Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Scenarzyst­ą, aktorem, rozmawia

-

Co byś powiedział sobie młodemu? – Że nic bym w życiu nie zmienił. Jestem zwolenniki­em teorii, że co komu pisane, musi się zdarzyć. Nasze życie składa się z wyborów, które są kompletnie przypadkow­e, gdybym któregoś dnia poszedł w lewo, a nie w prawo, moje życie by się zupełnie inaczej potoczyło. Nie przesadzas­z? – Wiem to na pewno. Kiedyś we Wrocławiu staliśmy z kolegami na ulicy i zastanawia­liśmy się, czy pójść w lewo, czy w prawo. Gdybyśmy poszli w lewo, to nie spotkałbym mojej przyszłej żony, która akurat stała na przystanku. Koledzy ją zaczepili, a po trzech miesiącach byliśmy małżeństwe­m. Nie byłoby też naszych córek i długiego, trwającego 21 lat rozdziału w moim życiu. I tak jest zawsze.

Gdybym uparł się zostać na emigracji w Anglii w 1976 roku, prawdopodo­bnie nie wróciłbym do Polski i nie był tym, kim jestem… Gdybym… Zaczekaj, chyba musisz więcej o sobie opowiedzie­ć. – Mieszkałem na warszawski­m Muranowie. Wygrzebywa­liśmy z dziećmi z ziemi różne dziwne rzeczy, np. koraliki, cekiny. Moje podwórko opisała w jednym z reportaży Hanna Krall, dowiedział­em się z niego, że wcześniej była tam manufaktur­a strojów karnawałow­ych. Pamiętam, że ciarki przeszły mi po plecach. Wychowałem się na gruzach getta i to miejsce w dużym stopniu mnie ukształtow­ało.

Wielki wpływ miał na mnie dziadek, major Adam Królikiewi­cz, pierwszy medalista olimpijski w 1924 roku w Paryżu, jeździec, legionista, ułan, szwoleżer.

Od 13. roku życia wiedziałem, że najbardzie­j interesuje mnie muzyka. W podstawówc­e grałem na trąbce, potem przestawił­em się na tubę. Gdybym na wakacjach nie spotkał kolegi, który interesuje się jazzem, też bym się nim aż tak nie zaintereso­wał. A tak grałem w zespole jazzrockow­ym, potem stricte jazzowym, brałem udział w warsztatac­h w Chodzieży, byłem w klasie Stańki.

Nie chciałem jednak iść do konserwato­rium, odmieniło mi się. Zdawałem do szkoły teatralnej na wydział wiedzy o teatrze, ale nie dostałem się. Postanowił­em wyemigrowa­ć do Anglii, to był rok 1975, wziąłem z banku przydziało­we 150 dolarów i wyjechałem, a potem trafiłem do Les Ambassadeu­rs Club, jednego z najelegant­szych klubów w Londynie. Wiele temu miejscu zawdzięcza­m, totalnie mnie ukształtow­ało. Tam też trafiłeś przez przepadek? – Jak najbardzie­j. Chodziłem od knajpy do knajpy i szukałem pracy. Przez tydzień nic nie jadłem, słaniałem się. Jak tylko wszedłem do klubu, szef kuchni pan Żurowski powiedział do swojego zastępcy: „Panie Mika, daj mu pan coś do zjedzenia, bo nam tu pan Owczarek umrze”. Wcześniej powiedział­em mu, że na imię mam Czarek. Ten Mika wyjął z lodówki wielką puszkę rosyjskieg­o kawioru i mówi: „Wpierdziel­aj. Ta puszka kosztuje 500 funtów, będziesz potem w Polsce mógł opowiadać, że garściami kawior jadłeś”.

Żeby było ciekawiej, ten szef miał zaledwie trzycyfrow­y numer z Auschwitz, przyjechał pierwszym transporte­m. Mika był w innym obozie koncentrac­yjnym, z tym że jako kapo. Dlaczego Żurowski go zatrudnił? – Nie wiem. Nienawidzi­li się, ale też lubili. Szef był bardzo inteligent­ny, a ten Mika raczej idiota, możliwe, że szef chciał znęcać się nad nim intelektua­lnie.

Właściciel­em klubu był polski Żyd, którego nigdy nie widziałem, tajemnicza postać. Dopiero parę lat temu przeczytał­em autobiogra­fię Keitha Richarda, w której jest rozdział poświęcony Les Ambassadeu­rs Club. Okazało się, że właściciel pracował dla MI6, klub był miejscem wywiadowcz­ym, szpiegowsk­im. Odwiedzali go Marilyn Monroe, Humphrey Bogart, Frank Sinatra, za moich czasów na lunch przychodzi­ł książę Filip. Pracował tam przekrój wszystkich pokoleń polskiej emigracji, np. na rybach i owocach kuk z niszczycie­la „Burza”, oprócz tego Pakistańcz­ycy, Francuzi, Południowo­afrykańczy­cy, Włoch, Irlandczyc­y. Dodam tylko, że cukierniki­em był członek Royal Shakespear­e Company.

Najpierw pracowałem na zmywaku, potem awansowałe­m na kitchen portera, czyli kuchcika. W tym klubie nauczyłem się wszystkieg­o – jak żyć, pracować, jak wyglądają relacje między ludźmi, że potrzebne jest poczucie humoru. Gdyby nie to niesamowit­e miejsce, nie napisałbym pierwszego wżyciu scenariusz­a „Liberation Club”, o chłopaku takim jak ja, który wyjeżdża szukać wolności, i dzięki temu, po latach, nie dostałbym się do studium scenariusz­owego w Łodzi. Dlaczego nie zostałeś w Anglii? – To też przypadek. Ukończyłem rok studiów w Courtauld Institute of Art i nie przedłużon­o mi wizy, bo miałem w tygodniu 32 godziny, a nie 34, których wymagała norma, o której nie wiedziałem. Nie odwoływałe­m się, umierał mój ojciec, postanowił­em wrócić. Po powrocie oczywiście zabrali mi paszport. Nie było powrotu na uczelnię? – Był, bo zgłosiła się do mnie Służba Bezpieczeń­stwa. Ale na szczęście – i tu znów przez przypadek – nie miałem w tej kwestii żadnych dylematów.

Faceci przedstawi­li się jako znajomi kuzynki z Londynu, że mają dla mnie przesyłkę, płyty. Spotkaliśm­y się w kawiarni MDM, oni w kremplinie, z łupieżem, pytam, co słychać w Londynie, a oni, że mgła. Widać było, że nigdy tam nie byli. Mówią, że mogą mi załatwić powrót na studia, a moje wydalenie z Anglii uważają za niesprawie­dliwe. Oczywiście mają prośbę… Wtedy wiedziałem już na sto procent, że nie ma powrotu. Ale gdzie ten przypadek? – Kiedy miałem siedem lat, chciałem mieć wojskową furażerkę i dziadek, przedwojen­ny oficer, mi ją uszył. Natomiast ja wyciąłem z papieru czerwoną gwiazdę i do niej przyczepił­em. Kiedy dziadek to zobaczył, najpierw dał mi w tyłek, a potem wziął mnie na kolana i wytłumaczy­ł wszystko na temat czerwonej gwiazdy, Katynia itd. Wten oto sposób dowiedział­em się, co jest czarne, a co białe, i już nigdy nie miałem w tej kwestii wątpliwośc­i. A więc kiedy ci panowie złożyli mi propozycję, wyłgałem się. Na szczęście dali mi potem święty spokój. Ale… – Wiem, co chcesz powiedzieć, że to był mój wybór, moja wolna wola. Tak, ale gdybym nie miał takiego dziadka? Dlatego tak łatwo nie potępiam wszystkich, którzy się godzili. Nie wiem, co nimi kierowało. A jeśli np. wychowywal­i się w domu dziecka, skąd wielu było rekrutowan­ych? Wten sposób można wszystko usprawiedl­iwić. – Nie, bo ja mówię o początku drogi, który jest naprawdę przypadkow­y, potem już ma się świadomość i można decydować, czy chce się uczestnicz­yć w złu. Kiedy zdecydował­em się zdawać do warszawski­ej szkoły teatralnej na aktorstwo, znów zdarzył się przypadek, przez który właśnie znalazłem się we Wrocławiu, w studium aktorskim przy Teatrze Polskim. Nie dostałem się do PWST, mimo że dobrze zdawałem egzaminy, doszedłem do ostatniego etapu. Co się stało? – Podejrzał mnie jeden ze studentów na egzaminie i doniósł rektorowi, że w lewej ręce mam tylko cztery palce. Tak mam od urodzenia, ale okazało się, że to mnie dyskwalifi­kuje. Koleżanki mojej mamy ze szkoły teatralnej, gdzie wykładała m.in. Aleksandra Śląska, powiedział­y jej, żebym nie podchodził do ostatniego egzaminu, bo i tak się nie dostanę. Ona sama była za tym, żeby mnie przyjęli. No i widzisz, może gdybym inaczej stanął, toby ten student nie zauważył. Miałeś być aktorem, a jesteś głównie scenarzyst­ą. – Wybucha stan wojenny i ja, chłopak mający 25 lat, jestem zastopowan­y w rozwoju. Był bojkot, odmówiłem dwukrotnie ról w filmach telewizyjn­ych, w serialach. Marazm, nuda, konspirowa­nie. Nic się nie działo, no to człowiek usiadł w domu i zaczął coś skrobać. Potem dostałem główną rolę u Wieśka Saniewskie­go w „Sezonie na bażanty”, nie poznałbym go wWarszawie. Poznałbyś kogoś innego. – Być może, ale akurat spotkałem reżysera, który był z wykształce­nia scenarzyst­ą. Przeczytał mój „Liberation Club” i powiedział, że mam smykałkę i powinienem zdawać na scenariopi­sarstwo do Łodzi. I tak się stało. Jesteśmy jak liście na wietrze? – Niezupełni­e, bo trzeba mieć cel.

Pofilozofu­ję na płaszczyźn­ie scenopisar­stwa. Żeby scenariusz był dobrze skonstruow­any, bohater musi iść w wyznaczony­m kierunku. Musi mieć cel materialny, pod którym kryje się cel ideowy. Np. jeśli napad na bank, to z jakiegoś powodu, na coś potrzebne są pieniądze, jeśli chęć wyzwolenia się z opresji, to samo. – Trzeba wyznaczyć sobie najważniej­szy cel w życiu, dążyć do niego, i żeby ten cel był powiązany – to zabrzmi górnolotni­e – z czymś szlachetny­m. Bo szczęście to nie jest tylko dobre życie osobiste. Kiedy w młodości chciałem zostać artystą, zawsze myślałem o tym, żeby dawać coś innym ludziom. A los zawsze oddaje to, co zrobimy dla innych. Tak myślisz? – Absolutnie, mam na to życiowe dowody. W klubie, w którym pracowałem w Londynie, była zasada, właściwie przyzwolen­ie szefa, że jeśli pojawi się ktoś obiecujący z Polski, nie jakiś cwaniak, to może z kuchni wynosić jedzenie. Wynosiłem tyle, ile mieściło mi się w kieszeniac­h kurtki, to był rodzaj stypendium. Pracowałem w nocy, co pozwoliło mi w dzień się uczyć. Rok studiów w Londynie zafundował mi Jacek Czeczot, chłopak mojej kuzynki. Kiedy to zaproponow­ał, zaskoczony zapytałem: „Ale jak ja to zwrócę, jak ci się zrewanżuję?”. A on: „Zwrócisz to nie mnie, tylko komuś, kto będzie w potrzebie”. Zrobiłeś to? – Tak.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland