Ciszej, proszę
takują zwykle w parach i wybierają do tego świt. Czasem atakuje jedna, ale wtedy udaje, że ma towarzyszkę. Przedwczoraj natarła solo, lecz natychmiast się zwielokrotniła. (Polega to na tym, że samotna agresorka wydaje więcej dźwięków. Stara się za dwie). Ten dziwny i uciążliwy typ występuje właściwie wszędzie, gdzie byłem, poza Azją Południowo-Wschodnią. Ostatnio odnotowałem ich występowanie w Nowym Jorku i Gorzowie Wielkopolskim. Ich rytuały nie zostały zbadane i opisane przez naukowców, a jeśli ktoś to zrobi pierwszy, będę to ja. Chętnie z Państwa pomocą. Czekam więc na podpowiedzi w następującej kwestii:
Dlaczego pokojowe i pokojowi (w NYC byli to mężczyźni) w wielu hotelach świata od rana tłuką się, głośno rozmawiają, trzaskają drzwiami, jakby w pokojach nie było gości, którzy śpią?
Mam ochotę pospać chociaż do 8.30, a wyrwany ze snu czuję się winny, że wciąż leżę w obcej pościeli. Nawet jeśli mam hotel jeszcze na tydzień, to pojawia się lęk: muszę zaraz opuścić pokój, choćby w bieliźnie. Wczoraj w Pradze jedna z nich o 8.05 wpadła na pomysł, że będzie jej więcej, jeśli włączy radio w komórce, ustawi ją na głośnomówiącą, wejdzie do pustego pokoju i będzie słuchała Joe Cockera z korytarza.
Wydawałoby się, że w kraju (dalej mówię o Czechach), który w pendolino wydzielił strefy bez telefonów komórkowych i gdzie pierwszym argumentem za nienawiścią wobec Romów jest: „Bo cały dzień ryczą i krzyczą pod naszymi oknami, a życie polega na tym, żeby mieć spokój”, obsługa hotelu będzie zachowywała się z umiarem. Niestety, nie. Proszę mnie nie podejrzewać o jakieś poczucie wyższości. Sam staram się mówić po cichu w pociągu. Żeby porozmawiać przez telefon, wychodzę na korytarz, a jeśli pokój w hotelu ma cienkie ściany, do muzyki zakładam słuchawki. Na osoby, które w tramwaju mówią podniesionym głosem przez komórkę, mam sposób. „Przepraszam…” – osoba najczęściej przerywa na chwilę rozmowę. „Czy ja muszę znać aż tak prywatne rzeczy z pani/pana życia? Jeszcze przyjdzie mi ochota opisać to w gazecie”. Działa.
Przyjechałem do Pragi na premierę filmu inspirowanego moją książką. To mogli wymyślić tylko Czesi. Ogłosili: FILMU „GOTTLAND” NIE ZOBACZYCIE WKRÓTCE NA EKRANACH KIN! Będzie wyświetlany w całym kraju, ale w „niekinach”. Premiera odbyła się więc na nieczynnym dworcu towarowym na Żiżkowie. Krzesła w niekinie ustawiono na torach, ekran wisiał na metalowym moście. Usiedliśmy tam przed projekcją z moją czeską wydawczynią i żebyśmy nie mogli rozmawiać, od razu włączono hałaśliwą muzykę.
– Mój Jerzy – zaczęła mi krzyczeć do ucha – też umierał w strasznym hałasie. – Leżał w szpitalu i cały czas pielęgniarki włączały mu radio. On nie znosił przebojów, a miesiąc umierał wśród hitów. Przez ten czas przez salę przeszło dziesięciu pacjentów w stanie terminalnym. Wieczorem tym biednym ludziom, z których wyciekało życie, jeszcze włączano telewizor. Spytałam pielęgniarkę, po co to robią, przecież to okrutne – nie mieć spokoju w takich chwilach. „Ale my chcemy, żeby oni byli zorientowani. Żeby nie mieli poczucia, że ich się już nie informuje”.
– Myślę, że tak właśnie wygląda piekło – zaczęła głośniej krzyczeć wydawczyni. Skończył się film. Chciałem porozmawiać z twórcami, ale natychmiast na niekinową estradę wkroczył didżej i skutecznie zagłuszył wszystko, co mówiłem. Krzyczał między partiami muzycznymi, więc zakrzyczał mnie i całą premierową publiczność.
Zakrzyczał nas jednym słowem: – G-o-t-t-l-a-n-d! GOTTLAND! Gooooottlaaaaaand! GOTT-LAND!
Było późno, wróciłem do hotelu, żeby chociaż trochę pospać przed porannym atakiem.