Narcyzmy i egzaltacje, czyli Stachura nadal nie żyje
Uwierzyć swojemu szczęściu nie umiem, że ominęła mnie powszechna w moich nastoletnich czasach stachuromania, zgubna epidemia bałwochwalstwa, która przetoczyła się przez całą Polskę, intensywnie doświadczając młodzież licealną oraz studencką i czyniąc w jej umysłach straszliwe spustoszenia emocjonalne. Pewne wyjaśnienie w tym znajduję, że do furiackich napadów doprowadzała mnie wszelka produkcja zwana poezją śpiewaną, owe rozpaczliwie brzdąkania na gitarach akustycznych i zawodzenia wzmożonych swą wrażliwością chłopców, którzy na legendarnego „ Steda” się stylizowali. Mocnym elementem odstraszającym była także obecność w mojej klasie kilku kolegów, którzy nosili się nieco po harcersku, a nieco po trapersku, dźwigali sprane chlebaki, jeden z nich – ku rechotliwej uciesze rozsądnych współuczniów – kazał się nazywać „Stedem”; słuch po nim wszelki zaginął.
Owszem, z niebywałym przejęciem poszedłem w mroczny wieczór lat 80. do Starej Prochowni na ekstatyczny recital Anny Chodakowskiej „Msza wędrującego” według Stachury – ale któż na to nie poszedł? Na „Mszę wędrującego” nie poszedł chyba tylko ten, kto literalnie nic w życiu nie przeczytał, kto był w sposób fenomenalny impregnowany na wszelką lirykę, na „Mszę” pójść nie tyle wypadało, ile był to brutalny przymus.
Oczywiście, że w swojej bibliotece posiadałem sławny pięcioksiąg dzieł zebranych Stachury, tak właśnie, ten zwany „dżinsowym”, obiekt czytelniczego kultu, towar deficytowy i pożądany jak zbawienie. Ale jednak po uzyskaniu dojrzałości Stachurę całego z domu eksmitowałem brutalnie, zachowałem za to całego Hłaskę i zachowałem Iredyńskiego, albowiem posiadania tych autorów nie uznawałem za zawstydzające, zaś posiadanie Stachury owszem.
Owo sławne „dżinsowe” wydanie w rzeczy samej miało mieć okładki ze ścieralnego dżinsu. Wydawnictwo Czytelnik zgromadziło nawet odpowiedni zapas materiału, ale hala, w której miano dokonać tego introligatorskiego wybryku, zawaliła się, grzebiąc pod gruzami unikatową maszynę dziewiarsko-drukarską. Dano zatem okładki tekturowe, a sklejono tak, że wszystkie tomy natychmiast po otwarciu rozpadały się, co zresztą dobrze pamiętamy.
Do teraz nie znałem historii z zawaloną drukarnią, poznałem tę opowieść z książki
Ten franciszkanin poezji miałby dziś wielkie pole do popisu, mógłby sobie słodkie focie trzaskać bez umiaru
Mariana Buchowskiego „Buty Ikara. Biografia Edwarda Stachury”, rzeczy nowej, grubej, ciekawej i dziwnej. Dziwnej z tego powodu, że jak na biografię skrajnie osobistej, pełnej odautorskich komentarzy, a ja wolę, jak biograf bardziej opisuje, niż komentuje. Biografie powinni pisać ci, dla których obiekt badań emocjonalnie pozostaje nieco obojętnym, tutaj przypadek jest zupełnie odwrotny. Aczkolwiek sama lektura wielce pożyteczna, choć w istocie utrwala wizerunek Stachury, jaki znamy. Ten, który ja posiadam, w każdym razie wręcz zabetonowuje, co akurat biografa winą nie jest, jeno Stachury. Zadziwiające w tym kontekście jest to, że tematem pracy doktorskiej Buchowskiego był „wpływ teorii względności i fizyki kwantowej na »Finnegans Wake« Jamesa Joyce’a”.
Na czym religijne uwielbienie Stachury polegało, wiadomo powszechnie, na tym przecież, że kiedy Polskę spowijał straszliwy syf późnej komuny, od „Steda” bałwochwalcy dowiadywali się, że „wszystko jest poezja”. Od niego uczyli się, że zachwycać się każdą chwilą należy, od niego pobierali lekcje wolności w zniewolonym kraju, która to lekcja polegała na wałęsaniu się po kraju w złachanych ciuchach, z plecakiem, chlebakiem i gitarą.
Od przyszłego samobójcy dowiadywali się, że życie jest cudem. Dla ścisłości: ten apologeta wolności właściwie nie zauważył, że żyje w kraju z wolnością rozwiedzionym, istnienia PRL-u nie zanotował, polityki nie tykał. Żadnej polityki, w czasach gdy Konwicki i Andrzejewski w swych prozach opisywali zgrozę komuszą, Stachura nie raczył zaszczycić zainteresowaniem. Pisał w sławnej piosence „wiosna, lato, jesień, zima, nic mi się nie przypomina”, może dlatego nie zarejestrował żadnego z polskich miesięcy: Marca, Czerwca ani Grudnia. On akurat nie pisał podziemnych powieści, on pisał nieustannie podania do odpowiednich organów: o stypendia, o zapomogi, o wyjazdy zagraniczne; na tym jego skrajna wolność polegała. Poniekąd nic lepszego nie mogło się władzy trafić niż Stachura, w czasach niedoboru wszystkiego sekciarski guru lansujący styl życia na suchym chlebie i wodzie z jeziora wskazywał słuszną drogę. On się interesował metafizyką, mistyką, ezoteryką, w swoim mieszkaniu urządzał wręcz seanse spirytystyczne.
Ten skromny człowiek niebywale cenił sobie adorację swojej osoby przez innych, kiedy ktoś nie dość go adorował – nie widział powodów ciągnięcia znajomości. Sporządzał skrupulatne listy ludzi, z którymi planował zerwać wszelkie relacje, i plany swoje ściśle wypełniał. Najbardziej zaś, jeśli idzie o literaturę, cenił sobie twórczość swoją i swoich kolegów. Podobno z wzajemnością.
Z relacji w książce Buchowskiego podanych wynika, że cierpiał Stachura na ciężki, patologiczny wręcz narcyzm. Wielce rajcujący jest w „Butach Ikara” opis, jak to we Wrocławiu grał na cytrze (!), śpiewając swoje piosenki, i niepodobna było przerwać mu występ, bo stawał się nieobliczalny. Kiedy usłyszał własne strofy deklamowane w lubelskiej kawiarni, zareagował entuzjastycznie, wykrzykując: „To godne Homera! To Homer, to Homer!”. Bardzo też lubił się ten franciszkanin poezji fotografować, dziś miałby wielkie pole do popisu, mógłby sobie słodkie focie trzaskać bez umiaru, szkoda że tak wcześnie umarł.
Oczywiście, że cierpiał, cierpiał na duszę i na schizofrenię, ale nade wszystko cierpiał na ciężką egzaltację, to jest choroba straszna i prawie nieuleczalna. Jedną z obsesji autora „Siekierezady” miało być też niezwykle silne przeświadczenie, że inni dokonują na jego poezji plagiatu, kradną metafory, całe wersy i wiersze. Co akurat jest podręcznikowym przykładem manii prześladowczej. Jak wiadomo, Stachura oszalał pod koniec życia w sensie ściśle medycznym, a nie metaforycznym.
Fascynujące i zadziwiające jest, jak bardzo silne wzbudzał emocje wśród tak zwanych kolegów po piórze, jak wielu dało się uwieść jego pokazowej wolności, jak jednak inni potrafili się owemu metafizycznemu oszustwu oprzeć. W „Butach Ikara” w zasadzie o wiele mniej mnie pociąga żywot Stachury, który sztampą jest modelową, mocno bardziej to, co o nim powiadali inni pisarze. Sam Iwaszkiewicz wręcz się zakochał – co niezaskakujące erotycznie, ale zaskakujące merytorycznie. Wielki Iwacha rozpaczliwie wręcz cenił twórczość autora „Całej jaskrawości”, zaś Stachura bardzo cenił sobie znajomość z Iwachą i jego wielkie wpływy. Dzisiaj Iwaszkiewicz wciąż żywy jest, w przeciwieństwie do Stachury.
Stąd najbliższy mi w całej książce brawurowy osąd Juliana Rogozińskiego (wysublimowany tłumacz Prousta, Balzaka, Flauberta), który nazwał Stachurę Marią Rodziewiczówną w przebraniu Jamesa Deana. Daję temu zabójczemu porównaniu najwyższą ocenę.