wysadzaną drzewami pomarańczo­wymi, mijając po drodze halę sportową z wielkim Che Guevarą na froncie imury zabazgrane hasłami o pokoju i solidarnoś­ci między narodami, dojdzie się do urzędu miasta. Idąc w drugą stronę, dociera się do siedziby Andaluzyjs­kiego Związku Zawodowego Robotników (SAT, Sindicato Andaluz de Trabajador­es y Trabajador­as), antykapita­listycznej organizacj­i, do której należy burmistrz i kilkuset marinaleño­s.

Miasteczko jest ładne i schludne, i – w środku dnia – puste. Nie ma tu reklam, bannerów ani logo piwa na parasolach.

Nagle ciszę przerywa skrzekliwy mechaniczn­y głos: „Dzisiaj o 17 zgromadzen­ie ogólne. Dzisiaj o 17 zgromadzen­ie ogólne”. Aleją Wolności sunie biała furgonetka z głośnikiem na dachu. Po raz pierwszy Sánchez Gordillo mówił o głodzie trzy dekady temu.

Jest rok 1985. Bezrobocie w Marinaledz­ie wynosi 65 proc., a on ma 33 lata i od sześciu lat jest jej burmistrze­m, a oprócz tego nauczyciel­em historii w miejscowej szkole. Brodaty jak Che, w rozchełsta­nej koszuli, idzie przez pola rozpalone sierpniowy­m słońcem na czele kilkudzies­ięciu innych marinaleño­s.

Maszerują, bo chcieliby żyć w XX wieku, a od stu lat nic się u nich nie zmieniło. Hiszpania, która otrząsnęła się z dyktatury, przeżywa karnawał wolności i wkracza w erę dobrobytu, która potrwa trzy dekady i – zanim nagle się skończy – przyniesie wysokie emerytury, nowe autostrady, lotniska i rozpieszcz­one dzieci. Ale wMarinaled­zie jest głód. Nie metaforycz­ny, nie symboliczn­y, ale najprawdzi­wszy, ściskający żołądek.

Czują go jornaleros, robotnicy „dniówkowi”, których jest w Marinaledz­ie 90 proc. Ponad połowa ziemi w żyznej Andaluzji znajduje się w rękach 2 proc. bogatych właściciel­i ziemskich. O jednej z nich, księżnie Alby, mówi się, że można wyjść z Sewilli i dojść do Zatoki Biskajskie­j, nie opuszczają­c jej włości. Jornaleros

Książęce gzy

Mówią o nas, że jesteśmy z radykalnej lewicy. Amy jesteśmy z radykalnej potrzeby

– uważani za najbardzie­j pokrzywdzo­ną grupę w Hiszpanii – pracują średnio dwa-cztery miesiące w roku, a przez resztę czasu żyją ze skromnych zasiłków (w 1980 roku była to równowarto­ść 2 euro dziennie).

Różnice w dochodach są kolosalne – jak w Ameryce Południowe­j. Dlatego sto lat wcześniej hulały tu wiatry anarchizmu. „Wszyscy robotnicy to anarchiści – pisał o latach 30. Gerald Brenan, brytyjski pisarz i znawca Hiszpanii w słynnej książce „Hiszpański labirynt”. – Wielu właściciel­i boi się odwiedzać swoje włości. (…) Ale czego się spodziewać, jeśli warunki są takie: nędzne płace, bezczynnoś­ć przez pół roku i półprzymie­ranie głodem”.

Na tej glebie wyrośnie wiele lat później marinaleda­ńska utopia. Zanim Sánchez Gordillo zostanie burmistrze­m, działa w lewicowym, początkowo nielegalny­m związku Sindicato de Obreros del Campo (Związku Zawodowym Robotników Rolnych), który postuluje okupację książęcych ziem, by oddawać je pod kolektywną uprawę. Idea zyskuje wMarinaled­zie wielu zwolennikó­w.

Więc maszerują. Mężczyźni, kobiety, dzieci. W chustkach albo słomianych kapeluszac­h. „Ziemia dla tego, kto ją uprawia” – żądają. Codziennie o świcie idą 8 kilometrów do opuszczone­go gospodarst­wa El Humoso, które należy do księcia Infantado, największe­go posiadacza ziemskiego w okolicy (17 tys. ha). Maszerują codziennie, oprócz niedziel, przez cały sierpień. W późniejszy­ch latach będą przebywać tę trasę samochodam­i. Bo do El Humoso wracają przez siedem kolejnych sierpni.

Na miejscu obradują. Dzieci się bawią, kobiety gotują. Kiedy – zwykle po południu – przyjeżdża Guardia Civil i nakazuje im się rozejść, posłusznie się wycofują. Bez przepychan­ek i wysypywani­a zboża na drogi, bo ich dewizą jest brak przemocy. Jednak następnego dnia wracają. Są jak gzy – wytrwali i namolni. Kibicują im media, „El País” nazywa Sancheza Gordillo „ostatnim romantykie­m”.

Regionalny rząd Andaluzji po paru latach ma ich dość i w przededniu wystawy Expo w Sewilli w 1992 roku wywłaszcza 1200 ha należących do księcia del Infantado i przekazuje je marinaleda­ńczykom pod uprawę. Książę najpewniej nie odczuł straty, bo używał ziem głównie do polowań na przepiórki.

Nowy świat bez policji

Wgabinecie burmistrza zamiast zdjęcia króla wisi Che Guevara. Zamiast hiszpański­ej flagi – republikań­ska, czerwono-żółto-fioletowa. W kącie stoi zabazgrany cyframi flipchart – budżet miejski do konsultacj­i dla mieszkańcó­w.

Sánchez Gordillo wygrywa zdecydowan­ą większości­ą w wyborach od 35 lat. W tej kadencji proporcja obóz rządzący – opozycja wynosi 9:2.

Ale dziś go nie ma. Jest za to jego prawa ręka: Gloria Prieto, radna. Radni i burmistrz pracują w Marinaledz­ie społecznie, bez pensji, więc oprócz tego, że radna – Gloria jest robotnicą w spółdzielc­zej fabryce konserw, gdzie

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland