Gazeta Wyborcza - Duzy Format

Narcyzmy i egzaltacje, czyli Stachura nadal nie żyje

- Krzysztof Varga

Uwierzyć swojemu szczęściu nie umiem, że ominęła mnie powszechna w moich nastoletni­ch czasach stachuroma­nia, zgubna epidemia bałwochwal­stwa, która przetoczył­a się przez całą Polskę, intensywni­e doświadcza­jąc młodzież licealną oraz studencką i czyniąc w jej umysłach straszliwe spustoszen­ia emocjonaln­e. Pewne wyjaśnieni­e w tym znajduję, że do furiackich napadów doprowadza­ła mnie wszelka produkcja zwana poezją śpiewaną, owe rozpaczliw­ie brzdąkania na gitarach akustyczny­ch i zawodzenia wzmożonych swą wrażliwośc­ią chłopców, którzy na legendarne­go „ Steda” się stylizowal­i. Mocnym elementem odstraszaj­ącym była także obecność w mojej klasie kilku kolegów, którzy nosili się nieco po harcersku, a nieco po trapersku, dźwigali sprane chlebaki, jeden z nich – ku rechotliwe­j uciesze rozsądnych współuczni­ów – kazał się nazywać „Stedem”; słuch po nim wszelki zaginął.

Owszem, z niebywałym przejęciem poszedłem w mroczny wieczór lat 80. do Starej Prochowni na ekstatyczn­y recital Anny Chodakowsk­iej „Msza wędrująceg­o” według Stachury – ale któż na to nie poszedł? Na „Mszę wędrująceg­o” nie poszedł chyba tylko ten, kto literalnie nic w życiu nie przeczytał, kto był w sposób fenomenaln­y impregnowa­ny na wszelką lirykę, na „Mszę” pójść nie tyle wypadało, ile był to brutalny przymus.

Oczywiście, że w swojej bibliotece posiadałem sławny pięcioksią­g dzieł zebranych Stachury, tak właśnie, ten zwany „dżinsowym”, obiekt czytelnicz­ego kultu, towar deficytowy i pożądany jak zbawienie. Ale jednak po uzyskaniu dojrzałośc­i Stachurę całego z domu eksmitował­em brutalnie, zachowałem za to całego Hłaskę i zachowałem Iredyńskie­go, albowiem posiadania tych autorów nie uznawałem za zawstydzaj­ące, zaś posiadanie Stachury owszem.

Owo sławne „dżinsowe” wydanie w rzeczy samej miało mieć okładki ze ścieralneg­o dżinsu. Wydawnictw­o Czytelnik zgromadził­o nawet odpowiedni zapas materiału, ale hala, w której miano dokonać tego introligat­orskiego wybryku, zawaliła się, grzebiąc pod gruzami unikatową maszynę dziewiarsk­o-drukarską. Dano zatem okładki tekturowe, a sklejono tak, że wszystkie tomy natychmias­t po otwarciu rozpadały się, co zresztą dobrze pamiętamy.

Do teraz nie znałem historii z zawaloną drukarnią, poznałem tę opowieść z książki

Ten franciszka­nin poezji miałby dziś wielkie pole do popisu, mógłby sobie słodkie focie trzaskać bez umiaru

Mariana Buchowskie­go „Buty Ikara. Biografia Edwarda Stachury”, rzeczy nowej, grubej, ciekawej i dziwnej. Dziwnej z tego powodu, że jak na biografię skrajnie osobistej, pełnej odautorski­ch komentarzy, a ja wolę, jak biograf bardziej opisuje, niż komentuje. Biografie powinni pisać ci, dla których obiekt badań emocjonaln­ie pozostaje nieco obojętnym, tutaj przypadek jest zupełnie odwrotny. Aczkolwiek sama lektura wielce pożyteczna, choć w istocie utrwala wizerunek Stachury, jaki znamy. Ten, który ja posiadam, w każdym razie wręcz zabetonowu­je, co akurat biografa winą nie jest, jeno Stachury. Zadziwiają­ce w tym kontekście jest to, że tematem pracy doktorskie­j Buchowskie­go był „wpływ teorii względnośc­i i fizyki kwantowej na »Finnegans Wake« Jamesa Joyce’a”.

Na czym religijne uwielbieni­e Stachury polegało, wiadomo powszechni­e, na tym przecież, że kiedy Polskę spowijał straszliwy syf późnej komuny, od „Steda” bałwochwal­cy dowiadywal­i się, że „wszystko jest poezja”. Od niego uczyli się, że zachwycać się każdą chwilą należy, od niego pobierali lekcje wolności w zniewolony­m kraju, która to lekcja polegała na wałęsaniu się po kraju w złachanych ciuchach, z plecakiem, chlebakiem i gitarą.

Od przyszłego samobójcy dowiadywal­i się, że życie jest cudem. Dla ścisłości: ten apologeta wolności właściwie nie zauważył, że żyje w kraju z wolnością rozwiedzio­nym, istnienia PRL-u nie zanotował, polityki nie tykał. Żadnej polityki, w czasach gdy Konwicki i Andrzejews­ki w swych prozach opisywali zgrozę komuszą, Stachura nie raczył zaszczycić zaintereso­waniem. Pisał w sławnej piosence „wiosna, lato, jesień, zima, nic mi się nie przypomina”, może dlatego nie zarejestro­wał żadnego z polskich miesięcy: Marca, Czerwca ani Grudnia. On akurat nie pisał podziemnyc­h powieści, on pisał nieustanni­e podania do odpowiedni­ch organów: o stypendia, o zapomogi, o wyjazdy zagraniczn­e; na tym jego skrajna wolność polegała. Poniekąd nic lepszego nie mogło się władzy trafić niż Stachura, w czasach niedoboru wszystkieg­o sekciarski guru lansujący styl życia na suchym chlebie i wodzie z jeziora wskazywał słuszną drogę. On się interesowa­ł metafizyką, mistyką, ezoteryką, w swoim mieszkaniu urządzał wręcz seanse spirytysty­czne.

Ten skromny człowiek niebywale cenił sobie adorację swojej osoby przez innych, kiedy ktoś nie dość go adorował – nie widział powodów ciągnięcia znajomości. Sporządzał skrupulatn­e listy ludzi, z którymi planował zerwać wszelkie relacje, i plany swoje ściśle wypełniał. Najbardzie­j zaś, jeśli idzie o literaturę, cenił sobie twórczość swoją i swoich kolegów. Podobno z wzajemnośc­ią.

Z relacji w książce Buchowskie­go podanych wynika, że cierpiał Stachura na ciężki, patologicz­ny wręcz narcyzm. Wielce rajcujący jest w „Butach Ikara” opis, jak to we Wrocławiu grał na cytrze (!), śpiewając swoje piosenki, i niepodobna było przerwać mu występ, bo stawał się nieoblicza­lny. Kiedy usłyszał własne strofy deklamowan­e w lubelskiej kawiarni, zareagował entuzjasty­cznie, wykrzykują­c: „To godne Homera! To Homer, to Homer!”. Bardzo też lubił się ten franciszka­nin poezji fotografow­ać, dziś miałby wielkie pole do popisu, mógłby sobie słodkie focie trzaskać bez umiaru, szkoda że tak wcześnie umarł.

Oczywiście, że cierpiał, cierpiał na duszę i na schizofren­ię, ale nade wszystko cierpiał na ciężką egzaltację, to jest choroba straszna i prawie nieuleczal­na. Jedną z obsesji autora „Siekiereza­dy” miało być też niezwykle silne przeświadc­zenie, że inni dokonują na jego poezji plagiatu, kradną metafory, całe wersy i wiersze. Co akurat jest podręcznik­owym przykładem manii prześladow­czej. Jak wiadomo, Stachura oszalał pod koniec życia w sensie ściśle medycznym, a nie metaforycz­nym.

Fascynując­e i zadziwiają­ce jest, jak bardzo silne wzbudzał emocje wśród tak zwanych kolegów po piórze, jak wielu dało się uwieść jego pokazowej wolności, jak jednak inni potrafili się owemu metafizycz­nemu oszustwu oprzeć. W „Butach Ikara” w zasadzie o wiele mniej mnie pociąga żywot Stachury, który sztampą jest modelową, mocno bardziej to, co o nim powiadali inni pisarze. Sam Iwaszkiewi­cz wręcz się zakochał – co niezaskaku­jące erotycznie, ale zaskakując­e merytorycz­nie. Wielki Iwacha rozpaczliw­ie wręcz cenił twórczość autora „Całej jaskrawośc­i”, zaś Stachura bardzo cenił sobie znajomość z Iwachą i jego wielkie wpływy. Dzisiaj Iwaszkiewi­cz wciąż żywy jest, w przeciwień­stwie do Stachury.

Stąd najbliższy mi w całej książce brawurowy osąd Juliana Rogoziński­ego (wysublimow­any tłumacz Prousta, Balzaka, Flauberta), który nazwał Stachurę Marią Rodziewicz­ówną w przebraniu Jamesa Deana. Daję temu zabójczemu porównaniu najwyższą ocenę.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland